Mały pokój, w którym Palfreyowi kazano czekać na Scorpia, przylegał do większych obszarów załadowczych. Z pomieszczeń tych korzystał zarząd zęzy, który miał utrzymywać dno statku w jak najsuchszym stanie. Zakrzywione ściany pokoiku pokrywał błyszczący szarozielony osad, teraz stwardniały we włóknistych, woskowatych formacjach. Na gładkiej blaszanej podłodze zakotwiczono grubymi śrubami małe, poobijane biurko z Centralnych Zasobów. Na biurku stała popielniczka, na wpół opróżniony kubek z czymś smolistym i podzespoły kilku pomp zęzowych. Części pompy podpierały przedmiot, który Scorpio uznał za staroświecki hełm próżniowy. Na metalowej skorupie łuszczyła się srebrzysta farba. Palfrey siedział, paląc papierosa za papierosem. Miał oczy czerwone ze zmęczenia, a na opalonej na różowo czaszce zmierzwione przerzedzone czarne włosy. Ubrany był w kombinezon koloru khaki z mnóstwem kieszeni. Na szyi zwisał na postrzępionych sznurkach aparat do oddychania.
Scorpio przyciągnął drugie krzesło — nogi okropnie zgrzytały o metal — ustawił je oparciem do przodu i usiadł okrakiem.
— A więc coś pan zobaczył? — spytał.
— Tak właśnie powiedziałem szefowi. Czy mogę już iść do domu?
— Opis szefa nie jest zupełnie jasny. Chciałbym wiedzieć trochę więcej. — Scorpio uśmiechnął się do Palfreya. — Potem wszyscy pójdziemy do domu.
Palfrey zgasił kolejnego papierosa.
— Dlaczego? Przecież mi pan nie wierzy, prawda? Scorpia w dalszym ciągu bolała głowa.
— Czemu pan tak mówi?
— Wszyscy wiedzą, że nie wierzy pan w zjawy. Według pana po prostu wynajdujemy preteksty, żeby się wykręcić od pracy na głębokich poziomach.
— To prawda, że pański szef będzie musiał zorganizować nowy oddział do obsługi tej części statku, i to prawda, że nie wierzę wszystkim meldunkom, które trafiają na moje biurko. Jednak jestem skłonny wiele z nich traktować poważnie. Często zjawy tworzą wzorzec, skupiając się w jednej części statku, albo poruszają się w górę lub w dół ciągu sąsiadujących poziomów. Tak jakby kapitan wybrał pewien obszar, a potem trzymał się go tak długo, aż zakomunikuje to, co chciał powiedzieć. Czy widział go pan kiedykolwiek wcześniej?
— To pierwszy raz — powiedział Palfrey. Dłonie mu drżały. Palce miał kościste; jasnoróżowe knykcie przypominały bąble, które za chwilę pękną.
— Proszę opowiedzieć, co pan widział.
— Byłem sam. Najbliższa brygada była oddalona o trzy po ziomy, usuwała kolejną awarię pompy. Zszedłem, by zerknąć na jednostkę, która mogła się przegrzewać. Miałem ze sobą narzędzia i to wszystko. Nie planowałem spędzenia tam na dole wiele czasu. Nikt z nas nie lubi pracować na tych głębokich poziomach, a już na pewno nie w pojedynkę.
— Myślałem, że pragmatyka służbowa wymaga, by nie wysyłać nikogo w pojedynkę poniżej poziomu sześćset.
— Owszem.
— Więc co pan tam robił w dole sam?
— Gdybyśmy trzymali się zasad, w ciągu tygodnia mielibyśmy statek zalany.
— Rozumiem.
Starał się, by w jego głosie zabrzmiało niedowierzanie, ale słyszał to samo mniej więcej kilkanaście razy w tygodniu, na obszarze całej kolonii. Każdy myślał, że pracuje w jedynej brygadzie obciążonej ponad granice wytrzymałości. Jako wspólnota szarpali się od jednego ledwie opanowanego kryzysu do następnego. Ale tylko Scorpio i jego nieliczni zastępcy o tym wiedzieli.
— Nie majstrujemy przy rozkładach zajęć — powiedział Palfrey, jakby spodziewał się, że Scorpio zaraz właśnie o to zapyta.
— Proszę mi powiedzieć o zjawie. Był pan na dole i patrzył na gorącą pompę. Co się stało?
— Kątem oka zobaczyłem, że coś się porusza. Z początku nie wiedziałem, co to jest. Tam na dole panuje mrok, a nasze latarki nie działają należycie. Mnóstwo rzeczy tylko sobie wyobrażasz, więc nie wyskakujesz natychmiast ze skóry, gdy po raz pierwszy wyda ci się, że coś zobaczyłeś. Ale kiedy poświeciłem latarką i odpowiednio spojrzałem, z całą pewnością coś tam było.
— Proszę to opisać.
— Wyglądało jak maszyneria. Złom. Stare mechanizmy pomp, części serwitorów. Druty. Liny. Graty, które musiały tam leżeć od dwudziestu lat.
— Zobaczył pan maszynerię i pomyślał, że to zjawa?
— To nie była po prostu maszyneria — bronił się Palfrey. — To było zebrane razem, spięte w coś większego. Miało kształt człowieka. Po prostu tam stało i na mnie patrzyło.
— Czy słyszał pan, jak się zbliża?
— Nie. Jak powiedziałem, to wyglądało jak złom. Mógł tam być cały czas i czekać, aż go zauważę.
— I co się wtedy stało?
— To spojrzało na mnie. Głowa zrobiona z setek drobnych kawałków, poruszyła się, jakby potwierdzając, że mnie zauważyła. I zobaczyłem wyraz twarzy. To nie była po prostu maszyna. Tam funkcjonował umysł. Nie podobało mi się to — dodał niechętnie.
Scorpio zabębnił koniuszkami palców po oparciu krzesła.
— Jeśli to pana uspokoi… to była zjawa klasy trzeciej. Klasa pierwsza to lokalne zmiany w warunkach atmosferycznych statku: wiatr albo spadek temperatury bez przyczyny. To jest najbardziej powszechny rodzaj zjaw, meldunki o nich otrzymujemy niemal codziennie. Prawdopodobnie tylko mała część ma cokolwiek wspólnego z kapitanem.
— Wszyscy tego doświadczaliśmy — przyznał Palfrey.
— Klasa druga występuje nieco rzadziej. Definiujemy ją jako rozpoznawalny dźwięk mowy, fragment słowa czy zdania albo nawet całe oświadczenie. I znowu mamy tu element niepewno ści. Jeśli ktoś się przestraszył i słyszy wycie wiatru, łatwo sobie wyobrazi, że usłyszał parę słów.
— To było inne.
— Najwyraźniej. Co doprowadza nas do zjawy klasy trzeciej: fizyczna obecność, przejściowa lub nie, przejawiająca się w przemianie materii statku — na przykład widać twarz na ścianie — lub opanowaniu dostępnych urządzeń. To, co pan zobaczył, najwyraźniej zalicza się do tej grupy.
— To mnie uspokaja.
— Dobrze. Mogę też panu oświadczyć, że wbrew pogłoskom nikt nigdy nie odniósł obrażeń w spotkaniu ze zjawą i że tylko nieliczni widzieli zjawę klasy trzeciej więcej niż raz.
— Nie namówicie mnie, żebym znowu zszedł na dół.
— Nie proszę pana o to. Zostaną panu wyznaczone nowe obowiązki albo na wysokich poziomach statku, albo na lądzie stałym.
— Im szybciej zejdę ze statku, tym lepiej.
— Doskonale. W takim razie załatwione.
Scorpio przesunął się, by wstać, krzesło zazgrzytało po podłodze.
— To wszystko? — spytał Palfirey.
— Powiedział mi pan wszystko, co powinienem wiedzieć. Palfrey szturchał w popielniczkę zgaszonym niedopałkiem ostatniego papierosa.
— Widzę ducha i przepytuje mnie jeden z najpotężniejszych ludzi w kolonii?
Scorpio wzruszył ramionami.
— Akurat byłem w pobliżu i pomyślałem, że doceni pan moje zainteresowanie tą sprawą.
Mężczyzna patrzył na niego podejrzliwie. Takiego wyrazu twarzy nie widywało się u świń.
— Coś się dzieje, prawda?
— Nie jestem pewien, czy pana rozumiem.
— Nie przesłuchiwałby pan kogoś z obsługi zęzy, gdyby coś się nie działo.
— Niech mi pan wierzy, zawsze coś się dzieje.
— Ale tu musi chodzić o coś więcej. — Palfrey uśmiechnął się do niego. Ludzie uśmiechają się tak, kiedy myślą, że wiedzą o czymś, a ich rozmówca wolałby, żeby o tym nie wiedzieli — Słucham, co ludzie mówią. Słyszę o wielu innych zjawach, nie tylko na mojej zmianie.
— I do jakiego doszedł pan wniosku?
— Zdarzają się coraz częściej. Nie tylko w ostatnich dniach, ale w ostatnich tygodniach i miesiącach. Wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, kiedy sam je zobaczę.
— Bardzo ciekawa analiza.
— Według mnie… kapitan staje się niespokojny. Ale co ja tam wiem? Jestem tylko mechanikiem w zęzie.
— W rzeczy samej — rzekł Scorpio.
— Ale pan wie, że coś się dzieje, prawda? W przeciwnym wypadku nie interesowałby się pan tak bardzo pojedynczą zjawą. Założę się, że przesłuchuje pan w tych dniach wszystkich. On chyba naprawdę pana niepokoi.
— Kapitan jest po naszej stronie.
— Ma pan taką nadzieję. — Palfrey parsknął triumfalnie.
— Wszyscy mamy taką nadzieję. Jeśli nie ma pan jakichś innych planów wydostania się z tej planety, to musi pan liczyć na kapitana.
— Czy wynikła nagła konieczność wyjazdu?
A może zamącić mu w głowie i potwierdzić, że owszem, taka potrzeba może wystąpić? — pomyślał Scorpio. Nie bardzo lubił Palfreya. Ale Palfrey wszystko rozpowie, a on nie potrzebował fali paniki na dokładkę do małego kryzysu związanego z Khouri. Tej przyjemnostki musi sobie odmówić.
Przechylił się nad stołem i zderzył się z odorem Palfreya.
— Tylko pan piśnie komuś o tym spotkaniu, a wylatuje pan z obsługi ścieków.
Podniósł się z krzesła. Miał zamiar zostawić Palfreya samego z jego myślami.
— Nie zapytał mnie pan o to — powiedział Palfrey, podając mu poobijany srebrny hełm.
Scorpio wziął hełm i obrócił go w dłoniach. Był cięższy, niż się spodziewał.
— Myślałem, że należy do pana.
— Źle pan myślał. Znalazłem go tam w złomie, gdy zjawa znikła. Raczej go tam przedtem nie było.
Scorpio przyjrzał się bliżej hełmowi: był wykonany w staroświeckim stylu; ponad małym okienkiem płyty twarzowej były prostokąty zawierające symbole w podstawowych kolorach: krzyże i półksiężyce, pasy i gwiazdy.
Świnia zastanawiał się, co one znaczą.
Teraz, kiedy Rashmika miała czas, wykorzystała go do zwiedzania karawany. Przestrzeń wewnątrz karawany była olbrzymia i wydawało się, że jej badanie będzie długo trwało. Jednak szybko odkryła, że jeden przedział karawany bardzo przypomina pozostałe. Dokądkolwiek poszła, napotykała te same nieprzyjemne zapachy, tych samych wędrownych pielgrzymów i handlarzy. Jeśli niektóre osoby stanowiły wariacje na główny temat, to różnice były zbyt nieznaczne, a osoby zbyt nudne, by ją zaciekawić. Tak naprawdę chciała dostać się na zewnątrz, na dach procesji pojazdów.
Minęło wiele miesięcy od czasu, gdy widziała Haldorę, i teraz, kiedy gazowy gigant wypełzł w końcu ponad horyzont, a karawana zmniejszyła odległość do katedr Drogi, dziewczynę dręczyło pragnienie, by wyjść na zewnątrz, położyć się na plecach i po prostu pooglądać olbrzymią planetę. Ale kiedy usiłowała wyjść na dach, żadne drzwi nie chciały się przed nią otworzyć. Rashmika próbowała wychodzić różnymi drogami i o różnych porach dnia. Miała nadzieję, że prześlizgnie się przez lukę w ochronie karawany, jednak dach, pełen sprzętu nawigacyjnego, dobrze chroniono.
Wycofywała się właśnie z kolejnej ślepej uliczki, gdy zobaczyła, że kwestor zablokował jej drogę. Na ramieniu przysiadło mu jego zielone zwierzątko. Czy jej się zdawało, czy też stworzenie miało uszkodzoną przednią kończynę? Rashmika wcześniej tego nie zauważyła.
— Czy mogę pani pomóc, panno Els?
— Po prostu zwiedzałam karawanę. To nie jest zabronione, prawda? — wyjaśniła.
— Owszem, ale z pewnymi ograniczeniami. — Wskazał ruchem głowy drzwi za nią, które uprzednio znalazła zamknięte. — Oczy wiście dach jest jednym z miejsc nie przeznaczonych do zwiedzania.
— Nie jestem zainteresowana dachem.
— Nie? Wobec tego musiała pani się zgubić. Te drzwi prowadzą tylko na dach. Nie ma tam niczego, co mogłoby panią zainteresować, niech mi pani wierzy.
— Chciałam zobaczyć Haldorę.
— Musiała ją pani już wcześniej wielokrotnie widzieć.
— Dawno temu i nigdy bardzo wysoko nad horyzontem — powiedziała. — Chciałabym zobaczyć ją w zenicie.
— Cóż, będzie pani musiała na to poczekać. A teraz… jeśli pani pozwoli… — Przepchnął się obok niej, jego cielsko przygniotło ją nieprzyjemnie w wąskim korytarzu.
Zielone stworzenie patrzyło na nią fasetowymi oczyma.
— Niech ten, kto jest bez grzechu, rzuci kamieniem — zaintonowało.
— Dokąd pan idzie, kwestorze? Nie ma pan skafandra.
— Proszę teraz odejść, panno Els.
Zrobił coś, czego najwyraźniej nie chciał, by widziała: sięgnął szybko w głąb zacienionej alkowy obok drzwi. Rashmika usłyszała ciche szczękniecie, jak gdyby otworzył się jakiś ukryty mechanizm.
Drzwi uchyliły się i kwestor wszedł do środka. W czerwono oświetlonym pomieszczeniu dostrzegła sprzęt ratowniczy i kilka wieszaków ze skafandrami próżniowymi.
Powróciła kilka godzin później, gdy była pewna, że kwestor jest już z powrotem we wnętrzu karawany. Niosąc własny strój powierzchniowy jak zgnieciony tłumok, przemykała się przez gwarne trzewia wagonów. Próbowała otworzyć drzwi — nadal były zamknięte. Ale kiedy włożyła dłoń do sekretnej alkowy, znalazła ukrytą kontrolkę. Przycisnęła ją, usłyszała szczęk i zamek w drzwiach puścił. Wślizgnęła się do śluzy, zabezpieczyła za sobą wejście i przebrała się we własny skafander. Sprawdziła powietrze i stwierdziła z satysfakcją, że zapas w zbiorniku jest wystarczający; przez chwilę miała wrażenie deja vu, gdyż pamiętała, że sprawdzała to samo przed wyjazdem z domu.
Przypomniała sobie, że zbiornik nie był wówczas całkowicie napełniony, tak jakby ktoś ostatnio korzystał z jej skafandra. Wtedy nie zaprzątała sobie tym głowy, ale teraz nie mogła powstrzymać potoku myśli. Wokół śluzy powierzchniowej były ślady, co sugerowało, że ktoś korzystywał zarówno ze śluzy, jak i skafandra. Odciski stóp były małe — mogły należeć do jej matki, ale równie dobrze mogły należeć do Rashmiki.
Wspomniała również policję i ich podejrzenie, że to właśnie ona ma coś wspólnego z sabotażem. Nie pomogła sprawie, kiedy uciekła wkrótce potem, ale jeśli ją ścigali, musieli mieć jakiś dodatkowy dowód łączący ją z działaniem sabotażystów.
Co to oznaczało? Gdyby była jedną z osób, które wysadziły magazyn ładunków wybuchowych, z pewnością zachowałaby o tym jakieś wspomnienie. Co więcej, dlaczego miałaby zrobić tak bezsensowną rzecz? Nie, powiedziała sobie, to nie mogłam być ja. To niefortunny zbieg okoliczności.
Ale wątpliwości nie dały się tak łatwo odrzucić.
Dziesięć minut później stała pod bezpowietrznym niebem na karku olbrzymiej maszyny. Historia z sabotażem nadal ją nękała, ale wysiłkiem woli skierowała swe myśli na bardziej aktualne sprawy.
Cofnęła się myślami do tego, co wydarzyło się w korytarzu, gdzie kwestor ją znalazł. Ze wszystkich możliwych wejść na dach wybrał dokładnie to, które ona wybrała, i tam na nią wpadł. To więcej niż prawdopodobne, że ją szpiegował, obserwował jej pielgrzymki po małym imperium na kołach. Kiedy do niej mówił, coś ukrywał. Była tego pewna: miał to wypisane na twarzy. Ukrywał poczucie winy, że ją szpieguje? Wątpiła, czy ma okazję szpiegować wiele dziewcząt w jej wieku, tak więc prawdopodobnie jak tylko mógł, korzystał z tego — on i to jego okropne zwierzątko.
Wizja kwestora, który ją śledzi, nie podobała się Rashmice. Jednak dziewczyna zamierzała przebywać krótko w karawanie i naprawdę zależało jej jedynie na zbadaniu dachu. Gdyby kwestor ją obserwował, mógłby ją z łatwością zatrzymać, kiedy przebierała się w skafander i szukała schodów na dach. Nikt nie przyszedł, więc być może kwestor miał uwagę skierowaną na co innego, albo uznał, że nie warto jej przeszkadzać chodzić tam, gdzie chce.
Szybko o nim zapomniała, podniecona faktem, że znowu znajduje się na zewnątrz.
Rashmika nigdy nie widziała zniknięcia. Dwa zaszły w ciągu jej życia — raz, kiedy Haldora była widoczna z jałowych wyżyn — ale była w tym czasie w szkole. Oczywiście, wiedziała, że szanse zobaczenia czegokolwiek były nieznaczne, nawet gdyby miała wyjątkowe szczęście i podczas tego zniknięcia przebywała na zewnątrz, na lodzie. Zniknięcia trwały tylko ułamek sekundy. Jedynymi ludźmi, którzy w ogóle je obserwowali — oczywiście jeśli nie liczyć Quaiche’a, który rozpoczął całą sprawę — byli ci, którzy bezustanne wpatrywanie się w Haldorę uczynili swoim obowiązkiem. I nawet oni musieli się modlić, by w tym krytycznym momencie nie mrugnąć czy nie spojrzeć w drugą stronę. Nie mówiąc o tym, że, pozbawieni snu za pomocą środków chemicznych i neurochirurgicznych, stale przebywali na skraju szaleństwa.
Rashmice trudno było sobie wyobrazić taki rodzaj poświęcenia, ale z drugiej strony w ogóle przystąpienie do jakiegokolwiek kościoła nigdy jej nie ciągnęło. Chciała zaobserwować zniknięcie, ponieważ wciąż uważała, że to racjonalnie uzasadnione zjawisko przyrodnicze, a nie dowód boskiej interwencji na skalę kosmiczną. A niewykorzystanie okazji zobaczenia czegoś tak rzadkiego i wspaniałego byłoby grzechem. W związku z tym już od maleńkości, kiedy Haldora stała wysoko, próbowała każdego dnia poświęcić trochę czasu na obserwację planety. Było to niczym w porównaniu z niekończącymi się godzinami, jakie katedralni obserwatorzy poświęcali na badania, a chociaż szanse na zobaczenie czegokolwiek były znikome, ignorowała wnioski ze statystyk i łajała tych, którzy nie rozumowali według zasad jej osobistego naukowego racjonalizmu.
Dach karawany pokrywały zdradliwe przeszkody. Przysadziste pudła generatorów, siateczki i wiatraczki chłodnic, wijące się prowadnice oraz przewody energetyczne. Wszystko wyglądało na bardzo stare, łatane wiele razy. Rashmika przechodziła z jednej strony na drugą po zaopatrzonej w poręcze kładce. Kiedy doszła do krawędzi i wyjrzała poza nią, była wstrząśnięta tym, jak daleko znajdowała się ziemia i jak powoli obecnie zdawała się poruszać. Na górze nie było nikogo, przynajmniej na tej maszynie.
Spojrzała w niebo, wyciągając szyję na tyle, na ile pozwalały jej niezgrabne stawy przyłączenia hełmu. Niebo było pełne świateł przesuwających się przeciwstawnie. Wyglądało to tak, jakby w górze znajdowały się dwie sfery niebieskie, dwa kryształowe globy, jeden wewnątrz drugiego. Jak zawsze ten widok przyprawił dziewczynę o natychmiastowy zawrót głowy. Normalnie takie zawroty były tylko drobną dokuczliwością, ale kiedy znajdowała się tak wysoko, mogły ją zabić.
Rashmika chwyciła mocno za poręcz i znowu spojrzała w dół, na horyzont, a potem ponownie w górę.
Złudzenie, że stoi w środku dwóch sfer, nie było całkowicie błędne. Światła przymocowane do zewnętrznej sfery były gwiazdami, niemożliwie odległymi; przymocowane do sfery wewnętrznej były statkami na orbicie wokół Heli, od których idealnie wypolerowanych kadłubów odbijało się słońce. Od czasu do czasu jeden czy drugi migotał silnymi, podobnymi do klejnotów błyskami dysz sterujących, kiedy Ultraskie załogi korygowały swe orbity lub przygotowywały się do odlotu.
Rashmika słyszała, że w każdej chwili na orbicie wokół Heli znajduje się od trzydziestu do pięćdziesięciu statków, wciąż przylatujących i odlatujących. Przeważnie niewielkich, gdyż Ultrasi nie ufali Haldorze i woleli trzymać swoje największe skarby znacznie dalej. Te statki, które widziała, były przeważnie promami we — wnątrzsystemowymi, wystarczająco dużymi, by pomieścić zamrożonych pielgrzymów i niewielki zespół ultraskich negocjatorów. Statki kursujące między Helą i orbitą zwykle były jeszcze mniejsze, gdyż kościoły nie pozwalały, by większe pojazdy podchodziły do powierzchni księżyca.
Wielkie statki, statki gwiezdne — światłowce — jedynie z rzadka odwiedzały orbitę Heli. Kiedy to robiły, wisiały na niebie jak ornamentacja ślizgająca się po niewidzialnych prowadnicach od horyzontu do horyzontu. Rashmika widziała w swoim życiu bardzo niewiele takich statków; zawsze jej imponowały, ale jednocześnie ją przerażały. Jej świat był lodową pianą, pokrywającą kamienny rdzeń. Był kruchy. Bliskie sąsiedztwo takich statków — zwłaszcza gdy ich załogi ręcznie korygowały kurs — przypominało trzymanie palnika spawarki tuż przy śniegowej kuli.
Zawroty głowy powracały falami. Rashmika znów spojrzała ku horyzontowi, łagodząc napięcie szyi. Stary skafander zrobiono solidnie, jednak niezupełnie go przystosowano do oglądania widoków w górze.
Spojrzała na Haldorę. Obecnie już dwie trzecie planety wzeszło nad horyzontem. Na Heli nie było powietrza, więc nic nie rozmazywało kształtów na horyzoncie. Brakowało wobec tego wizualnych wskazówek pozwalających stwierdzić, czy coś jest oddalone o kilkadziesiąt, czy o prawie milion kilometrów. Gazowy gigant wyglądał jak przedłużenie świata, na którym stała. Wydawał się większy, gdy był bliżej horyzontu niż zenitu, ale Rashmika wiedziała, że to złudzenie, przypadkowy efekt działania jej mózgu. Haldora zajmowała na niebie Heli czterdzieści razy większą powierzchnię niż Księżyc na niebie Ziemi. Zawsze się nad tym zastanawiała, gdyż wynikało z tego, że Księżyc nie robił wielkiego wrażenia w porównaniu z Haldora, mimo istotnego znaczenia dla ziemskiej literatury i mitologii.
Rashmika widziała Haldorę jako gruby półksiężyc. Nawet bez opuszczonych filtrów kontrastowych skafandra odróżniała pasma równikowego zabarwienia, które pokrywały świat od bieguna do bieguna: odcienie ochry, oranżu, sepii, płowej żółci, cynobru i koloru bursztynowego. Widziała zawijasy i zębate groty w miejscu, gdzie pasma kolorów stykały się ze sobą, i wściekłe szkarłatne oko systemu burzowego, przypominające sęk w drewnie. Widziała cienie wielu mniejszych księżyców krążących wokół Haldory i blady łuk pojedynczego pierścienia planety.
Rashmika opuszczała się w dół, aż siadła na pośladkach. Było to równie niewygodne jak próba patrzenia w górę, ale utrzymywała tę pozycję najdłużej jak mogła. W tym czasie wciąż obserwowała Haldorę, chcąc siłą woli wezwać ją do zniknięcia, do uczynienia tego, co ich wszystkich tu sprowadziło. Ale planeta po prostu dalej wisiała, jakby zakotwiczona do krajobrazu, tak bliska, że niemal dotykalna, najbardziej realna z rzeczy, jakie Rashmika widziała w życiu.
A jednak planeta znikała. Faktu, że to się wydarzyło — że w dalszym ciągu się zdarza — nie kwestionowano, przynamniej nie kwestionował go nikt, kto spędził dłuższy czas na Heli. Patrz na nią dostatecznie długo, myślała, a wtedy — jeśli nie masz pecha — zobaczysz, jak to się dzieje.
Ale dzisiaj widocznie nie nadeszła jej kolej.
Rashmika wstała i skierowała się na tył pojazdu, mijając właz, z którego wyszła na dach. Patrzyła teraz w na tył karawany i widziała inne wagony, jak unoszą się i opadają, pokonując niewielkie wzniesienie na szlaku. Karawana była teraz nawet dłuższa niż wtedy, gdy tu przybyła: w pewnym momencie cicho, bez fanfar kilkanaście dodatkowych jednostek doczepiło się do tyłu karawany. Karawana będzie rosła aż osiągnie Drogę Ustawiczną, a wtedy znowu podzieli się na mniejsze fragmenty, gdyż różne sekcje zostaną przydzielone konkretnym katedrom.
Doszła do końca kładki z tyłu pojazdu. Między nią a następną maszyną ziała otchłań, nad którą przerzucono jedynie nędznie wyglądający mostek z metalowych płytek. Z ziemi nie było tego widać, ale teraz zobaczyła, że odległość między wagonami zmienia się cały czas, co powoduje, że mostek rzuca się i skręca jak jakieś dręczone bólem stworzenie. Na mostku nie było już sztywnych poręczy, jedynie druty. Poniżej, w połowie wysokości od ziemi umieszczono uszczelniony łącznik harmonijkowy, który pulsował niczym miech. Wyglądał znacznie bezpieczniej.
Rashmika uznała, że może wrócić do wnętrza karawany i potem znaleźć drogę do tego łącznika, zwłaszcza że jak na jeden dzień zwiedziła dostatecznie wiele. Bardzo nie chciała robić sobie wrogów na tak wczesnym etapie swoich poszukiwań. Była pewna, że później będzie jeszcze na to mnóstwo czasu.
Cofnęła się, ale tylko na chwilę. Potem powróciła do mostka i chwyciła drut zastępujący poręcz. Mostek wił się przed nią, a metalowe płytki rozstępowały. Postąpiła krok naprzód, stawiając stopę na pierwszej płytce.
Nie wydawało się to bezpieczne. Płytka ugięła się, nawet nie udając, że jest solidna.
— Dalej — przynagliła samą siebie głośno.
Zrobiła następny krok i obie stopy znalazły się na mostku. Obejrzała się. Wagon prowadzący kiwał się i skręcał. Mostek wił się pod dziewczyną, rzucając ją na boki. Trzymała się mocno. Rozpaczliwie chciała wracać, ale cichy, spokojny głos powtarzał jej, że nie wolno. Głos mówił jej, że jeśli nie ma odwagi zrobić tak prostej rzeczy, to prawdopodobnie nie ma również odwagi potrzebnej do znalezienia brata.
Rashmika zrobiła następny krok. Rozpoczęła przeprawę przez lukę między wagonami. Właśnie to musiała zrobić.