DWADZIEŚCIA PIĘĆ

Ararat, 2675

Vasko narzucił zwykły brązowy płaszcz na mundur funkcjonariusza Bezpieczeństwa, zszedł z Wysokiej Konchy i niepostrzeżenie oddalił się w noc.

W powietrzu czuł napięcie, jakby nerwową ciszę przed burzą z piorunami. Ludzie sunęli falami przez wąskie, kręte wąwozy ulic oświetlonych latarniami. Ten pochód miał coś z atmosfery makabrycznego karnawału, nikt jednak nie śmiał się ani nie krzyczał; nad tłumem wznosił się tylko pomruk tysięcy głosów.

Nie dziwił się tej reakcji. Późnym popołudniem wydano oficjalne oświadczenie na temat śmierci Clavaina i teraz nowina dotarła chyba do całej kolonii. Ludzie zaczęli napływać jeszcze przed zachodem słońca i pojawieniem się świateł na niebie. Słusznie czuli, że w oficjalnym oświadczeniu czegoś brakuje. Nie wspomniano o Khouri ani o dziecku, nic nie powiedziano o bitwie toczącej się w bliskim kosmosie Araratu, obiecano tylko, że z czasem podane zostaną dalsze informacje.

Wkrótce potem wyruszyła na morze spontaniczna procesja łodzi. Funkcjonariusze Bezpieczeństwa na próżno starali się powstrzymać łodzie przed opuszczaniem kolonii. Nigdy nie szkolono ich w zakresie stopowania masowego obywatelskiego nieposłuszeństwa i koledzy Vaska mogli co najwyżej opóźniać ten exodus. Zewsząd dochodziły meldunki o zamieszkach, pożarach i grabieżach. Oddziały Bezpieczeństwa musiały dokonywać aresztowań. Aktywność Żonglerów — której znaczenia nie do końca rozumiano — nie zmniejszała się.

Vasko cieszył się, że został zwolniony z wszelkich planowych obowiązków. Teraz wędrował przez tłumy i słuchał pogłosek. Wiadomość, że Clavain został zabity w ostatecznie udanej, ważnej dla kolonii misji, obrosła wieloma warstwami spekulacji i kłamstw. Niektóre z plotek niezwykle pomysłowo opisywały rzekome szczegóły śmierci starca.

Udając niewiedzę, Vasko zatrzymywał grupki ludzi i pytał, co się dzieje. Pilnował, by nikt nie dostrzegł jego munduru i by żadna z osób w grupie go nie znała.

Z powagą — choć zdegustowany — słuchał obrazowych opisów walki na broń ręczną, zamachów bombowych, podstępów i sabotaży. Z przerażeniem odkrył, jak łatwo wysnuto te historie jedynie z faktu, że Clavain nie żyje. Tłum wykazywał chorą zbiorową wyobraźnię.

Przygnębiało go to, że słuchacze tak ochoczo akceptują te opowieści i ubarwiają je własnymi sugestiami. Nikt się nie przejmował, że te opowieści często przeczyły sobie nawzajem. Kilka razy z niedowierzaniem usłyszał, że Scorpio czy jakiś inny starszy kolonii zginął razem z Clavainem. Fakt, że te osoby już pojawiły się publicznie i wygłosiły krótkie, uspokajające komunikaty, wcale się nie liczył. Zrezygnowany Vasko zdał sobie sprawę, że nawet gdyby zaczął relacjonować dokładny przebieg wydarzeń, nie uwierzono by mu bardziej niż krążącym obecnie kłamstwom. W istocie nie widział samego momentu śmierci, więc jego historia nosiłaby piętno opowieści z drugiej ręki. Uznano by ją za nieinteresującą, zbyt ogólnikową.

Dzisiaj ludzie pragnęli wyrazistego bohatera i tworzyli go dzięki spontanicznemu procesowi budowania opowieści.

Przepychał się właśnie przez tłum, kiedy usłyszał, że ktoś go woła.

— Malinin!

Przez chwilę lokalizował źródło głosu. W tłumie stała kobieta. Motłoch opływał ją dookoła, nie naruszając określonego przez nią obszaru przestrzeni osobistej. Miała na sobie czarny płaszcz z puszystym kołnierzem z czarnego futra. Jej czoło zakrywała czarna czapka bez żadnych wzorów ani napisów.

— Urton? — spytał niepewnie.

— To ja — odpowiedziała, podchodząc do niego bliżej. — Zgaduję, że też dostałeś wolną noc. Dlaczego więc nie siedzisz w domu i nie odpoczywasz?

Coś w jej tonie sprawiło, że przyjął postawę obronną. Czuł, że stale jest przez nią oceniany na dwóję.

— Mógłbym ci zadać to samo pytanie.

— Bo wiem, że nie miałoby to sensu. Muszę się uspokoić po tamtych wydarzeniach.

Postanowił wziąć tę udawaną uprzejmość za dobrą monetę. Zastanawiał się, dokąd go to zaprowadzi.

— Próbowałem zasnąć po południu — powiedział — ale słyszałem tylko wrzaski. Widziałem tylko krew i lód.

— Nawet cię tam nie było, gdy to się działo.

— Wiem. Wyobraź sobie, jakie to musi być straszne dla Scorpia. Teraz, kiedy Urton stała obok, dzielił z nią tę samą przestrzeń spokoju, którą zakreśliła. Zastanawiał się, jak to zrobiła. Raczej nieprawdopodobne, żeby sunący obok ludzie wiedzieli, kim jest Urton. Wywoływała u nich chyba podświadomy dreszcz złego przeczucia.

— Przykro mi że, musiał to zrobić — powiedziała Urton.

— Nie jestem pewien, jak to zniesie na dłuższą metę. Byli bardzo bliskimi przyjaciółmi.

— Wiem.

— To nie była zwykła stara przyjaźń — rzekł Vasko. — Clavain ocalił kiedyś Scorpiowi życie, gdy Scorpio miał być stracony. Ich związek ciągnął się od Chasm City. Nie sądzę, by na tej planecie Clavain szanował kogoś tak jak Scorpia. I Scorpio o tym wiedział. Udałem się z nim na wyspę, gdzie żył Clavain. Słyszałem, jak rozmawiają. Przypominali dwóch poszukiwaczy przygód, którzy mnóstwo razem przeżyli i wiedzą, że nikt inny w pełni ich nie zrozumie.

— Scorpio nie jest taki stary.

— Jest — zaprzeczył Vasko. — W każdym razie, jak na świnię. Urton prowadziła go przez tłum, ku wybrzeżu. Tłum zaczął się przerzedzać, a ciepła nocna bryza z solanką szczypała w oczy. Nad głową dziwne światła kreśliły zawiłe motywy na horyzoncie. Bardziej przypominało to szczegółową lekcję geometrii na wielką skalę niż pokaz sztucznych ogni czy zorzę.

— Niepokoisz się, że ta świadomość go zniszczy, prawda? — spytała Urton.

— Jakbyś się czuła, gdybyś musiała zamordować swego najlepszego przyjaciela z zimną krwią? Powoli, przed publicznością.

— Chyba niezbyt dobrze. Ale przecież nie jestem Scorpiem.

— Co ma znaczyć takie stwierdzenie?

— Kompetentnie nam przewodził podczas nieobecności Clavaina i wiem, że masz o nim dobre zdanie, ale to nie czyni z niego anioła. Już mówiłeś, że świnia i Clavain znają się jeszcze z Chasm City.

Vasko patrzył, jak światła ślizgają się przez zenit, rysując koliste wzory, jak te, które widział czasami, gdy przyciskał palcami zamknięte powieki.

— Tak — przyznał niechętnie.

— Jak sądzisz, co Scorpio robił w Chasm City? Nie zajmował się karmieniem biednych i potrzebujących. Był przestępcą, mordercą.

— Łamał prawo w czasach, kiedy prawo było brutalne i nie ludzkie.

— Owszem, była tam wojna. Studiowałam te same podręczniki historii co ty. Tak, prawo stanu wyjątkowego było drakońskie, ale czy usprawiedliwia to morderstwa? Nie mówimy o samoobronie czy własnych interesach. Scorpio mordował dla sportu.

— Był zniewolony i torturowany przez ludzi — powiedział Vasko. — I ludzie zrobili z niego to, czym teraz jest.

— Więc to go usprawiedliwia?

— Niezupełnie rozumiem, do czego zmierzasz, Urton.

— Chcę tylko powiedzieć, że Scorpio nie jest takim wrażliwym osobnikiem, jakim chciałbyś go widzieć. Tak, jestem pewna, że jest wytrącony z równowagi tym, co zrobił Clavainowi…

— Do czego został zmuszony — poprawił ją Vasko.

— Nieważne. Wniosek jest taki sam: pogodzi się z tym, tak jak pogodził się ze wszystkimi popełnionymi przez niego okrucieństwami. — Podniosła daszek czapki i przyglądała się Vaskowi dokładnie, jakby szukała jakiegoś zdradzieckiego tiku na jego twarzy. — Wierzysz w to?

— Nie jestem tego taki pewien.

— Musisz w to wierzyć, Vasko. — Przestała nazywać go Malininem. — Ponieważ alternatywą jest zwątpienie w jego zdolności przywódcze. Nie posunąłbyś się tak daleko, prawda?

— Nie, oczywiście, że nie. Bezgranicznie wierzę w jego przywództwo. Spytaj tutaj kogokolwiek, a uzyskasz taką samą odpowiedź. I wiesz co? Jest prawdziwa.

— Oczywiście, że jest.

— A co z tobą, Urton? Wątpisz w niego?

— Absolutnie nie — odparła. — Szczerze mówiąc, wątpię, czy z powodu dzisiejszych wydarzeń choć trochę będzie go trapiła bezsenność.

— Strasznie surowa ocena.

— Chcę, aby była surowa. Chcę, żeby on był bezwzględny. O to właśnie chodzi. Dokładnie tego oczekujemy teraz od lidera. Zgadzasz się?

— Nie wiem. — Czuł, jak ogarnia go wielkie znużenie. — Wiem tylko, że nie chcę rozmawiać o tym, co się dzisiaj zdarzyło. Wy szedłem rozjaśnić umysł i zapomnieć.

— Ja też — powiedziała Urton i głos jej złagodniał. — Przepraszam. Nie chciałam rozgrzebywać tego, co się stało. Przypuszczam, że taka rozmowa jest moim sposobem radzenia sobie z tym. To nas wszystkich bardzo udręczyło.

— Owszem. Skończyłaś? — Czuł, jak wzbiera w nim gniew, zalewający szkarłatną falą jego uprzejmość. — Wczoraj i dzisiaj miałem wrażenie, że nie możesz znieść przebywania ze mną na tej samej półkuli, nie mówiąc już o tym samym pokoju. Skąd ta nagła zmiana nastawienia?

— Ponieważ żałuję, że tak się zachowywałam.

— Pozwól, że wyrażę swoje zdanie: sądzę, że to trochę zbyt późno na refleksje.

— W taki sposób sobie radzę, Vasko. Nie było w tym żadnej osobistej urazy.

— Ach, wiedząc o tym, czuję się znacznie lepiej.

— Udawaliśmy się z niebezpieczną misją. Szkoliliśmy się do niej. Wszyscy znaliśmy się wzajemnie i wiedzieliśmy, że możemy na siebie liczyć. I nagle w ostatniej minucie pojawia się osoba, której nie znam, ale mam jej powierzyć swe życie. Mogę wymienić kilkunastu oficerów Bezpieczeństwa, którzy mogliby zająć twoje miejsce w tamtej łodzi i z którymi czułabym się bezpieczniej, gdyby pilnowali moich pleców.

Prowadziła go ku wybrzeżu, gdzie tłum rzedł. Ciemne kształty łodzi zasłaniały gęstniejący mrok między lądem a wodą. Niektóre były zacumowane, gotowe do odpłynięcia, inne stały na lądzie.

— To Scorpio włączył mnie do misji — powiedział Vasko. — Kiedy już podjęto decyzję, powinnaś była z tym się pogodzić. A może nie ufasz jego osądowi?

— Pewnego dnia znajdziesz się na moim miejscu, Vasko, i też ci się to nie spodoba. Wtedy przyjdź do mnie i wygłoś mi wykład o ufaniu osądom, a zobaczysz, jak brzmi przekonująco. — Urton spojrzała w niebo, które przecinała od horyzontu do horyzontu cienka szkarłatna linia. Uniknęła odpowiedzi na jego pytanie. — To jakoś źle wyszło. Nie zawołałam cię w tłumie po to, by rozpocząć nową potyczkę. Chciałam powiedzieć: przepraszam. Chciałam również wytłumaczyć, dlaczego wtedy zachowałam się w ten sposób.

Trzymał gniew na wodzy.

— Dobra.

— I przyznaję, że się myliłam.

— Nie mogłaś wiedzieć, co się za chwilę wydarzy — odparł. Wzruszyła ramionami i westchnęła.

— Nie, raczej nie. Bez względu na to, co mówią, pokazał, że kiedy należało narażać życie, zrobił to.

Dotarli do łodzi. Większość z tych, które jeszcze pozostały na lądzie, miała podziurawione kadłuby, zżarte przez morskie organizmy. Kiedyś wraki zostaną odciągnięte do fabryki, gdzie zrobi się z nich nowe pojazdy. Metalurdzy pedantycznie wykorzystają każdy kawałek metalu. Ale odzyskana ilość nigdy nie będzie równa tej w oryginalnych łodziach.

— Spójrz. — Urton wskazała na zatokę. Vasko skinął głową.

— Wiem. Już otoczyli statek.

— Nie to mam na myśli. Spójrz nieco wyżej, Sokole Oko. Widzisz ich?

— Tak — powiedział po chwili. — Widzę. Boże. Nie uda im się. Wokół podstawy statku mrugały świetlne iskierki, nieco wyżej niż kołyszący się pierścień łodzi, który Vasko zauważył wcześniej. Oceniał, że wspięły się najwyżej kilkadziesiąt metrów nad poziom morza. Nad nimi były jeszcze tysiące metrów.

— W jaki sposób się wspinają? — spytał.

— Widziałeś, jak statek wygląda z bliska. Jest jak krusząca się skalna ściana, pełna uchwytów i półek. Prawdopodobnie nie jest to takie trudne.

— Ale najbliższe wejście musi być co najmniej setki metrów nad poziomem morza. Samoloty zawsze lądują przy wierzchołku. Nie uda im się — powtórzył. — Są szaleni.

— Nie są szaleni, tylko przestraszeni. Naprawdę bardzo prze straszeni. Jednak odpowiedzmy sobie na pytanie: czy nie powinniśmy do nich dołączyć?

Vasko milczał. Patrzył, jak jedna z iskierek spada do morza.

Obserwowali spektakl przez wiele minut. Wydawało się, że nikt więcej nie spadł, a pozostali wspinacze kontynuowali swoją powolną wędrówkę, niezrażeni niepowodzeniem kolegi. Z łodzi kołyszących się tuż przy kadłubie wyruszali na ścianę nowi wspinacze. Potem łodzie wracały w stronę lądu, płynąc wolno z wiatrem przez zatokę, a wśród czekających na brzegu rosło napięcie. Gniewni i przestraszeni ludzie, czekający na przeprawę w stronę statku, przeważali liczebnie nad funkcjonariuszami Sił Bezpieczeństwa. Vasko zauważył, że jeden z ludzi SB mówi coś do komunikatora — najwidoczniej prosił o pomoc. Nagle ktoś pchnął funkcjonariusza na ziemię.

— Powinniśmy zareagować — powiedział.

— Nie jesteśmy na służbie, a nas dwoje to za mało, żeby opanować sytuację. Władze będą musiały wymyślić coś innego. Nie mogą się już ociągać. Przed wyjściem sprawdziłam meldunki. Na wschód od Wysokiej Konchy sprawy wyglądają trochę lepiej. Ale teraz jestem głodna i napiłabym się czegoś. Miałbyś ochotę?

— Nie mam apetytu — odparł Vasko. Przedtem odczuwał głód, ale mu przeszło, gdy zobaczył wpadającego do morza człowieka. — Choć drink by się przydał. Myślisz, że coś jeszcze będzie otwarte?

— Znam kilka miejsc. Sprawdźmy.

— W takim razie znasz ten teren lepiej ode mnie.

— Twój problem polega na tym, że za rzadko wychodzisz z domu — stwierdziła. Podciągnęła kołnierz płaszcza i opuściła daszek czapki. — Wynośmy się stąd, zanim zrobi się nieprzyjemnie.


* * *

Okazało się, że ma rację co do strefy zasiedlenia na wschód od Konchy. Mieszkało tutaj wielu funkcjonariuszy Sił, więc rejon tradycyjnie zachowywał lojalność w stosunku do rządu. Panował tu teraz posępny spokój i normalny ruch; choć wiele lokali było zamkniętych, ten, który Urton miała na myśli, nadal pozostawał otwarty.

Urton poprowadziła go przez główną salę do wnęki, gdzie stały dwa krzesła i stół zwędzone z Centralnych Zasobów. W górze wisiał ekran nastawiony na wiadomości rządowe, ale w tej chwili pokazywał jedynie twarz Clavaina. Fotografię zrobiono przed kilku laty, ale równie dobrze mogła pochodzić sprzed wieków. Człowiek, którego Vasko poznał kilka dni temu, wyglądał dwukrotnie starzej, był dwukrotnie bardziej zniszczony przez czas i okoliczności. Na dole ekranu umieszczono dwie daty oddalone od siebie o około pięćset lat.

— Przyniosę kilka piw — powiedziała Urton, nie dając mu szansy na sprzeciw. Zdjęła płaszcz i czapkę i rzuciła je na krzesło naprzeciw niego.

Odeszła w mrok baru. Vasko przypuszczał, że jest tutaj stałą klientką. Na sali zobaczył kilku mężczyzn, którzy wydali mu się znajomi ze szkolenia SB. Niektórzy z nich palili morskie wodorosty — odmianę, która wysuszona i przygotowana w szczególny sposób działała jak łagodny narkotyk. Vasko pamiętał, że wspominano o tej używce na szkoleniach — była nielegalna, lecz łatwiejsza do zdobycia niż czarnorynkowe papierosy, o których mówiono, że pochodzą z kurczącego się zapasu w trzewiach „Nostalgii za Nieskończonością”.

Zdjął płaszcz. Urton wróciła i postawiła przed nim piwo. Spróbował ostrożnie. Ciecz w szklance miała nieprzyjemny odcień moczu. Wyprodukowana z innej odmiany wodorostów, ledwie przypominała prawdziwe piwo.

— Rozmawiałam z Draygo, który prowadzi ten interes — oznajmiła. — Mówi, że dyżurujący funkcjonariusze Sił Bezpieczeństwa właśnie poszli i wybili dziury we wszystkich łodziach na brzegu. Nikomu nie pozwalają odpłynąć i gdy tylko jakaś łódź powraca, konfiskują ją i aresztują wszystkich ludzi na pokładzie.

Vasko pociągnął łyk piwa.

— To miłe, że nie uciekli się do przemocy.

— Nie możesz im mieć tego za złe. Powiadają, że troje ludzi utonęło podczas przeprawy przez zatokę i dwójka odpadła od statku podczas wspinaczki.

— Ludzie powinni mieć prawo robić to, co chcą, nawet jeśli to ich zabija.

— Obawiają się, że wybuchnie panika. Wcześniej czy później ktoś będzie próbował przepłynąć zatokę i setki ludzi mogą za nim ruszyć. A ilu dopłynie?

— Niech płyną — odparł Vasko. — No to co, że utoną? Co z tego, że zatrują Żonglerów? Czy ktoś naprawdę myśli, że to ma teraz jakiekolwiek znaczenie?

— Przeszło dwadzieścia lat utrzymywaliśmy na Araracie porządek — powiedziała Urton. — Nie możemy pozwolić, by w ciągu jednej nocy wszystko diabli wzięli. Ludzie biorą bez pozwolenia łódki będące własnością kolonii. To nie fair w stosunku do obywateli, którzy nie chcą uciekać na statek.

— Ale nie proponujemy im niczego w zamian. Powiedziano im, że Clavain nie żyje, ale nikt im nie wyjaśnił, o co chodzi z tymi światłami na niebie. Nic dziwnego, że są przerażeni.

— Czy sądzisz, że poinformowanie ich o wojnie polepszy sprawę?

Vasko wytarł usta wierzchem dłoni, na której piwo wodorostowe zostawiło biały szron.

— Nie wiem, ale mam dość tego, że wszyscy są okłamywani, ponieważ według rządu nieznajomość faktów leży w ich najlepszym interesie. To samo wydarzyło się, kiedy zniknął Clavain. Scorpio i inni uznali, że nie przełkniemy informacji o tym, że Clavain ma skłonności samobójcze, więc wyprodukowali historię o jego podróży dookoła świata. Teraz uważają, że ludzie nie poradzą sobie z informacją, w jaki sposób umarł i o co w tym wszystkim chodziło, więc nic nikomu nie mówią.

— Sądzisz, że Scorpio powinien rządzić twardszą ręką?

— Szanuję Scorpia — stwierdził Vasko — ale gdzie jest teraz, kiedy go potrzebujemy?

— Nie tylko ty się nad tym zastanawiasz — odparła Urton.

Nagle obraz na ekranie zmienił się. Twarz Clavaina zniknęła, zastąpiona na chwilę rządowym logo. Urton obróciła się na krześle, nadal pijąc piwo.

— Coś się dzieje — stwierdziła.

Logo zamigotało i znikło. Patrzyli na Scorpia. Znajdował się w zakrzywionym jasnoróżowym wnętrzu Wysokiej Konchy; miał na sobie zwykły nieoficjalny mundur z pikowanej czarnej skóry. Jego spłaszczona głowa wyrastała z masywnego baryłkowatego torsu.

— Wiedziałaś, że wystąpi? — spytał Vasko.

— Draygo powiedział mi, że mniej więcej na tę porę prze widywany jest komunikat. Ale nie wiem, o czym ma być, i nie wiedziałam, że Scorpio miał zamiar pokazać swoje oblicze.

Świnia coś mówił. Vasko właśnie szukał sposobu wzmocnienia dźwięku, kiedy głos Scorpia rozległ się donośnie w labiryncie wnęk, przekazywany przez system ogólnego nagłaśniania.

— Proszę o uwagę — mówił Scorpio. — Wszyscy wiecie, kim jestem. Mówię teraz jako pełniący obowiązki przywódcy kolonii. Z żalem muszę powtórzyć, że Nevil Clavain zginął dzisiaj podczas misji o kluczowym znaczeniu dla bezpieczeństwa strategicznego Araratu. Ponieważ brałem udział w tej samej operacji, mogę was zapewnić, że bez odwagi i poświęcenia Clavaina bieżąca sytuacja byłaby o wiele, wiele poważniejsza. Mimo śmierci Clavaina misja zakończyła się sukcesem. We właściwym czasie zamierzam was poinformować, co osiągnięto w trakcie tej operacji. Najpierw jednak przekażę informacje o obecnych niepokojach we wszystkich sektorach Pierwszego Obozu i działaniach podejmowanych przez Siły Bezpieczeństwa, by przywrócić porządek społeczny. Proszę, posłuchajcie uważnie, ponieważ od tego zależy życie nas wszystkich. Nie będzie dalszych niedozwolonych przepraw na „Nostalgię za Nieskończonością”. Nie można tracić w ten sposób ograniczonych zasobów kolonii. Każda nielegalna próba dotarcia do statku będzie karana natychmiastową egzekucją.

Vasko zerknął na Urton, ale nie mógł stwierdzić, czy jej twarz wyraża odrazę, czy cichą aprobatę.

Świnia przerwał, by zaczerpnąć tchu. Coś psuło się w przekazie, ponieważ wcześniejszy obraz Clavaina zaczął znowu się pojawiać, nałożony na twarz Scorpia jak niewyraźna aureola.

— Rząd proponuje, by wszyscy obywatele zajęli się swoimi spra wami i nie próbowali opuszczać wyspy. Niemniej jednak rząd uznaje, że pewna mniejszość chce się przenieść na „Nostalgię za Nieskończonością”, dlatego, począwszy od jutrzejszego południa i tak długo, jak to będzie potrzebne, administracja zapewni bezpieczny trans port na statek. Wyznaczony pojazd powietrzny będzie brał po sto osób i przewoził je na „Nieskończoność”. Od godziny 6:00 dnia jutrzejszego zasady transportu, łącznie z zasadami przewozu rzeczy osobistych, będą dostępne w Wysokiej Konsze i innych ośrodkach administracyjnych także; będzie można uzyskać informacje także od umundurowanego personelu Sił Bezpieczeństwa. Nie ma powodów do paniki, gdy ktoś nie dostanie się na pokład łodzi, ponieważ, jak mówiłem, loty będą kontynuowane aż do wyczerpania popytu.

— Nie mieli wyboru — powiedział cicho Vasko. — Scorp postępuje słusznie.

Ale świnia nadal mówił.

— Ci, którzy chcą się zaokrętować na „Nieskończoności”, muszą wiedzieć, że warunki na statku będą okropne. Przez ostatnie dwadzieścia trzy lata na pokładzie nigdy nie było więcej niż kilkudziesięciu ludzi naraz. Duża część statku nie nadaje się teraz do zamieszkania lub po prosu nie jest zmapowana. Aby przyjąć napływ setek, może nawet tysięcy uchodźców, Siły Bezpieczeństwa będą musiały wprowadzić ścisłe zasady stanu wyjątkowego. Jeśli sądzicie, że nadzwyczajne środki zastosowane w Pierwszym Obozie są drakońskie, nie wyobrażacie sobie, o ile gorzej będzie na statku. Waszym jedynym prawem będzie prawo przeżycia, a my zdecydujemy, jak je interpretować.

— Co on chce przez to powiedzieć? — spytał Vasko, kiedy Scorpio mówił dalej o organizacji transportu.

— Mówi, że będą musieli ludzi zamrażać — wyjaśniła Urton. — Zapakować ich do kaset snu, tak jak wtedy, kiedy statek leciał w tę stronę.

— W takim razie powinien im to powiedzieć.

— Najwidoczniej nie chce.

— Te kasety zimnego snu nie są bezpieczne — powiedział Vasko. — Wiem, co się zdarzyło, kiedy wykorzystywali je ostatnim razem. Mnóstwo ludzi nie przeżyło podróży.

— To przecież nie ma znaczenia, I tak mają większe szanse, niż gdyby próbowali odbyć podróż sami, nawet jeśli się pominie rozkaz o egzekucjach.

— Nadal nie rozumiem, po co w ogóle dawać taką możliwość, skoro rząd uważa, że nie należy tego robić?

Urton wzruszyła ramionami.

— Ponieważ rząd może nie jest pewien, co robić. Gdyby ogłosili ogólną ewakuację na statek, mieliby do czynienia z prawdziwą paniką. Spójrzmy na to z ich punktu widzenia: skąd mają wiedzieć, czy dla ludzi lepsza jest ewakuacja na statek, czy pozostanie na lądzie?

— Nie wiedzą — odparł. — Cokolwiek wybiorą, zawsze będzie ryzyko, że podjęli złą decyzję.

Urton potaknęła ze zrozumieniem. Prawie skończyła swoje piwo.

— W ten sposób Scorpio wybiera kompromis. Niektórzy znajdą się na statku, inni będą woleli zostać w domu. To doskonałe rozwiązanie, jeśli chcesz zwiększyć szanse, że niektórzy ludzie przeżyją.

— Brzmi to bardzo bezdusznie.

— Bo jest bezduszne.

— Zatem nie musisz się martwić, że Scorpio nie jest tak twardym przywódcą, jakiego potrzebujemy.

— Nie. Jest dostatecznie twardy — przyznała Urton. — Oczywiście, możemy to całkowicie błędnie interpretować. Ale zakładając, że jest to właściwe wytłumaczenie, czy to jest szokujące?

— Nie, przypuszczam, że nie. Masz rację, potrzebujemy kogoś silnego, przygotowanego do myślenia o rzeczach nie do pomyślenia. — Vasko odstawił szklankę, opróżnioną tylko do połowy. Pragnienie mu przeszło, tak jak wcześniej głód. — Mam jedno pytanie: dlaczego tak nagle zrobiłaś się dla mnie miła?

Urton popatrzyła na niego tak, jak entomolog mógłby oglądać owada na szpilce.

— Ponieważ, Vasko, przyszło mi na myśl, że w dłuższej perspektywie mógłbyś być użytecznym sprzymierzeńcem.


Hela, 2727

Słyszeliśmy nowiny, Quaiche — odezwał się skafander ornamentowany.

Nagły głos tak jak zawsze go przestraszył. Był sam. Grelier właśnie skończył doglądać jego oczu, usuwając wacikiem zainfekowaną wydzielinę pod jedną z powiek. Quaiche’owi od rana bardziej niż zwykle dokuczał metalowy zacisk otwieracza oczu. Gdyby sypiał, podejrzewałby, że w czasie jego snu naczelny medyk zaostrzył wszystkie małe haczyki otwieracza. Ale Quaiche nie sypiał. Sen był luksusem, który ledwie pamiętał.

— Nic nie wiem o żadnych nowinach — oznajmił.

— Słyszeliśmy twoje przemówienie do kongregacji na dole. Chcesz przejechać katedrą nad Otchłanią Rozgrzeszenia.

— A jeśli tak, co to was obchodzi?

— To szaleństwo, Quaiche. A twoje zdrowie psychiczne bardzo nas obchodzi.

Dostrzegał skafander w zamazanym widzeniu peryferyjnym wokół ostrego centralnego wizerunku Haldory.

— Nie obchodzę was — powiedział. — Obchodzi was tylko wasze własne przetrwanie. Boicie się, że kiedy zniszczę Lady Morwennę, zniszczę również was.

— Szczerze mówiąc, to nas rzeczywiście nieco niepokoi. Mielśmy nadzieję, że choć trochę chcesz, by ci się powiodło.

— Może i chcę.

— Mimo że nikt nigdy tego wcześniej nie robił?

— Lady Morwenną nie jest byle jaką starą katedrą.

— Nic. Jest najwyższą i najcięższą katedrą na Drodze. Czy nie skłania cię to do chwili zastanowienia?

— To uczyni mój triumf bardziej widowiskowym.

— Albo twoją katastrofę, jeśli spadniesz z mostu lub cały ten obiekt pod tobą się załamie. Ale dlaczego teraz, Quaiche, po tych wszystkich okrążeniach Heli?

— Ponieważ czuję, że nadeszła właściwa chwila — odparł. — Nie można przewidzieć takich rzeczy. Zwłaszcza jeśli chodzi o działa nie Boga.

— Naprawdę jesteś beznadziejny — powiedział skafander ornmentowany. A potem zsyntetyzowany głos stał się znacznie bardziej natarczywy. — Quaiche, posłuchaj nas. Rób, co chcesz, z Lady Morwenną. Nie będziemy cię zatrzymywać. Ale najpierw wypuść nas z tej klatki.

— Boicie się — powiedział, rozciągając sztywną tkankę twarzy w uśmiech. — Naprawdę napędziłem wam stracha, co?

— To nie musi być w ten sposób. Spójrz na dowody, Quaiche. Znikania zwiększają swoją częstotliwość. Wiesz, co to znaczy, prawda?

— Dzieło Boga zbliża się do swej kulminacji.

— Albo być może mechanizm kryjący zawodzi. Wybierz z tego, co chcesz. My wiemy, jaką interpretację wolimy.

— Znam na wylot wasze herezje — odparł. — Nie muszę ich wysłuchiwać kolejny raz.

— Nadal sądzisz, że jesteśmy demonami, Quaiche?

— Nazywacie się cieniami. Czy to was nie zdradza?

— Nazywamy się cieniami, ponieważ właśnie nimi jesteśmy, tak jak wy jesteście cieniami dla nas. To stwierdzenie faktu, Quaiche, nie stanowisko teologiczne,

— Nie chcę już tego słuchać.

I była to prawda: słyszał już dostatecznie wiele razy kłamstwa wymyślone po to, by zachwiać jego wiarą. Od czasu do czasu usiłował wyrzucić je ze swej głowy, lecz zawsze bezskutecznie. Tak długo, jak skafander ornamentowany pozostanie przy nim — tak długo, jak ta rzecz pozostanie wewnątrz skafandra — nie będzie w stanie zapomnieć tych kłamstw. W chwili słabości — to pomyłka równie niewybaczalna jak ta dwadzieścia lat wcześniej, która ich tu sprowadziła — nawet zainteresował się ich heretyckimi twierdzeniami. Kopał w archiwach Lady Morwenny, szukając informacji na ten temat.

Cienie mówiły o pewnej teorii. Nic ona dla niego nie znaczyła, a jednak gdy przeszukał głębokie archiwa — zapisy przeniesione przez stulecia w porozbijanych skarbnicach danych handlowych statków Ultrasów — znalazł coś, przebłyski utraconej wiedzy, irytujące aluzje, na podstawie których jego mózg mógł domyślać się całości.

Aluzje do czegoś zwanego teorią bran.

Był to model wszechświata, starodawna teoria kosmologiczna, ciesząca się kiedyś w przeszłości popularnością. O ile Quaiche mógł stwierdzić, ta teoria nie tyle była zdyskredytowana, co porzucona, zaniedbana, kiedy pojawiły się nowsze i bardziej kolorowe zabawki. W tamtych czasach nie było łatwych sposobów sprawdzenia którejkolwiek ze współzawodniczących teorii, zawdzięczały więc one swoje wzloty i upadki czysto estetycznym zaletom oraz temu, jak trudno było je poskramiać i nimi manipulować za pomocą pałek i ostróg matematyki.

Teoria bran sugerowała, że wszechświat, o którym mówią zmysły, jest tylko jedną drzazgą czegoś rozleglejszego, jedną laminowaną warstwą w wielowarstwowej sklejce sąsiadujących ze sobą rzeczywistości. Quaiche uważał, że w tym modelu jest coś nęcąco teologicznego, idea o niebiosach w górze i piekłach poniżej, ściskających między sobą ziemski substrat postrzeganej rzeczywistości. Jako w górze, tak i na dole.

Ale teoria bran nie miała nic wspólnego z niebem i piekłem. Powstała jako reakcja na coś nazywanego teorią strun, a konkretnie na zagadkę znaną w teorii strun jako problem hierarchii.

Znowu herezja. Ale nie mógł się powstrzymać przed dalszym kopaniem.

Teoria strun głosiła, że fundamentalnymi klockami, z których składa się materia, są, w najmniejszej wyobrażalnej skali, po prostu jednowymiarowe pętle masoenergii. Jak struny gitary, pętle mogły wibrować — brzdąkać — w pewnych dyskretnych trybach. Każdy tryb odpowiadał rozpoznawalnej cząsteczce w skali klasycznej. Kwarki, elektrony, neutrina, nawet fotony były po prostu różnymi trybami wibracji tych fundamentalnych strun. Nawet grawitacja okazała się przejawem zachowania strunowego.

Ale grawitacja stanowiła również problem. W skali klasycznej — w znajomym wszechświecie ludzi, budynków, statków i światów — grawitacja była słabsza, niżby się komukolwiek wydawało. Owszem, trzymała planety na orbitach wokół gwiazd. Owszem, trzymała gwiazdy na orbitach wokół środka masy galaktyki. Ale w porównaniu z innymi siłami natury prawie jej nie było. Kiedy Lady Morwenna obniżała jeden ze swych elektromagnetycznych chwytaków, by podnieść jakiś kawał metalu z ciągnika dostawczego, magnes opierał się całej sile grawitacyjnej Heli — wszystkiemu, na co świat mógł się zdobyć. Gdyby grawitacja była taka wielka jak inne siły, Lady Morwenna zostałaby zmiażdżona na naleśnik grubości atomu, na błonę zapadniętego metalu na idealnie kulistej powierzchni zapadniętej planety. Tylko krańcowa słabość grawitacji w skali klasycznej pozwoliła w ogóle na zaistnienie życia.

Teoria strun sugerowała jednak, że grawitacja jest w gruncie rzeczy bardzo silna, jeśli tylko przyjrzeć się jej odpowiednio z bliska. W skali stałej Plancka — najmniejszej możliwej jednostki miary — teoria strun przewidywała, że grawitacja wzrasta aż do równorzędności z innymi siłami. I faktycznie, w takiej skali rzeczywistość wyglądała również inaczej w innych aspektach: istniało siedem dodatkowych wymiarów — nadprzestrzenie, dostępne tylko w mikroskopijnej skali interakcji kwantowych.

Jednak pogląd ten stwarzał pewien problem estetyczny. Inne siły — związane razem jako jedno połączone elektrosłabe oddziaływanie — przejawiały się przy pewnej charakterystycznej energii. Ale silna grawitacja w teorii strun odsłaniała się jedynie przy energii dziesięć biliardów razy większej niż dla elektrosłabych sił. Taka energia pozostawała daleko poza zakresem wszelkich procesów doświadczalnych. To był właśnie problem hierarchii i uważano go za głęboko obraźliwy. Teoria bran była jedną z prób wyjaśnienia tej luki.

Teoria bran — tak jak ją rozumiał Quaiche — postulowała, że grawitacja w gruncie rzeczy była tak silna jak elektrosłabe oddziaływanie, nawet w skali klasycznej. Ale grawitacja obserwowana w życiu codziennym była tylko pozostałością czegoś znacznie silniejszego. Siła grawitacji rozpraszała się głównie na boki, w sąsiednie brany czy wymiary. Cząsteczki, które tworzyły większość wszechświata są przylepione do konkretnego świata bran, konkretnego kawałka laminatu bran, nazywanego przez teorie wieloświatem. Dlatego właśnie zwykła materia wszechświata widziała tylko jeden branoświat, w którym akurat istniała: nie mogła oddryfować w wieloświat. Ale grawitony, cząsteczki niosące grawitację, nie podlegały takiemu ograniczeniu. Mogły dryfować przez brany, bezczelnie żeglować przez wieloświat. Najlepsza analogia, jaką Quaiche mógł wymyślić, to słowa drukowane na stronach książki, które nic nie wiedzą o słowach wydrukowanych na następnej stronie, oddalonych od nich jedynie o ułamek milimetra.

Ale co z cieniami? Tu właśnie Quaiche musiał sam uzupełnić szczegóły. Cienie chyba dawały do zrozumienia — i to było serce ich herezji — że są posłańcami z sąsiedniego branoświata. Ten branoświat mógł być całkowicie rozłączony z naszym, więc jedyna droga do niego wiodła przez wieloświat. Istniała jednak inna możliwość: dwa pozornie odrębne branoświaty mogły być odległymi częściami tej samej brany, która zgięła się na kształt spinki do włosów. Jeśli to był ten przypadek — a cienie w ogóle nie wypowiadały się na ten temat — to były posłańcami nie z innej rzeczywistości, tylko z odległego zakątka znajomego wszechświata, niewyobrażalnie odległego zarówno w czasie, jak i w przestrzeni. Światło i energia z ich obszaru kosmosu mogły poruszać się jedynie wzdłuż brany, niezdolne do przeskoczenia przez drobną lukę między zgiętymi powierzchniami. Ale grawitacja bez trudu ślizgała się przez wieloświat, przenosząc wieści z brany do brany. Gwiazdy, galaktyki i skupiska galaktyk w branie cieni rzucały cień grawitacyjny na nasz lokalny wszechświat, wpływając na ruch naszych gwiazd i galaktyk. Na tej samej zasadzie grawitacja wytworzona przez materię w naszej części brany przeciekała przez wieloświat do królestwa cieni.

Cienie były sprytne i postanowiły nawiązać łączność przez wieloświat, wykorzystując grawitację jako nośnik sygnału.

Było tysiąc sposobów, tego dokonać. Szczegóły nie miały znaczenia. Mogły manipulować orbitami pary zdegenerowanych gwiazd i wywoływać zmarszczki fal grawitacyjnych albo wytwarzać miniaturowe czarne dziury. Najważniejsze było to, że dokonanie tego okazało się możliwe. I że ktoś był zdolny odebrać sygnały po tej stronie wieloświata.

Na przykład ktoś taki jak czmychacze.

Quaiche zaśmiał się sam do siebie. Herezja miała swój ohydny sens. Ale z drugiej strony, czego mógł się spodziewać? Czyż tam, gdzie występuje Boże dzieło, nie pojawia się także dzieło szatana wciskającego się w plany Stwórcy próbującego ubrać to, co cudowne, w szaty przyziemnego?

— Quaiche? — zapytał skafander. — Jesteś tam?

— Wciąż tu jestem — odparł — ale was nie słucham. Nie wierzę w to, co mówicie.

— Jeśli ty nie uwierzysz, uwierzy ktoś inny.

Wyciągnął palec w stronę skafandra ornamentowanego, jego dłoń o kościstych palcach unosiła się w jego peryferyjnym widzeniu niczym jakieś oddzielne widziadło.

— Nie pozwolę, byście zatruli kogokolwiek swymi kłamstwami.

— Chyba że będą mieli coś, czego bardzo potrzebujesz — stwierdził skafander. — Wtedy oczywiście możesz zmienić zdanie.

Dłoń mu zadrżała. Nagle poczuł zimno. Był w obecności zła. A ono wiedziało więcej o jego planach, niż miało prawo wiedzieć.

Nacisnął kontrolkę interkomu na kanapie.

— Grelier — warknął. — Grelier, chodź tu w tej chwili. Potrzebuję nowej krwi.

Загрузка...