Rashmika patrzyła, jak opuszczają lodochód na przesuwającą się w dole wstęgę drogi. Tam, gdzie płozy pojazdu dotknęły powierzchni lodu, pojawiło się zadrapanie. Na lodochodzie dwóch ludzi w skafandrach odczepiło haki, potem obaj podjechali na nich pod wyciągarkę i przenieśli się na dach wagonu karawany. Drobny pojazd Crozeta jeszcze przez kilkaset metrów podskakiwał obok karawany, a potem powoli dał się wyprzedzić dudniącej procesji. Rashmika obserwowała go, aż zniknął za obracającymi się kołami jednego z wagonów.
Odeszła od okna widokowego. A więc spaliła za sobą wszystkie mosty. Ale jej determinacja, by kontynuować podróż, pozostała tak mocna jak zawsze. Pójdzie naprzód, bez względu na koszty.
— Widzę, że się pani zdecydowała.
Rashmika odwróciła się. Dźwięk głosu kwestora Jonesa zaszokował ją: wyobrażała sobie, że jest sama.
Zielone zwierzątko kwestora myło twarz jedyną zdrową kończyną przednią, owinąwszy ogon wokół przedramienia niczym opaskę uciskową.
— Nie musiałam teraz podejmować żadnych decyzji — od parła.
— Miałem nadzieję, że list od brata wtłoczy pani nieco rozumu do głowy. Ale tak się nie stało i oto pani jest. Przynajmniej teraz mamy dla pani mały smakołyk.
— Przepraszam?
— Nastąpiła drobna zmiana w naszej marszrucie. Z katedrami spotkamy się nieco później niż planowano.
— Mam nadzieję, że to nic poważnego.
— Już mamy opóźnienie. Nie nadrobimy go, jadąc na połu dnie naszą zwykłą drogą. Mieliśmy zamiar pokonać Rozpadlinę Ginnungagap przy Przeprawie Gudbrand, a potem jechać na południe Szlakiem Hyrrokkin do Drogi, aby spotkać katedry. Ale teraz to po prostu nie jest możliwe. Nastąpiło większe obsunięcie lodu gdzieś przy Przełęczy Hyrrokkin. Nie mamy sprzętu, by je uprzątnąć, a najbliższa karawana z odpowiednim ekwipunkiem utknęła na Skrzyżowaniu Glum, przygwożdżona niespodziewanym lodowcem. Tak więc jeśli nie chcemy jeszcze bardziej zwiększyć opóźnienia, musimy pojechać skrótem.
— Skrótem, kwestorze?
— Zbliżamy się do Rozpadliny Ginnungagap. — Zamilkł na chwilę. — Wie pani oczywiście o rozpadlinie? Zawsze trzeba w ja kimś miejscu ją przekroczyć.
Rashmika wyobraziła sobie poszarpaną ranę Rozpadliny, głęboki, kanion lodowy o pionowych ścianach, przecinający ukośnie równik. Było to najbardziej charakterystyczne miejsce na planecie, pierwsze, które Quaiche nazwał.
— Myślałam, że jest tylko jedna bezpieczna przeprawa.
— Dla katedr — zgodził się kwestor. — Droga zbacza nieco na północ, gdzie ściany Rozpadliny zostały pocięte zygzakowatym tarasem, którym katedry opuszczają się na dno. Poświęcają na to wiele dni, a potem powtarzają cały proces, wspinając się na drugą stronę. Muszą znacznie wyprzedzić Haldorę, jeśli nie chcą zostać w tyle. Nazywają tę drogę Diabelskimi Schodami i każdy mistrz katedry potajemnie się jej lęka. Zejście jest wąskie i upadki są częste. Ale my nie musimy jechać Schodami; widzi pani, istnieje inna droga przez Rozpadlinę. Katedra jej nie przebędzie, ale karawana waży znacznie mniej niż katedra.
— Mówi pan o moście — powiedziała Rashmika, drżąc z trwogi i niecierpliwości.
— Więc widziała go pani.
— Tylko na fotografiach.
— Co pani o nim sądzi?
— Wygląda pięknie — powiedziała. — Pięknie i delikatnie, jak z dmuchanego szkła. O wiele za delikatnie dla maszyn.
— Już go wcześniej przekraczaliśmy.
— Ale nikt nie wie, ile jeszcze wytrzyma.
— Myślę, że w tym względzie możemy zaufać czmychaczom, nie sądzi pani? Eksperci mówią, że stoi tu od milionów lat.
— Eksperci mówią wiele rzeczy — odparła Rashmika — ale nie wiemy na pewno, ile ma lat ani kto go zbudował. Nie bardzo przypomina coś, co pozostawili po sobie czmychacze. I z pewnością nie wiemy, czy zbudowano go po to, by się nim przeprawiać.
— Wydaje się pani wyjątkowo zaniepokojona tym, co jest — szczerze mówiąc — prostym technicznie manewrem, który oszczę dzi nam wiele cennych dni. Czy mogę wiedzieć, dlaczego?
— Ponieważ wiem, jak nazywają tę przeprawę — powiedziała. — Rozpadlina Ginnungagap to nazwa, którą Quaiche nadał ka nionowi, ale ludzie nazywają ją inaczej, prawda? Zwłaszcza ci, którzy decydują się przejść przez most. Nazywają go Otchłanią Rozgrzeszenia. Powiadają, że zanim rozpocznie się przeprawę, lepiej być wolnym od grzechów.
— Ale oczywiście pani nie wierzy w istnienie grzechu, prawda?
— Wierzę w istnienie beztroskiej głupoty.
— Cóż, nie musi pani o to się martwić. Nie musi pani nic robić, tylko cieszyć się widokiem, tak jak inni pielgrzymi.
— Nie jestem pielgrzymem.
Kwestor uśmiechnął się i wsadził coś do gęby swego zwierzaka.
— Wszyscy jesteśmy albo pielgrzymami, albo męczennikami. Z mojego doświadczenia wynika, że lepiej być pielgrzymem.
Antoinette włożyła gogle. Widziała teraz zasnutą dymem kopię rzeczywistego pokoju, z czerwonymi kanazjańskimi cyframi opadającymi z prawej strony pola widzenia. Przez chwilę nic się nie zmieniało. Szkieletowa machina — zjawa klasy trzeciej — nadal stała wśród rozrzuconego złomu, który ją zrodził, z jedną kończyną zastygłą w górze po rzuceniu gogli.
— Kapitanie… — zaczęła.
Gdy wypowiedziała te słowa, zjawa wtopiła się w otoczenie, tracąc ostrość na de gratów. Gogle nie działały idealnie i w jednej kwadratowej części pola widzenia szkieletowa machina pozostała, lecz wszędzie indziej znikała jak budynki w morskiej mgle.
Antoinette to się nie podobało. Widmo jej nie zagrażało, ale niepokoiło ją, że nie potrafi go zlokalizować. Już zdejmowała gogle, kiedy w jej uchu zabrzęczał głos.
— Nie rób tego. Potrzebujesz ich, by mnie widzieć.
— Kapitanie?
— Obiecuję, że nie zrobię ci krzywdy. Popatrz.
Spojrzała. Coś się wyłaniało z wolna w polu widzenia: ludzka postać — tym razem całkowicie realna. Antoinette mimo woli zrobiła krok do tyłu. Zawadziła o coś latarką i upuściła ją na podłogę.
— Nie obawiaj się — powiedział kapitan. — Właśnie po to przy szłaś, prawda?
— Akurat teraz nie jestem tego pewna — wydyszała. Ludzka postać, jakby wyjęta z podręcznika historii, miała na sobie starodawny skafander z pomiętej rdzawopomarańczowej tkaniny. Buty i rękawice o grubych palcach powleczono brązowawym materiałem, który odsłaniał gdzieniegdzie laminowaną siatkę spodnich warstw. Kapitan miał na sobie matowy srebrny pas, ozdobiony licznymi narzędziami o niejasnym przeznaczeniu. Ciężkie kwadratowe pudło wiszące na przodzie skafandra nabite było grubymi, zatopionymi w plastiku kontrolkami, dostatecznie dużymi, by można było nimi operować w niezgrabnych rękawicach. Jeszcze większe pudło wisiało na plecach kapitana; wystawał z niego gruby żebrowany wąż z jaskrawoczerwonego plastiku, który ponad lewym ramieniem sięgał do pudła na piersiach. Srebrna taśma pierścienia szyjnego skafandra była złożoną konstrukcją mechanizmów zamykających i czarnych gumowanych spoin. Między pierścieniem szyjnym a górną częścią skafandra widniały nierozpoznawalne logo i emblematy.
Kapitan nie miał hełmu.
Głowa wydawała się zbyt mała w stosunku do skafandra. Na czaszce — jakby wygolonej — nosił miękką czarno-białą czapkę z żyłami kabli monitorujących. W przydymionym oświedeniu gogli Antoinette nie mogła odgadnąć koloru skóry — gładkiej, naciągniętej mocno na kości policzkowe, ocienionej tygodniowym czarnym zarostem. Kapitan miał bardzo ładne, jakby pod — golone brwi, które wraz z szeroko rozstawionymi psimi oczyma nadawały twarzy wyraz lekkiego zdziwienia. Usta były cienkie, proste, wyrażające pewną wyniosłość, co mogła uznać, zależnie od swojego nastroju, albo za fascynujące, albo budzące nieufność.
Nie wyglądał na człowieka skłonnego do towarzyskich pogwarek, ale Antoinette na ogół to nie przeszkadzało.
— Przyniosłam to z powrotem — powiedziała i podniosła hełm.
— Daj mi go.
Zamachnęła się, chcąc go rzucić.
— Nie — powiedział ostro. — Daj mi go. Podejdź bliżej i mi go wręcz.
— Nie mam pewności, czy jestem gotowa to zrobić.
— To się nazywa gest wzajemnego zaufania. Albo to zrobisz, albo rozmowa natychmiast się skończy. Już powiedziałem, że nie zrobię ci krzywdy. Nie wierzysz mi?
Pomyślała o maszynerii, którą gogle wycięły z jej pola widzenia. Może gdyby je zdjęła, by widzieć zjawę taką, jaka naprawdę jest…
— Nie zdejmuj gogli. To część umowy.
Postąpiła krok bliżej. Było jasne, że nie ma wyboru.
— Dobrze. A teraz podaj mi hełm.
Jeszcze krok. I następny. Kapitan czekał, zachęcając ją wzrokiem do pójścia naprzód.
— Rozumiem, że jesteś wystraszona — stwierdził. — Właśnie na tym to polega. Przyznasz, że gdybyś się nie bała, nie byłoby dowodu zaufania.
— Zastanawiam się tylko, co z tego masz.
— Ufam ci, że mnie nie zawiedziesz. Teraz daj mi hełm. Trzymała go przed sobą w wyciągniętych ramionach, a kapitan sięgnął i wziął go od niej. Gogle miały niewielkie opóźnienie, tak że przez chwilę, kiedy poruszał rękami, widać było mignięcie maszynerii. Jego dłonie w rękawicach zamknęły się na hełmie. Usłyszała drapanie metalu o metal. Kapitan cofnął się o krok.
— Dobrze — powiedział. Obrócił hełm w dłoniach, szukając śladów zużycia. Teraz Antoinette zauważyła, że z boku hełm miał puste okrągłe gniazdo, w które należało wetknąć czerwonego węża. — Dzięki, że mi go przyniosłaś. Doceniam ten gest.
— Zostawiłeś go przy Palfreyu. To nie był przypadek, prawda?
— Przypuszczam, że nie. Powiedziałaś, że to jest „bilet wizytowy”? To chyba bliskie prawdy.
— Potraktowałam to jako znak, że chcesz się z kimś skontaktować.
— Zdaje się, że bardzo chcieliście ze mną pomówić — zauważył.
— Chcieliśmy. Chcemy. — Spojrzała na zjawę z lękiem, ale i ulgą. — Czy mogę cię o coś spytać? — Przyjęła jego milczenie za zgodę. — Jak mam się do ciebie zwracać? „Kapitanie” nie wydaje mi się odpowiednie, kiedy już przeszliśmy przez całą tę procedurę wzajemnego zaufania.
— Słuszna uwaga — przyznał, ale bez przekonania. — Na razie wystarczy „John”.
— Więc, Johnie, co takiego zrobiłam, by na to zasłużyć? Nie chodzi o to, że przyniosłam z powrotem hełm, prawda?
— Miałem wrażenie, że bardzo chcesz ze mną porozmawiać. Antoinette schyliła się po latarkę.
— Usiłowałam dotrzeć do ciebie przez lata, ale bez powodzenia. Co się zmieniło?
— Czuję się teraz inaczej — odpowiedział.
— Tak jakbyś spał, ale wreszcie się obudził?
— Raczej jakbym musiał być teraz rozbudzony. Czy to jest odpowiedź na twoje pytanie?
— Nie jestem pewna. Może to zabrzmi niegrzecznie, ale… do kogo dokładnie mówię?
— Mówisz do mnie. Takiego, jakim jestem. Takiego, jakim byłem.
— Nikt naprawdę nie wie, kim byłeś, Johnie. Ten skafander wydaje mi się dość stary.
— Dłoń w rękawicy przesunęła się po prostopadłościennym pudle na piersiach, kontrolując wzorzec od punktu do punktu. Dla Antoinette wyglądało to jak błogosławieństwo, ale mogła to być również inspekcja systemów krytycznych. „Zapas powietrza, szczelność układu ciśnieniowego, sterowanie temperaturą, łącz ność, system przetwarzania odchodów…” Sama znała tę litanię.
— Byłem na Marsie — oznajmił.
— Ja nigdy tam nie byłam — odparła.
— Nie? — W jego głosie brzmiało rozczarowanie.
— Prawda jest taka, że nie widziałam zbyt wielu światów. Yellowstone, kawałek Resurgamu i to miejsce. Ale nie Marsa. Jaki on jest?
— Inny. Zimniejszy. Dziki. Bezwzględny. Okrutny. Nieskazitelny. Ponury. Piękny. Jak kochanka z temperamentem.
— Ale to trochę czasu temu, prawda?
— Jak sądzisz, ile lat ma ten skafander?
— Wydaje mi się cholernie staroświecki.
— Nie robią takich skafandrów od dwudziestego pierwszego stulecia. Myślisz, że Clavain jest stary, że jest historycznym reliktem, tymczasem ja już byłem starcem, zanim on wziął pierwszy oddech.
Zaskoczyło ją, że wymienił Clavaina po nazwisku. Najwyraźniej kapitan był bardziej świadomy wydarzeń na pokładzie, niż się niektórym zdawało.
— Więc przebyłeś daleką drogę — powiedziała.
— To była długa, dziwna podróż, owszem. I tylko popatrz, dokąd mnie to doprowadziło.
— Musisz znać wiele historii.
Antoinette wywnioskowała, że są dwa bezpieczne obszary konwersacji: teraźniejszość i bardzo odległa przeszłość. Na pewno wolała, żeby kapitan nie rozwodził się nad swoim ostatnim niedomaganiem i dziwaczną transformacją.
— Są pewne historie, których nie chcę opowiadać — oznajmił. — Ale czy to nie dotyczy każdego z nas?
— Nie przeczę.
Jego wąskie usta utworzyły zarys uśmiechu.
— Mroczne sekrety twojej przeszłości, Antoinette?
— Nie mam sekretów, które nie dają mi spać, zwłaszcza gdy mamy tyle innych zmartwień.
— Ach. — Obracał hełm w dłoniach. — Trudna sprawa teraźniejszości. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z wielu problemów, których być może nie dostrzegacie. Wiem na przykład, że w układzie działają inne siły.
— Czujesz je?
— Ich hałasy zbudziły mnie z długiego, spokojnego snu o Marsie.
Oglądał ikony i znaki na swym hełmie, głaszcząc je pękatym końcem palca w rękawiczce. Antoinette zastanawiała się, jakie to w nim budzi wspomnienia, zachowane przez pięćset czy sześćset lat. Wspomnienia pokryte kurzem stuleci.
— Myśleliśmy, że się budzisz — powiedziała. — W ciągu ostatnich kilku tygodni odczuwaliśmy twoją obecność. Sądziliśmy, że nie jest to zbieg okoliczności, zwłaszcza po wysłuchaniu relacji Khouri. Na pewno pamiętasz Khouri, John, bo nie ściągałbyś mnie tutaj.
— Gdzie ona jest?
— Z Clavainem i innymi osobami.
— A Ilia? Gdzie jest Ilia?
Antoinette pociła się. Kusiło ją, by skłamać, wymyślić pocieszający komunał, ale ani przez chwilę nie wątpiła, że kapitan przejrzy każdą próbę oszustwa.
— Ilia nie żyje. Biało-czarna czapka skłoniła się.
— Myślałem, że może mi się to śniło — powiedział. — To problem. Nie zawsze potrafię odróżnić, co jest prawdziwe, a co sobie wyobraziłem. Może nawet w tej właśnie chwili śnię.
— Jestem rzeczywista — oświadczyła, jakby jej zapewnienie miało jakieś znaczenie — ale Ilia nie żyje. Pamiętasz, co się stało, prawda?
Mówił głosem łagodnym, zadumanym, jak dziecko wspominające epizody z czytanki.
— Pamiętam, że była tutaj i że byliśmy sami. Pamiętam, jak leżała w łóżku, otoczona ludźmi.
Co miała mu teraz powiedzieć? Że Ilia leżała w łóżku z powodu ran odniesionych podczas próby udaremnienia samobójczego aktu kapitana, kiedy skierował broń kazamatową na kadłub statku? Blizna na kadłubie jest ciągle widoczna — pionowa szczelina na jednym z boków iglicy. Była pewna, że na jakimś poziomie kapitan wie o tym wszystkim i nie musi mu o tym teraz przypominać.
— Zginęła, próbując nas wszystkich ocalić — powiedziała. — Udostępniłam jej swój statek, „Burzyka”, gdy ratowaliśmy ostatnich kolonistów z Resurgamu.
— Ale pamiętam, że się źle czuła.
— Nie aż tak źle, by nie móc kierować statkiem. Uważała, że musi coś odpokutować. Pamiętasz, Johnie, co się stało, kiedy twoi załoganci próbowali znaleźć Sylveste’a? Jak sprawiła, że myśleli, że unicestwiła całe osiedle w przypływie złości? Dlatego właśnie poszukiwali ją za przestępstwa wojenne. Zastanawiam się, czy pod koniec sama w to nie uwierzyła. Jeśli dużo ludzi cię nienawidzi, łatwo dojść do wniosku, że mogą mieć słuszność.
— Nie była szczególnie dobrą kobietą, ale nie była też zbrodniarzem — stwierdził kapitan. — Zawsze robiła tylko to, co uważała za słuszne dla statku.
— I dlatego należałoby ją uznać za dobrą kobietę. W tej chwili statek jest niemal wszystkim, co mamy.
— Czy myślisz, że w jej przypadku to zadziałało? — zapytał.
— Co takiego?
— Pokuta. Czy sądzisz, Antoinette, że miała jakiekolwiek znaczenie?
— Nie mogę zgadywać, co jej przyszło do głowy.
— Czy to miało jakieś znaczenie dla was?
— Jesteśmy tutaj, wydostaliśmy się żywi z układu. Gdyby Ilia nie stoczyła boju, prawdopodobnie w ciągu kilku godzin świetlnych zostalibyśmy rozsmarowani wokół Resurgamu.
— Mam nadzieję, że masz słuszność. Ja jej przebaczyłem. Antoinette wiedziała, że to właśnie Ilia pozwoliła, by Parchowa zaraza kapitana pochłonęła w końcu statek. Wtedy wydawało się to jedynym sposobem uwolnienia statku od pasożyta innego typu. Antoinette słabo ją znała, ale przypuszczała, że podejmując decyzję, Volyova nie liczyła się zbytnio z uczuciami kapitana.
— To wielkoduszne z twojej strony — powiedziała.
— Zdaję sobie sprawę, że zrobiła to dla statku. Zdaję sobie również sprawę, że zamiast tego mogła mnie zabić. Myślę, że chciała to uczynić, kiedy się dowiedziała, co zrobiłem Sajakiemu.
— Wybacz, ale nie znam tamtych dziejów.
— Zamordowałem dobrego człowieka — powiedział kapitan. — Ilia wiedziała o tym. Kiedy uczyniła mnie tym, czym jestem, wiedziała, co zrobiłem. Sądziłem raczej, że mnie zabije.
— Więc zapłaciłeś za swoje czyny. Liczy się to, że ocaliłeś sto sześćdziesiąt tysięcy ludzi od pewnej śmierci. Tamtą jedną zbrodnię odkupiłeś sto sześćdziesiąt tysięcy razy.
— Wyobrażasz sobie, że właśnie w ten sposób działa świat, Antoinette?
— Dla mnie to wystarczy, ale co ja tam wiem? Jestem tylko córką pilota kosmicznego z Pasa Złomu.
Zapadła chwila ciszy. Nadal trzymając hełm, kapitan ujął koniec żebrowanego czerwonego węża i połączył go z gniazdem z boku hełmu.
— Pozostaje jednak pytanie, Antoinette, po co było ratować tych ludzi, jeśli tu, na Araracie, czeka ich tylko śmierć?
— Nie wiemy, czy ktoś umrze. Do tej pory Inhibitorzy nas tu na dole nie tknęli.
— Jednak chciałabyś mieć jakieś ubezpieczenie.
— Powinniśmy rozważyć wszystkie warianty. Jeśli spełnią się najgorsze prognozy, będziemy musieli opuścić Ararat. I to ty, Johnie, musisz mieć wtedy plan.
Wsunął hełm na głowę i pokręcił w obie strony, uruchamiając mechanizmy zaczepowe pierścienia szyjnego. Szyba twarzowa nadal była uniesiona. Białka oczu tworzyły dwa jasne półksiężyce na zacienionej mapie jego oblicza. Zielone i czerwone cyfry odbijały się na skórze.
— Wymagało to od ciebie odwagi, Antoinette, by samej tu zejść.
— To nie czasy dla tchórzy — odparła.
— Nigdy nie są — powiedział, opuszczając w dół szybę hełmu. — A jeśli chodzi o to, czego ode mnie chcesz…
— Tak?
— Zastanowię się trochę nad tą sprawą.
Potem odwrócił się i powoli odszedł w ciemność. Napłynęła chmura czerwonobrązowego pyłu i zasłoniła go, jak burza pyłowa na Marsie.
Ultraski kapitan nazywał się Heckel i był ze statku „Trzeci Gazometryk”. Wylądował w czerwonym promie o bardzo
staroświeckim wyglądzie — trójca połączonych kul z wielkimi stylizowanymi wizerunkami tarantuli.
Quaiche odebrał Heckela jako bardzo dziwnego osobnika, nawet jeśli wziąć pod uwagę współczesne normy. Skafander ruchowy, w którym wkroczył do Lady Morwenny, był monstrualnym urządzeniem ze skóry i mosiądzu z gumowymi harmonijkowymi stawami i błyszczącymi metalowymi płytami pełnymi nitów. Za małymi zakratowanymi otworami na oczy wycieraczki machały tam i z powrotem, by czyścić gromadzącą się skroploną parę. Parę, która wydobywała się ze źle konserwowanych stawów i uszczelnień. Towarzyszyli mu dwaj asystenci: cały czas otwierali i zamykali luki w skafandrze, manewrując mosiężnymi gałkami i kranami. Gdy Heckel mówił, jego głos dochodził z miniaturowych organów wystających ze szczytu hełmu. Musiał stale poprawiać guziki na piersiach, by głos nie był zbyt piskliwy lub zbyt głęboki.
Quaiche zupełnie nie rozumiał wypowiedzi Heckela, ale Ultras przyprowadził ze sobą tłumacza z linii głównej. Była to kobieta o oczach łani, ubrana w bardziej nowoczesny skafander. Jej hełm składał się do tyłu, niczym czub kakadu, tak że wszyscy widzieli jej twarz.
— Nie jest pani Ultraską — powiedział Quaiche.
— Czy to ważne?
— Uważam to za zabawne, to wszystko. Ja tak samo zaczyna łem, wykonując podobną pracę jak pani.
— To musiało być dawno temu.
— Ale oni nadal uważają, że negocjacje z nam podobnymi nie stały się łatwiejsze, prawda?
— Nam podobnymi, dziekanie?
— Ludźmi linii głównej, jak pani czy ja.
Ukryła to dobrze, ale odczytał jej rozbawienie. Zobaczył siebie jej oczami: starzec spoczywający na kanapie, śmiertelnie kruchy, otoczony ruchomymi lustrami, z oczami jak obrane owoce. Akurat nie miał okularów słonecznych.
Quaiche machnął ręką.
— Nie zawsze byłem taki. Kiedyś mogłem uchodzić za człowieka z linii głównej, poruszać się w normalnym społeczeństwie i nikt nawet nie mrugnął na mój widok. Zostałem zatrudniony przez Ultrasów, dokładnie tak jak pani. Przez królową Jasminę z „Gnostycznego Wniebowstąpienia”…
Heckel ustawił guziki na piersiach, a potem zagrał coś niezrozumiałego.
— Mówi, że Jasmina nie miała najlepszej reputacji, nawet wśród innych Ultrasów — wyjaśniła tłumaczka. — Nawet teraz w pewnych ultraskich kręgach wspominanie jej imienia uważane jest za szczyt złego smaku.
— Nie wiedziałem, że Ultrasi rozpoznają zły smak jako pojęcie — odparł wyniośle Quaiche.
Heckel zagrał w odpowiedzi coś piskliwego.
— Mówi, że jest mnóstwo rzeczy, o których musi pan pamiętać — powiedziała tłumaczka. — Ale dzisiaj ma inną sprawę, którą musi się zająć.
Quaiche pomacał palcami skraj fioletowego koca.
— Więc bardzo dobrze. Tak dla jasności… czy będzie pan chciał rozważyć moją ofertę?
Tłumaczka słuchała Heckela przez chwilę, a potem zwróciła się do Quaiche’a.
— Mówi, że rozumie logikę pańskiego planu bezpieczeństwa.
Quaiche entuzjastycznie skinął głową, zmuszając lustra do synchronicznego kiwnięcia.
— Oczywiście przyniesie to korzyść obu stronom. Ja zyskam ochronę takiego statku jak „Trzeci Gazometryk” przed pozbawionymi skrupułów ultraskimi elementami, które, jak wszyscy wiemy, są tam w kosmosie, a pan za zgodę na takie zabezpieczenie — oczywiście w ciągu określonego skończonego czasu — będzie czerpał korzyści z handlu, wewnętrznej informacji i tego typu rzeczy. Może to być opłacalne dla nas obu, kapitanie Heckel. Musi pan tylko zgodzić się na przesunięcie „Trzeciego Gazometryka” bliżej Heli i zaakceptowanie ustaleń dla okazania wzajemnej przy jaźni: mała katedralna delegacja na pańskim statku i — oczywiście — odpowiednia grupa na Lady Morwennie. I wtedy będzie pan miał dostęp do najlepszych reliktów czmychaczy, wcześniej od wszystkich pańskich rywali. — Quaiche spojrzał krzywo, jakby widział wrogów w cieniach mansardy. — I nie będziemy musieli cały czas zaglądać sobie przez ramię. Kapitan zagrał coś w odpowiedzi.
— Mówi, że rozumie korzyści z handlu — powiedziała tłumaczka — ale pragnie także podkreślić ryzyko, jakie podejmie, przesuwając swój statek bliżej Heli. Wspomina o losie „Gnostycznego Wniebowstąpienia”…
— A ja myślałem, że wspominanie tego to dowód złego smaku. Tłumaczka zignorowała jego słowa.
— I pragnie, by ten korzystny układ handlowy był wyrażony jasno i nie podlegał dalszej dyskusji. Życzy sobie także, by ustalić maksymalny okres ochrony i… — przerwała, a Heckel wygrywał serię dodatkowych dudniących dźwięków — przedyskutować wy kluczenie z handlu niektórych innych grup będących obecnie w układzie bądź się do niego zbliżających. Dotyczy to, ale nie tylko, następujących statków handlowych: „Odmieniona Noc”, „Madonna Os”, „Cisza pod Śniegiem”…
Ciągnęła dalej, dopóki nie zauważyła uniesionej ręki Quaiche’a.
— Możemy przedyskutować te sprawy we właściwym czasie — powiedział, tracąc nadzieję na porozumienie. — Tymczasem katedra poprosi oczywiście o pełen przegląd techniczny „Trzeciego Gazometryka”, by upewnić się, że statek nie stanowi niebezpieczeństwa dla Heli ani dla jej mieszkańców…
— Kapitan zastanawia się, czy pan wątpi w wartość jego statku — przerwała mu tłumaczka.
— Absolutnie nie. Dlaczegóż miałbym wątpić? Przecież tu do leciał, prawda? Z drugiej strony jeśli nie ma nic do ukrycia…
— Kapitan życzy sobie wycofać się na prom, by rozważyć te sprawy.
— Oczywiście — powiedział Quaiche z nagłym zapałem, jak gdyby żadna prośba nie była dla niego zbyt uciążliwa. — To po ważna propozycja i niczego nie powinno się ustalać w pośpiechu. Prześpijcie się z tym. Porozmawiajcie z kimś. Zasięgnijcie opinii trzeciej strony. Czy mam zawołać eskortę?
— Kapitan sam znajdzie drogę na prom — odpowiedziała.
Quaiche rozpostarł palce w geście pożegnania.
— Wobec tego bardzo dobrze. Proszę, przekażcie moje najlepsze życzenia załodze… i rozpatrzcie moją ofertę bardzo poważnie.
Kapitan odwrócił się, a asystenci nadal dostrajali zawory sterujące i dźwignie w niedorzecznym imbrykowym skafandrze. Potem z szalonym rytmicznym pobrzękiwaniem zaczął przesuwać się ku drzwiom. Odejście kapitana było równie boleśnie powolne jak przyjście, skafander chyba nie mógł się poruszać szybciej niż cal po calu.
Kapitan przerwał nagle marsz, a potem z trudem się obrócił. Wycieraczki migały tam i z powrotem. Organy zagrały następną sekwencję nut.
— Proszę o wybaczenie — powiedziała tłumaczka — ale kapitan ma jeszcze jedno pytanie. Podchodząc do Lady Morwenny, zboczył ze zwykłej trasy lotów z powodu technicznych problemów z promem.
— Problem techniczny? Jestem zaskoczony.
— W tym czasie był świadkiem poważnych prac wykopaliskowych nieco na północ od Drogi Ustawicznej, niedaleko Równin Jaraxa. Widział coś, co wyglądało na częściowo zakamuflowane stanowisko archeologiczne. Badając to radarem promu, wykrył nachyloną kawernę długą na kilka kilometrów i głęboką przynajmniej na kilometr. Przypuszcza, że są tam wydobywane relikty czmychaczy.
— Niewykluczone — powiedział Quaiche obojętnym tonem.
— Kapitan jest zaintrygowany. Przyznaje, że nie jest ekspertem od spraw Heli, ale dano mu do zrozumienia, że najbardziej znaczące relikty czmychaczy zostały wydobyte w rejonach okołobiegunowych.
— Relikty czmychaczy są znajdywane na całej Heli. To tylko dzięki geografii łatwiej jest do nich się dostać na obszarach polarnych. Nie wiem, jakie wykopalisko pan zobaczył ani dlaczego jest zakamuflowane. Niestety większość prac wykopaliskowych odbywa się poza bezpośrednim zarządzaniem kościołów. Nie możemy wszystkich monitorować.
— Kapitan dziękuje za tę wyczerpującą odpowiedź.
Quaiche skrzywił się, a potem zmienił ten grymas w uśmiech. Czuł niezadowolenie. Tłumaczka była człowiekiem linii głównej, takim samym jak on, i kiedyś mógł czytać takie osoby jak diagram. Teraz ona i jej podobni — nie tylko kobiety — znajdowali się poza zasięgiem jego intuicyjnego rozumienia. Obserwował, jak wychodzą, czując snującą się za kapitanem woń czegoś gorącego i metalicznego, i czekał z niecierpliwością, aż pomieszczenie oczyści się z obrzydliwej pary.
Wkrótce stukanie trzcinki zawiadomiło go o przybyciu Greliera. Nie był daleko — słuchał negocjacji za pośrednictwem ukrytych kamer i mikrofonów.
— Wydaje się dość obiecujący — zaryzykował opinię naczelny medyk. — Nie odrzucili od razu twojej propozycji i mają statek. Stawiam hipotezę, że nie mogą się doczekać ubicia interesu.
— Też tak pomyślałem — powiedział Quaiche. Wytarł plamę kondensacji z jednego z luster, przywracając Haldorze jej zwykłą ostrość. — Rzeczywiście ma się wrażenie, że bardzo potrzebują umowy z nami. — Podniósł kartkę papieru, którą tulił do piersi w czasie całych negocjacji. — Techniczna ocena ich statku od naszego szpiega w roju parkującym. Niezachęcająca lektura. Cholerny grat rozpada się na kawałki. Ledwie doleciał do 107 P.
— Niech zobaczę. — Grelier rzucił okiem na kartkę. — Nie możesz być pewien, że to dokładne dane.
— Nie mogę?
— Nie. Ultrasi na ogół obniżają wartość swych statków, często dezinformują, by dać konkurentom poczucie przewagi i zniechęcić piratów zainteresowanych kradzieżą ich okrętów.
— Ale zawsze przesadzają, kiedy mówią o swych możliwościach defensywnych — zauważył Quaiche, kiwając palcem na naczelnego medyka. — Obecnie nie ma w roju statku bez jakiejś broni, nawet jeśli ma tylko tak niewinną postać jak system unikania zderzeń. Są przerażeni, Grelier, co do jednego, i wszyscy chcą, by ich rywale wiedzieli, że mają środki obrony. — Znowu wziął papier. — Ale ten? To żart. Potrzebują naszego mecenatu, by móc naprawić statek. Powinno być odwrotnie, jeśli ich ochrona ma mieć dla nas jakiekolwiek znaczenie.
— Tak jak mówiłem: jeśli sprawa dotyczy Ultrasów, nic nie jest takie, jak się wydaje.
Quaiche zgniótł papier i rzucił go przez pokój.
— Problem polega na tym, że nie mogę odczytać ich cholernych intencji.
— Nikt nie jest w stanie odczytać taką potworność w rodzaju Heckela — stwierdził Grelier.
— Nie mam na myśli akurat jego. Mówię o innych Ultrasach lub o normalnych ludziach, którzy lądują tu z nimi, tak jak ta kobieta przed chwilą. Nie wiedziałem, czy jest szczera, czy protekcjonalna, nie mówiąc już o tym, czy naprawdę wierzyła w to, co Heckel kazał jej mówić.
Grelier pocałował głowicę trzcinki.
— Chcesz mojej opinii? Twoja ocena sytuacji była dokładna: ona była jedynie megafonem Heckela. On bardzo chciał ubić ten interes.
— Za bardzo.
Grelier postukał trzcinką o drzwi.
— Zapomnij na razie o „Trzecim Gazometryku”. Co ze „Schodzącym Skowronkiem”? Raporty trzeciej strony wskazują na bardzo użyteczne rozłożenie broni, a kapitan jest chętny do zrobienia interesu.
— Raporty również wspominały o niestabilności w prawym napędzie. Przepuściłeś ten kawałek?
Grelier wzruszył ramionami.
— Nie chodzi o to, by nas gdzieś zabierali, tylko siedzieli na orbicie wokół Heli i straszyli resztę. Jeśli tylko ich broń wystarczy do zrealizowania tego zadania, co nas obchodzi, że statek nie będzie zdolny do odlotu, kiedy umowa wygaśnie?
— Prawdę mówiąc, nie spodobał mi się ten facet, którego wy słali na dół. Przeciekał tak, że kiedy wyjechał, tygodniami trzeba było pozbywać się plam na podłodze. A niestabilność napędu nie jest drobną niedogodnością, jak zakładasz. Statek, z którym dojdziemy do porozumienia, będzie latał w granicach dziesiątych części sekundy świetlnej od naszej powierzchni. Nie możemy ryzykować, że wybuchnie nam w twarz.
— Wobec tego wracamy do początku — powiedział Grelier bez widocznego współczucia. — Są jeszcze inni Ultrasi do rozmów, prawda?
— Wystarczająco wielu, bym się nie rozleniwił, ale zawsze wracam do tego samego fundamentalnego problemu: po pro stu nie mogę odczytać tych ludzi, Grelier. Mój umysł jest tak otwarty na Haldorę, że nie ma w nim miejsca na inne formy obserwacji. Nie mogę przejrzeć ich strategii i uników, tak jak mogłem kiedyś.
— Rozmawialiśmy już o tym. Wiesz, że zawsze możesz zapytać mnie o opinię.
— I tak robię. Ale — nie mam zamiaru cię obrażać, Grelier — wiesz znacznie więcej o krwi i klonowaniu niż na temat ludzkiej natury.
— Więc spytaj innych. Zbierz zespół doradczy.
— Nie. — Grelier miał rację i Quaiche wiedział o tym. Omawiali tę sprawę już wiele razy. I zawsze dochodzili do tych samych wniosków. — Te negocjacje o ochronie są z samej swej natury bardzo delikatne. Nie mogę ryzykować przecieków do innych katedr. — Skinął na Greliera, by oczyścił mu oczy. — Spójrz na mnie — kontynuował, kiedy naczelny medyk otwierał szafkę medyczną i przygotowywał aseptyczne waciki. — Pod wieloma względami jestem stworzeniem z filmów grozy, przywiązanym do tego fotela, ledwie zdolnym do przeżycia bez niego. A nawet gdyby zdrowie pozwalało mi go opuścić, nadal pozostałbym więźniem Lady Morwenny, zaplątanym w optyczne wizje moich ukochanych luster.
— Z własnej woli — powiedział Grelier.
— Wiesz, co mam na myśli. Nie mogę obracać się wśród Ultrasów, tak jak oni obracają się wśród nas. Nie mogę wejść na ich statki, tak jak to czynią inni ekumeniczni emisariusze.
— Dlatego mamy szpiegów.
— Wszystko jedno, to mnie ogranicza. Potrzebuję kogoś, komu mógłbym zaufać, Grelier, kogoś zdolnego do poruszania się między nimi tak, jak ja to robiłem. Kogoś, kogo nie mogliby podejrzewać.
— Podejrzewać? — Grelier muskał oczy Quaiche’a wacikami.
— Mam na myśli kogoś, komu by automatycznie zaufali. Kogoś zupełnie różnego od ciebie.
— Nie ruszaj się. — Quaiche drgnął, kiedy piekący wacik krążył wokół jego gałki ocznej. Zdziwiło go, że ma tam w ogóle jakieś zakończenia nerwowe, ale Grelier miał nieomylną zdolność znajdowania tych, które jeszcze pozostały. — Właściwie — powiedział Grelier z zadumą — ostatnio coś mi wpadło na myśl. Może warto o tym wspomnieć.
— Mów.
— Zdajesz sobie sprawę, że lubię wiedzieć, co się dzieje na Heli. Nie tylko w zwykłych sprawach katedr i Drogi, ale w szerszym świecie, łącznie z wioskami.
— O tak. Zawsze polujesz na nieskatalogowane szczepy bakterii, na raporty o interesujących nowych herezjach w osiedlach Hauków i tego typu sprawy. Potem wyjeżdżasz ze swymi błyszczącymi strzykawkami jak wampir.
— Nie zaprzeczę, że Urząd Analizy Krwi odgrywa pewną rolę w moich zainteresowaniach, ale po drodze zbieram rozmaite interesujące kawałki. Nie ruszaj się.
— A ty trzymaj się z dala od mojej linii wzroku! Jakiego typu kawałki?
— Przedostatni raz, gdy czuwałem, był to dwuletni okres, roz poczynający się dziesięć lat temu. Pamiętam bardzo dobrze tamto ożywienie: to wtedy pierwszy raz potrzebowałem tej trzcinki. Pod koniec mego okresu czuwania odbyłem długą podróż na północ, poszukując tych nieskatalogowanych szczepów, o których właśnie wspomniałeś. W drodze powrotnej jechałem z jedną z karawan, mając oczy szeroko otwarte — przepraszam — na wszystko inne, co mogłoby mnie zainteresować.
— Pamiętam tę podróż — rzekł Quaiche — ale nie przypominam sobie, żeby wtedy zdarzyło się coś ważnego.
— Nic się nie wydarzyło. Albo przynajmniej tak to wtedy wy glądało. Ale kilka dni temu słuchałem biuletynu informacyjnego i to mi o czymś przypomniało.
— Czy zamierzasz to przeciągać dłużej?
Grelier westchnął i zaczął wkładać z powrotem sprzęt do właściwej szafki.
— Była sobie pewna rodzina — powiedział — z jałowych wyżyn Vigrid. Przybyli na spotkanie z karawaną. Mieli dwoje dzieci: syna i młodszą córkę.
— To fascynujące, jestem tego pewien.
— Syn szukał pracy na Drodze. Brałem udział w wywiadzie rekrutacyjnym, tak jak mi pozwolono. Zwykła ciekawość, na prawdę: nie interesował mnie ten właśnie przypadek, ale nigdy nie można przewidzieć, kiedy pojawi się ktoś interesujący. — Grelier zatrzasnął szafkę. — Ambicją syna była praca w którejś z technicznych brygad konserwacji Drogi — w planowaniu strategicznym czy czymś w tym rodzaju. Jednak w tamtym czasie Droga miała taką liczbę pchaczy pióra, jakiej potrzebowała. Jedyne wakaty były — jak to ująć — na ostrym końcu?
— Żebracy nie mogą kaprysić — powiedział Quaiche.
— Właśnie. Ale w tym przypadku agent rekrutujący zdecydował się kłamać. Powiedział, że nie będzie trudności ze znalezieniem bezpiecznej i dobrze płatnej pracy w biurze technicznym. A ponieważ praca będzie ściśle analityczna, wymagająca jasnego i chłodnego umysłu, w ogóle nie będzie kwestii wirusowej inicjacji.
— Gdyby powiedział prawdę, straciłby rekruta.
— Prawie na pewno. To był zdolny chłopak, nie ma wątpliwości. Marnotrawstwem byłoby rzucać go prosto do zakładania zapalników czy innej pracy, w której czas życia jest podobnie krótki. A ponieważ rodzina była świecka — przeważnie tacy są tam na jałowych wyżynach — stanowczo nie chciał mieć w swoich żyłach twojej krwi.
— To nie jest moja krew, to wirus. Grelier uniósł palec, uciszając swego pana.
— Chodzi o to, że agent rekrutacyjny miał dobry powód, by kłamać. Każdy wie, że te prace biurowe są rzadkością. Szczerze mówiąc, nawet ten chłopak o tym wiedział, ale jego rodzina potrzebowała pieniędzy.
— Niewątpliwie twoje opowiadanie ma puentę, Grelier, jestem o tym przekonany.
— Ledwie pamiętam, jak ten syn wyglądał, ale córka? Widzę ją teraz, wyraźnie jak światło dnia, patrzącą wprost przez nas,
jakbyśmy byli ze szkła. Miała zdumiewające oczy, złoty brąz z małymi świetlnymi plamkami.
— Ile miała wtedy lat, Grelier?
— Osiem, dziewięć, jak przypuszczam.
— Budzisz we mnie odrazę.
— To nie o to chodzi. Myślę, że wszyscy obecni to czuli, zwłaszcza agent rekrutacyjny. Ciągle mówiła swym rodzicom, że on kłamie. Była tego pewna. Czuła się wyraźnie obrażona — wszyscy w pomieszczeniu grali w jakąś grę, a jej nic o tym nie powie dzieli.
— Dzieci zachowują się dziwnie w otoczeniu dorosłych. Zrobili błąd, zabierając ją tam.
— Wcale nie zachowywała się dziwnie — powiedział Grelier. — Według mnie zachowywała się bardzo racjonalnie. To dorośli źle się zachowywali. Wszyscy wiedzieli, że agent rekrutacyjny kłamie, ale ona była jedyną, która o tym mówiła.
— Pewnie usłyszała przed wywiadem coś o tym, że agenci rekrutacyjni zawsze kłamią.
— To jest możliwe, ale nawet w tamtym czasie pomyślałem, że cała sprawa jest nieco głębsza. Sądzę, że wiedziała, że werbujący kłamie, po prostu na niego patrząc. Są ludzie, którzy mają taką zdolność. Urodzili się z tym. Jest ich nie więcej niż jeden na tysiąc, a prawdopodobnie nawet jeszcze mniej.
— Czytanie myśli?
— Nie. Po prostu ostra świadomość informacji podprogowej już dostępnej. Głównie wyrazu twarzy. Mięśnie twojej twarzy mogą wykonywać czterdzieści trzy rozmaite ruchy, co umożliwia dziesiątki tysięcy kombinacji.
Grelier dobrze odrobił lekcje, pomyślał Quaiche. Ta mała dygresja w sposób oczywisty była od dawna zaplanowana.
— Często wyraz twarzy jest mimowolny — ciągnął Grelier. — Jeśli nie zostałeś bardzo dobrze wyszkolony, po prostu nie możesz kłamać bez zdradzenia się wyrazem twarzy. Oczywiście, przeważnie nie ma to znaczenia — ludzie wokół są na to ślepi. Ale załóżmy, że ty masz tę świadomość. Potrafisz odczytywać ludzi, nawet kiedy nie wiedzą, że są badani, ale masz także samokontrolę nad własnymi mimowolnymi sygnałami.
— Hm. — Quaiche widział, dokąd zmierza ta rozmowa. — Nie wiele by to dało przeciw komuś takiemu jak Heckel, ale czy sądzisz, że zdołałbyś mnie tego nauczyć?
— Mogę zrobić coś lepszego — powiedział Grelier. — Mogę do starczyć ci tę dziewczynę. Może cię tego sama nauczyć.
Przez chwilę Quaiche oglądał wiszący obraz Haldory, zafascynowany wijącym się włóknem błyskawicy w południowym obszarze polarnym.
— Musiałbyś najpierw sprowadzić ją tutaj — powiedział. — To niełatwe zadanie, jeśli nie będziesz mógł kłamać.
— Nie tak trudne, jak ci się wydaje. Jest jak antymateria: to tylko kwestia manipulowania nią właściwymi narzędziami. Po wiedziałem ci, że coś kilka dni temu poruszyło moją pamięć. To było nazwisko dziewczyny. Rashmika Els. Wspomniano o niej w ogólnym biuletynie wiadomości pochodzących z jałowych wyżyn Vigrid. Była tam fotografia. Dziewczyna jest oczywiście osiem czy dziewięć lat starsza niż wtedy, gdy widziałem ją ostatni raz, ale to na pewno ona. Nieprędko zapomnę te oczy. Zaginęła. Policja zrobiła wrzawę wokół niej.
— Wobec tego jest dla nas bezużyteczna. Grelier uśmiechnął się.
— Gdyby nie to, że ją znalazłem w karawanie kierującej się ku Drodze.
— Spotkałeś ją?
— Niezupełnie. Odwiedziłem karawanę, ale nie odkryłem się przed panną Els. Nie chciałem jej przestraszyć, zwłaszcza kiedy może być dla nas tak użyteczna. Jest bardzo zdecydowana dowiedzieć się, co stało się z jej bratem, ale nawet ona będzie czujna, zbliżając się do Drogi.
— Hm. — Przez chwile piękne połączenie tych wypadków wy wołało uśmiech Quiche’a. — A co dokładnie stało się z jej bratem?
— Zginął, wykonując pracę czyściciela — powiedział Grelier. — Zgnieciony pod Lady Morwenną.