W chwili przebudzenia pomyślał, że nastąpiła pomyłka. Nadal był w czarnej skrzyni. Zaledwie chwilę wcześniej technicy rozkrawali go, pchali w niego jakieś rurki, wyciągali kawałki ciała, badali i wymieniali je jak dzieci szukające smakołyków. Teraz znowu tu byli — kształty w białych fartuchach człapiące wokół niego w zwiewnej mgiełce pary. Miał trudności ze skupieniem na nich wzroku — białe kształty rozmazywały się i łączyły niczym obłoki.
— Co… — wybełkotał.
Ale nie mógł nic więcej powiedzieć. Czegoś napakowano mu do ust, coś tarło jego gardło ostrymi krawędziami.
Jeden z techników nachylił się nad nim. Plama bieli zmieniła się w twarz obramowaną kapturem, jej dolną połowę skrywała maska chirurgiczna.
— Spokojnie, Scorp, przez chwilę nie próbuj mówić. Wydał dźwięk wściekłości i jednocześnie zdumienia. Technik chyba zrozumiał. Zsunął kaptur i opuścił maskę, pokazując twarz. Scorpio niemal go rozpoznał. Mężczyzna wyglądał jak starszy brat kogoś, kogo znał.
— Jesteś bezpieczny — oznajmił. — Wszystko zadziałało. Wychrypiał następne pytanie:
— Wilki?
— Zajęliśmy się nimi. W końcu wynalazły — albo skądś do stały — obronę przeciw broni hipometrycznej. Po prostu przestała być skuteczna. Ale nadal mieliśmy broń kazamatową, której nie daliśmy Remontoire’owi.
— Ile?
— Zużyliśmy prawie całą, oprócz jednej sztuki, dobijając wilki.
Przez chwilę żadna z tych informacji nic dla Scorpia nie znaczyła. Potem wspomnienia ułożyły się w jakiś rodzaj porządku, nabrały sensu. Miał uczucie, że stoi na brzegu rozszerzającej się rozpadliny, ziejącej geologiczną głębią. Kraj, który wydawał się sekundę czy dwie temu w bezpośrednim zasięgu, odbiegał chyżo w dal, niedostępny już na zawsze. Wspomnienie techników pchających w niego przewody nagle wydało mu się jak sprawozdanie z drugiej czy trzeciej ręki, jak gdyby przydarzyło się to zupełnie komu innemu.
Wyciągnęli mu z gardła zestaw do oddychania. Wziął kilka nierównych oddechów, za każdym razem czując, jakby w płuca napakowano mu drobno zmielonego szkła. Zastanawiał się, czy dla ludzi jest to równie przykre, czy też może zimny sen to specjalny rodzaj piekła dla świń. Przypuszczał, że nikt nigdy nie będzie tego wiedział z całą pewnością.
Ta myśl wystarczyła, by się roześmiał. Została jedna sztuka broni. Jedna sztuka pieprzonej broni z niemal czterdziestki, z którą zaczęli.
— Miejmy nadzieję, że najlepszą zachowaliśmy na koniec. — Wreszcie zdołał wypowiedzieć pełne zdanie. — A co z hipometryką? Mówisz, że to tylko kupa złomu?
— Jeszcze nie. Może z czasem, ale lokalne wilki jeszcze nie opracowały środków obrony, które wykorzystywały tamte.
— To świetnie. Powiedziałeś „lokalne”. Gdzie jesteśmy?
— Dotarliśmy do Yellowstone — wyjaśnił mężczyzna. — Mówiąc ściślej, do układu Epsilon Eridani, ale nie jest dobrze. Nie możemy zwolnić do szybkości układowej na tyle, by zakręcić na Helę.
— Czemu nie możemy zwolnić? Czy coś się stało ze statkiem?
— Nie. — Scorpio zorientował się wreszcie, że rozmawia ze starszą wersją Vaska Malinina. Nie z młodym chłopakiem, lecz dojrzałym mężczyzną. — Ale z Yellowstone dzieje się coś złego.
Scorpiowi nie spodobało się to stwierdzenie.
— Pokaż mi — poprosił.
Zanim mu pokazali, zobaczył Aurę. Weszła do komnaty zimnego snu razem z matką. Jej widok niemal powalił go na ziemię. Nie mógł uwierzyć, że to ona, ale nie, tych złotobrązowych oczu nie można było pomylić.
— Cześć — powiedziała. Sięgała matce do biodra. Trzymała ją za rękę. — Powiedzieli, że cię budzą, Scorpio. Dobrze się czujesz?
— Całkiem dobrze — odparł. — Wchodzenie do tej skrzyni zawsze jest ryzykowne. Jak ci się wiedzie, Auro?
— Mam sześć lat. Khouri ściskała rękę córki.
— Ma jeden z tych dni, Scorp, kiedy zachowuje się mniej więcej jak sześciolatka. Ale nie zawsze jest taka. Pomyślałam sobie, że powinieneś być na to przygotowany.
Przyjrzał się uważnie obydwóm. Khouri wyglądała na nieco starszą, ale zmiana nie była dramatyczna. Linie twarzy stały się nieco bardziej widoczne, jakby artysta wziął wykonany miękkim ołówkiem portret kobiety i poprawił go twardym ołówkiem, zaznaczając z miłością każdą zmarszczkę i fałdę na skórze. Zapuściła włosy do ramion. Odgarnęła je na bok i zapięła małą wsuwką koloru ambry. We włosach widoczne były pasma bieli i srebra, ale służyły one jedynie po to, by podkreślić czerń reszty fryzury. Na szyi miała fałdy skóry, których nie pamiętał, a dłonie były jakieś chudsze i bardziej kościste. Ale nadal to była Khouri, i gdyby nie wiedział, że przeszło sześć lat, mógłby w ogóle tych zmian nie zauważyć.
Obydwie ubrały się na biało. Khouri miała na sobie falbaniastą spódnicę do ziemi, żakiet z wysokim kołnierzem oraz bluzkę z okrągłym dekoltem. Jej córka włożyła spódnicę do kolan, białe rajtuzy oraz prostą bluzkę z długim rękawem. Miała krótką czarną grzywkę, ściętą prosto nad oczyma. Matka i córka stały nad nim jak anioły, zbyt czyste, by należeć do znanego mu statku. Ale może wszystko się zmieniło. Przecież minęło sześć lat.
— Czy coś sobie przypomniałaś? — zapytał.
— Mam sześć lat. Czy chcesz obejrzeć statek? Uśmiechnął się, mając nadzieję, że nie przestraszy to dziecka.
— To byłoby miłe. Ale ktoś mi powiedział, że najpierw muszę załatwić coś innego.
— Co ci powiedzieli? — Że to coś złego.
— To niedopowiedzenie stulecia — odparła.
Ale Valensin nie chciał go wypuścić z izby zimnego snu bez pełnego badania lekarskiego. Doktor kazał mu położyć się na kanapie i poddać kontroli zielonych serwitorów medycznych. Maszyny krzątały się nad jego żołądkiem ze skanerami i sondami, a Valensin podnosił jego powieki i świecił mu w oczy światłem wywołującym migrenę. Cmokał przy tym, jakby znalazł wewnątrz coś obrzydliwego.
— Miałeś mnie uśpionego przez sześć lat — powiedział Scorpio. — Czy wtedy nie mogłeś zrobić tych badań?
— To właśnie przebudzenie zabija — wyjaśnił bezceremonialnie Valensin. — I okres bezpośrednio po ożywieniu. Uwzględniając wiek kasety, z której właśnie wyszedłeś, i szczególne właściwości twojej budowy, powiedziałbym, że nie masz więcej niż dziewięćdziesiąt procent szans, że przeżyjesz następną godzinę.
— Czuję się świetnie.
— Jeśli tak jest, to spore osiągnięcie. — Valensin uniósł dłoń, machając palcami przed twarzą Scorpia.
— Ile?
— Trzy.
— A teraz?
— Dwa.
— A teraz?
— Trzy. Dwa. Jest w tym jakiś sens?
— Muszę przeprowadzić kilka bardziej wyczerpujących testów, ale wydaje mi się, że wykazujesz dziesięć do piętnastu procent degradacji widzenia peryferyjnego.
Valensin uśmiechnął się, jakby to była właśnie taka wiadomość, jakiej Scorpio potrzebował dla wprowadzenia go w radosny nastrój.
— Właśnie wyszedłem z zimnego snu. Czego oczekujesz?
— Mniej więcej tego, co widzę — odparł Valensin. — Zanim cię uśpiliśmy, była jakaś strata widzenia peryferyjnego, ale teraz jest stanowczo gorzej. W ciągu najbliższych kilku godzin może się nieco poprawić, ale wcale nie byłbym zdziwiony, gdybyś nigdy nie powrócił do poprzedniej formy.
— Ale się nie postarzałem. Byłem cały czas w kasecie.
— Chodzi o przejścia. — Valensin przepraszająco rozłożył ręce. — Pod pewnymi względami są dla ciebie równie ciężkie jak bycie w stanie rozbudzenia. Przykro mi, Scorp, ale ta technika po prostu nie została stworzona dla świń. Najlepsze, co mogę powiedzieć, to to, że gdybyś pozostał przytomny, utrata wzroku byłaby o pięć do dziesięciu procent większa.
— Cóż, wobec tego będę o tym pamiętał następnym razem. Nic nie sprawia mi większej przyjemności niż wybieranie między dwiema równie spieprzonymi opcjami.
— Och, podjąłeś właściwą decyzję. Z pragmatycznego punktu widzenia to była dla ciebie największa szansa przeżycia ostatnich sześciu lat. Ale rozważyłbym bardzo starannie „następny raz”, Scorp. Ta sama bezwzględna statystyka daje ci mniej więcej pięćdziesiąt procent szans na przeżycie kolejnego zimnego snu. Potem szanse spadają do około dziesięciu procent.
— Co to znaczy? Że mogę z tego skorzystać tylko jeszcze jeden raz?
— Mniej więcej. Nie zamierzałeś kłaść się tam zaraz z powrotem, prawda?
— Kiedy tak lubisz pocieszać mnie przy łóżku? Musiałbym być szalony.
— Mam takie podłe poczucie humoru — oznajmił Valensin.
— Jest znacznie lepsze od kopnięcia w zęby.
Scorpio wypchnął się z fotela, co spowodowało, że roboty Valensina czmychnęły, by się gdzieś schować. Koniec doby hotelowej dla świni, pomyślał.
W sferze holograficznego displeju unosiły się symbole, które rozwijały się w słońca, światy, statki i ruiny. Przed sferą stali Scorpio, Vasko, Khouri i Aura, a ich odbicia w szkle kuli przypominały widma. Towarzyszyło im kilku innych starszych statku, z Cruz i Urton włącznie.
— Scorp — powiedziała Khouri — nie przejmuj się, dobrze? Valensin to znany kutas, ale to nie oznacza, że powinieneś ignorować jego słowa. Potrzebujemy cię w jednym kawałku.
— Nadal tu jestem — odparł. — W każdym razie obudziliście mnie z jakiegoś powodu. Przeróbmy już te złe wiadomości, dobrze?
Były gorsze od wszystkiego, czego mógł się spodziewać.
Wilki dotarły do Epsilon Eridani, układu Yellowstone. Trzy miesiące świetlne od Yellowstone znajdowała się postrzępiona masa światłowców: czoło fali ewakuacyjnej. Zobaczył je na displeju, kiedy dostrojono skalę, by ogarnąć cały rejon kosmosu, aż do roku świetlnego od Epsilon Eridani. Statki — każdy zaznaczony własnym kolorowym symbolem-identyfikatorem statku i wektorem ruchu — wyglądały jak przestraszone ryby uciekające we wszystkich kierunkach przed jakimś centralnym zagrożeniem. Niektóre wysforowały się naprzód, inne marudziły, ale pułap przyśpieszenia ich napędów — jeden g — powodował, że dopiero teraz ich masa zaczynała tracić swą symetrię.
Kilka bardziej oddalonych pojazdów musiało opuścić Yellowstone, zanim przybyły wilki. Były na rutynowych trasach handlowych. Niektóre z nich poruszały się tak szybko, że miną lata, zanim dotrą do nich wiadomości o kryzysie. Dalej za czołem fali znajdowała się garstka statków, które z jakichś przyczyn nie były w stanie utrzymać swego zwykłego przyśpieszenia. Bliżej Epsilon Eridani, w odległości świetlnego tygodnia od układu, w ogóle nie było ruchu wychodzącego. Nie było żadnych oznak ruchu wewnątrzukładowego i nie odbierano żadnych sygnałów ani z kolonii w układzie, ani z radiolatarni nawigacyjnych. Te kilka statków, które podchodziły do Yellowstone, gdy wybuchł kryzys, teraz zawracało szerokim łukiem. Słysząc ostrzeżenia i widząc ewakuowanych wysypujących się na zewnątrz, próbowały kierować się na powrót w przestrzeń międzygwiezdną.
Spustoszenie wszystkich światów wokół Delty Pawia zabrało wilkom rok. Tutaj od rozpoczęcia walk nie minęło więcej niż pół roku.
Ponieważ wokół Delty Pawia milion lat wcześniej odstrzał zawiódł, elementy Inhibitorów przedsięwzięły nadzwyczajne środki, by tym razem praca została należycie wykonana. Rozerwały światy i z uzyskanych surowców zbudowały motor, który zamordował gwiazdy. Obróciły go w stronę Delty Pawia i dźgnęły głęboko w serce gwiazdy, wypuszczając materiał rdzeniowy o fuzyjnych temperaturach i ciśnieniach. Rozpyliły ten piekielny ogień na obliczu Resurgamu, paląc każdy organizm, który nie zdążył ukryć się pod setkami metrów skorupy. Jeśli na Resurgamie kiedyś znowu miałoby powstać życie, trzeba byłoby zaczynać niemal od zera.
Ale nie był to zwykły sposób działania Inhibitorów. Felka zdradziła Clavainowi, że wilki nie zostały tak zaprogramowane, by po prostu wymazać inteligentne życie z rzeczywistości. Były na to zbyt przebiegłe, a ich ostateczny cel był inny niż masowa eksterminacja. Zaprojektowano je tak, by zatrzymywały życie podróżujące między gwiazdami, by utrzymywały galaktykę w stanie bukolicznej sielskości przez następne trzy miliardy lat. Życie ograniczone do indywidualnych światów można by przeprowadzić przez nieunikniony w dosyć niedalekiej przyszłości kryzys kosmiczny. Dopiero wtedy będzie można im pozwolić na swobodny wyrój. Ale zachowanie życia w skali planetarnej było w takim samym stopniu częścią planu wilków, jak pragnienie kontrolowania ekspansji w skali międzygwiezdnej. Z tego względu sterylizacja żyznych układów w rodzaju Delty Pawia była dowodem lokalnej niekompetencji. Stada wilków rywalizowały o prestiż, konkurując ze sobą w zakresie subtelnej kontroli nad wyłaniającym się życiem. Potrzeba zniszczenia najpierw światów, a potem gwiazdy, była oznaką niewybaczalnego błędu, który mógł spowodować poddanie grupy wilków ostracyzmowi i pozbawienie jej bieżących wskazówek co do przeprowadzenia eksterminacji.
Wokół Epsilon Eridani wydarzenia zachodziły z chirurgiczną precyzją. Ataki dotyczyły raczej ludzkiej infrastruktury, a nie samych światów. Nie było potrzeby sterylizacji Yellowstone: planeta nigdy tak naprawdę nie nadawała się do zamieszkania, a jedynym miejscowym życiem były mikroorganizmy. Ludzkie kolonie ukrywały się pod rzadko rozrzuconymi na powierzchni planety kopułami. Pobierały minerały i ciepło z planety, ale gdyby te zasoby nie istniały, kolonie mogłyby być równie autonomiczne jak habitaty w kosmosie. Wilkom wystarczało wzięcie ich na cel i pozostawienie reszty Yellowstone w stanie nienaruszonym. Tam, gdzie znajdowały się Ferrisville, Loreanville i Chasm City, ostały się jedynie żarzące się radioaktywne kratery, mrugające przez gruby żółty smog. Nikt nie przeżył. Nic nie przeżyło.
Wokół planety było tak samo. Przed parchową zarazą Migotliwa Wstęga była lokalną nazwą roju habitatów okrążających planetę. Dziesięć tysięcy jakby wysadzanych klejnotami miast — państw krążyło wokół Yellowstone, a ludność wielu z nich sięgała milionów. Parchowa zaraza odjęła im blasku; Scorpio znał Migotliwą Wstęgę z czasu po zarazie, kiedy to została przechrzczona na Pas Złomu. Wiele habitatów było już wtedy bezpowietrznymi skorupami, ale nadal setki z nich zdołało utrzymać swe ekosystemy, stając się mikrokrólestwami z własnymi prawami. Ale teraz nie było nawet Pasa Złomu. Wokół Yellowstone wisiał pierścień świecących ruin. Wszystkie wytwory człowieka zostały zamienione w pył. Widok był piękny i zarazem przerażający.
Maszyny Inhibitorów rozbiły i wyjałowiły wszystkie ludzkie habitaty w yellowstońskim kosmosie. Scorpio identyfikował ruiny według ich orbit. Nie było już Przystani. Nie ma Idlewild. Nawet na powierzchni Oka Marka, księżyca planety, nie było żadnych obiektów większych od igloo. Żadnych miast, portów kosmicznych, tylko lokalny wzrost radioaktywności i kilka dziwnych śladów.
Wszędzie w układzie była ta sama historia: nic nie zostało. Żadnych habitatów. Żadnych obozowisk na powierzchni. Żadnych statków. Żadnych nadajników.
Scorpio załkał.
— Ilu się wydostało? — spytał. — Policzcie statki, powiedzcie mi, ilu ocalałych mogły przewieźć.
— To nie ma znaczenia — powiedział Vasko.
— Do cholery, dla mnie to ma znaczenie! Dlatego właśnie zadaję wam to pieprzone pytanie.
Khouri nachmurzyła się.
— Scorpio, to tylko sześciolatka. Spojrzał na Aurę.
— Przepraszam.
— Nie rozumiesz — powiedział łagodnie Vasko i wskazał ruchem głowy sferę holograficzną. — To nie jest czas rzeczywisty, Scorp.
— Co takiego?
— To zdjęcia. Tak było dwa miesiące temu. — Vasko spojrzał na niego swymi zbyt dorosłymi oczami. — Teraz jest gorzej, Scorp. Pozwól mi pokazać, o czym mówię, a zrozumiesz, czemu nie ma znaczenia, ilu się stąd wydostało.
Vasko przesunął displej holograficzny w czasie i Scorpio zobaczył datę: 04/07/2698. Liczby były bez znaczenia, zbyt oddalone od jego własnych dni w Chasm City, by wzbudzić jakieś emocje. Został wyrwany ze zwykłego upływu czasu i teraz dryfował poza historią.
Patrzył, jak postrzępiona skorupa fali migracyjnej staje się mniej kulista, jak wzrastają odległości między statkami. A potem jeden po drugim statki zaczęły znikać. Ich ikony błyskały czerwienią i ginęły, niczego po sobie nie pozostawiając.
— Inhibitorzy mieli już namierzone uciekające statki — powie działa Urton, krzyżując ręce na piersi. — Od chwili rozpoczęcia ataku nie było dla nich żadnej nadziei. Inhibitorzy dognali ich i zdusili a potem rozłożyli statki, by wyprodukować dalszych Inhibitorów.
— Możemy to nawet prześledzić — wtrącił Vasko — tworząc modele matematyczne na podstawie materiałów, z których zbudowano statki. Każdy złapany pojazd stawał się zaczątkiem nowej sfery wilczej ekspansji.
Skorupa pękała. Na początku były w niej setki statków; teraz nie zostało ich więcej niż kilkadziesiąt.
— Nie — powiedział Scorpio.
— Nie mogliśmy nic zrobić — oznajmił Vasko. — To koniec świata, Scorp. Wiadomo było, że właśnie tak będzie.
— Przewiń do przodu, do samego końca.
— Liczby zamazały się, skala dispłeju poszerzyła się. Nadal pozostało może ze dwadzieścia statków. Scorpio nie mógł ich liczyć. Przynajmniej jedna trzecia z nich to te, które zbliżały się do Yellowstone, gdy zaczął się kryzys. Z samej fali ewakuacyjnej do tej pory przetrwało może kilkanaście statków.
— Przykro mi — powiedział Vasko.
— Po to mnie zbudziliście? — zapytał Scorpio. — Tylko po to, by mi pokazać pieprzony bezsens całej tej podróży?
— Scorpio — rzekła Aura z naganą. — Proszę. Ja mam tylko sześć lat.
— Obudziliśmy cię, ponieważ kazałeś nam obudzić cię, kiedy tu dotrzemy — odpowiedział Vasko.
— Nigdzie nie dotarliśmy. Sam to powiedziałeś. Zakręcamy, tak jak ci inni szczęściarze. Spytam znowu: czy nie obudziliście mnie po to, by mi to wszystko pokazać?
— Pokaż mu — poleciła Khouri.
— Była inna przyczyna — powiedział Vasko.
Obraz w zbiorniku zakołysał się i ustabilizował. Pojawiło się coś nowego. Było rozmazane, nawet po zastosowaniu filtrów wzmacniających. Komputery uzupełniały obraz szczegółami, stale uzgadniając je ze słabym sygnałem wznoszącym się ponad potrzaskiwaniami szumu tła. Wreszcie powstał prostokątny kształt z mętnym zarysem modułów silnikowych i bąbli komunikacyjnych.
— To statek — oznajmił Vasko. — Nie światłowiec. Coś mniejszego, jak wewnątrzsystemowy prom lub frachtowiec. To jedyny ludzki pojazd kosmiczny w odległości mniejszej niż dwa miesiące świetlne od Epsilon Eridani.
— Co on, do cholery, tam robi? — zapytał Scorpio.
— To, co wszyscy — wyjaśniła Khouri. — Stara się uciec stamtąd najszybciej jak można. Ma teraz pięć g, ale nie zdoła tego utrzymać zbyt długo. Jeśli naprawdę jest tym, czym się wydaje — dodała.
— Co masz na myśli?
— Ma na myśli, że wyśledziliśmy punkt jego wylotu — powie dział Vasko. — Sądzimy, że mniej więcej tak się to wydarzyło.
Cofnął się do głównego displeju pokazującego skorupę świat — łowców. Teraz liczby przepływały wspak. Ikona promu przesunęła się na powrót w serce ekspansji i pokryła się ze światłowcem, który właśnie wyskoczył do istnienia. Vasko cofnął jeszcze trochę scenariusz, a następnie pozwolił mu biec naprzód w przyśpieszonym tempie. Teraz światłowiec leciał z Yellowstone. Scorpio przeczytał nazwę statku: „Dzika Pallada”.
Ikona ż mrugnięciem zgasła. W tej samej chwili z punktu, w którym wcześniej znajdował się światłowiec, pomknął osobny emblemat promu.
— Ktoś się wydostał — powiedział ze zdziwieniem Scorpio. — Wykorzystał prom jako szalupę ratunkową, zanim dopadły ich wilki.
— To niewiele, jeśli ten światłowiec wiózł setki tysięcy spaczy — zauważył Vasko.
— Jeśli uratujemy kilkunastu, nasza wizyta będzie miała sens. A ten prom z łatwością pomieści tysiące.
— Tego nie wiemy, Scorpio — powiedziała Khouri. — Nic nie nadaje, a przynajmniej nie w takim kierunku, który możemy przechwycić. Żadnego wołania o pomoc, nic.
— Nie nadają, gdyż wiedzą, że cały kosmos wokół roi się od wilków, ale to nie znaczy, że nie powinniśmy ratować biednych sukinsynów. Właśnie dlatego mnie obudziliście? Żebym zdecydował, czy ich ratować, czy nie?
— Tak naprawdę — powiedział Vasko — chcieliśmy cię zawiadomić, że statek jest w zasięgu broni hipometrycznej. Sądzimy, że może bezpieczniej będzie go zniszczyć.