CZTERDZIEŚCI TRZY

Rashmika miała przeczucie, że zaraz coś przedostanie się do jej głowy. Z doświadczenia wiedziała, że zanim cienie zaczynają do niej mówić, doznaje słabego mrowienia intruzji neuralnej, jakby w rozległym starym domu otworzyły się drzwi.

Przygotowała się, świadoma bliskości skafandra ornamentowanego i tego, z jaką łatwością cienie potrafią wślizgnąć się do jej czaszki, a potem z niej wyjść.

Tym razem jednak głos był inny.

[Rashmiko. Słuchaj mnie. Nie reaguj. Nie zwracaj na mnie uwagi.]

Rashmika sformułowała bezgłośną odpowiedź, jakby urodziła się z tym darem, jakby zawsze go miała.

Kim jesteś?

[Jestem tu jedyną kobietą poza tobą.]

Rashmika bezwiednie spojrzała na Khouri, której twarz niczego nie wyrażała. Kobieta patrzyła na nią jak na ścianę.

Ty?

[Tak, ja, Rashmiko.]

Po co tu jesteś?

[Żeby ci pomóc. Co pamiętasz? Wszystko czy tylko niektóre rzeczy? Czy w ogóle cokolwiek pamiętasz?]

— Napęd, dziekanie? — spytał Vasko — Chcesz, żeby nasz statek gdzieś cię zawiózł?

— Niezupełnie, nie o to chodzi — odparł Quaiche. Rashmika usiłowała nie patrzeć na kobietę, koncentrowała się na mężczyźnie.

Niewiele pamiętam. Tylko tyle, że tu nie jest moje miejsce. Cienie już mnie odnalazły. Wiesz coś o cieniach, Khouri?

[Trochę. Mniej niż ty.]

Możesz odpowiedzieć na któreś z moich pytań? Kto mnie tu wysłał’: Jakie było moje zadanie?

[My cię wysłaliśmy] Kątem oka Rashmika dostrzegła, że kobieta lekko skinęła głową, potwierdzając, że to rzeczywiście jej głos. [Ale to była twoja decyzja. Dziewięć lat temu powiedziałaś nam, że mamy cię wysadzić na Heli i oddać pod opiekę innej rodziny.]

Dlaczego?

[Żebyś mogła jak najwięcej dowiedzieć się o Heli i czmychaczach. Żebyś dotarła do dziekana.]

Po co?

[Ponieważ tylko przez dziekana można dotrzeć do Haldory. Uważaliśmy, że Haldora odgrywa kluczową rolę, jest jedyną drogą do cieni. Nie wiedzieliśmy, że on już z tego korzystał. Powiedziałaś nam o tym, Rashmiko. Znalazłaś skrót.]

Skafander?

[Po to przyszliśmy. I oczywiście po ciebie.]

Nie znam dokładnie waszych planów, ale mamy kłopoty.

[Jesteś bezpieczna, Rashmiko. On nie wie, że masz coś wspólnego z nami.]

A jeśli się zorientuje?

[Obronimy cię. Ja cię obronię bez względu na to, co się stanie. Obiecuję ci.]

Rashmika spojrzała na twarz kobiety, ryzykując, że Quaiche to zauważy.

Dlaczego ci na mnie zależy?

[Ponieważ jestem twoją matką.]

Spójrz mi w oczy. I powtórz to.

Khouri spojrzała na nią. Choć Rashmika uważnie wypatrywała śladów kłamstwa, niczego nie dostrzegła. Uznała, że Khouri mówi prawdę.

Przeżyła szok, ale nie tak bolesny, jak mogłaby oczekiwać. Już wcześniej miała wątpliwości co do własnego życiorysu. Cienie — oraz naczelny medyk Grelier — przekonali ją, że nie urodziła się na Heli, a ludzie z wyżyn Vigrid nie mogli być jej prawdziwymi rodzicami.

Była agentką Ultrasów — tych właśnie Ultrasów — i wysłano ją na Helę z misją wywiadowczo-szpiegowską. Jej rzeczywiste wspomnienia zostały stłumione, a w ich miejsce pojawiły się ogólne obrazki z wczesnego okresu życia na Heli. Były jak teatralne tło: na pierwszy rzut oka dość przekonujące, dopóki nie poddano ich dokładnemu oglądowi. Gdy cienie powiedziały o jej zafałszowanym życiorysie, Rashmika zobaczyła wczesne lata swego życia we właściwym świetle.

Khouri powiedziała, że jest jej matką. Rashmika nie miała powodu jej nie wierzyć — twarz kobiety nie zdradzała żadnych śladów kłamstwa — i już wiedziała, że na wyżynach Vigrid miała tylko rodzinę zastępczą. Było jej smutno, miała poczucie straty, ale nie czuła się zdradzona.

Myślę, że jesteś moją matką.

[Pamiętasz mnie?]

Nie wiem. Trochę. Pamiętam kogoś podobnego.

[Co robiłam?]

Stałaś w pałacu z lodu. Płakałaś.


Orbita Heli, 2727

Pasma szaroniebieskiego dymu skręcały się w korytarzu w rytm zmian ciśnienia powietrza. Ciecz tryskała z ran na ścianach i suficie i ciekła w dół błotnistymi zasłonami. Gdzieś z bliskiej odległości dochodziły krzyki i terkot automatycznych karabinów pociskowych, a od czasu do czasu szczekanie broni energetycznej. Kapitan Seyfarth kroczył korytarzem usłanym ciałami, wgniatając je w sięgające do kostek błoto, które — jak mu się wydawało — zalało wszystkie poziomy statku. Dłonią w rękawicy trzymał chropowatą rękojeść noża powstałego ze skafandra. Ostrze było zakrwawione — Seyfarth zabił ze trzech Ultrasów, a dwóch ciężko ranił — ale szukał lepszej broni. Odwracał kopniakami ciała i sprawdzał, czy w ich dłoniach lub za pasem nie tkwi cięższa broń. Potrzebował karabinu pociskowego.

Był tu sam. Reszta delegatów albo nie żyła, albo została odcięta w innym rejonie statku. Spodziewał się takiego rozwoju sytuacji — z dwudziestu gwardzistów z pierwszej grupy najwyżej kilku mogło dotrwać do końcowej fazy przejęcia statku. Siebie oczywiście zaliczał do tych, którzy najprawdopodobniej przeżyją. Na podstawie swoich wcześniejszych doświadczeń wiedział, że to nie miała być misja samobójcza, tylko operacja o niskim współczynniku przeżycia. Oddział infiltrujący nie musiał przetrwać — miał się zapoznać ze stanem technicznym statku i przesłać informacje, czy warto przeprowadzić zmasowany atak statków Gwardii Katedralnej. Jeśli wytrzymają i sparaliżują obronę pokładową, wykorzystując zamieszanie w izolowanych rejonach, tym lepiej. Ale gdy informacja zostanie wysłana na Helę, dla dalszego biegu wydarzeń nie będzie istotne, czy oddział przetrwa.

Do Seyfartha docierały raporty — fragmentaryczne i nie całkiem wiarygodne — że zmasowany atak spotkał się z niespodziewanie silnym oporem. Gwardia Katedralna poniosła zaskakująco duże straty. Ale właśnie dlatego atak zorganizowano przeważającymi siłami, żeby wykonać zadanie mimo olbrzymich strat. Informacje o strzelaninie z innych rejonów statku potwierdzały, że niektórzy gwardziści z drugiej fali wdarli się do wnętrza „Nostalgii” wraz z bronią pociskową, której nie udałoby im się przeszmuglować pod czujnym okiem świni.

Wyczuł coś pod stopą.

Uklęknął, krzywiąc się z powodu przykrego zapachu. Przewrócił ciało i zobaczył na oblepionym brązowym błotem biodrze zabrudzony pistolet pociskowy.

Wyciągnął broń zza pasa poległego gwardzisty, strząsając błoto. Sprawdził magazynek: pełny. Pistolet był siermiężny — masowa produkcja z taniego metalu, bez elektroniki — i dobrze, bo mógłby ucierpieć w tym szlamie. Na wszelki wypadek Seyfarth oddał próbny strzał do najbliższej ściany. Statek jęknął. Dopiero teraz Seyfarth uświadomił sobie, że ostatnio sporo słyszał tych jęków, więcej, niż można by oczekiwać, gdyby to skrzypiała konstrukcja. Przez chwilę poczuł się zaniepokojony.

Ale tylko przez chwilę.

Odrzucił nóż, rad, że teraz dysponuje pistoletem. Wejście na pokład tylko z nożami i paroma ukrytymi gadżetami było ryzykowane, ale Seyfarth wiedział, że jeśli zdobędzie prawdziwy pistolet, zdoła pokonać przeciwności.

— Wybierasz się gdzieś?

Głos dobiegał zza jego pleców. Niemożliwe, żeby ktoś go podszedł od tyłu. Seyfarth jako dobry żołnierz co parę sekund sprawdzał tyły.

A jednak głos pochodził z bliska. Głos był mu dobrze znany.

Pistolet był zabezpieczony. Seyfarth odwrócił się powoli.

— Myślałem, że z tobą skończyłem — powiedział.

— Trudno ze mną skończyć — odparł świnia. Był nieuzbrojony, nie miał nawet pistoletu pociskowego. Za nim wyłaniała się — jak dorosły za dzieckiem — pusta skorupa skafandra kosmicznego. Seyfarth, zdezorientowany, wykrzywił usta w szyderczym uśmieszku. Świnia mógł ukryć się w ciemnościach. Ale ten nie zgrabny skafander? To niemożliwe, żeby przemknął niezauważony. To nieprawdopodobne, żeby w parę sekund — gdy Seyfarth był odwrócony — skafander mógł przybiec z dalekiego końca korytarza.

— To jakiś trik? — spytał.

— Na twoim miejscu odłożyłbym pistolet — powiedział świnia.

Seyfarth nacisnął palcem spust. Chciał wypalić w ryj temu potworowi, ale z drugiej strony chciał się dowiedzieć, jakim prawem świnia mówi do niego takim tonem.

Czy nie wie, gdzie jest jego miejsce?

— Powiesiłem cię, żebyś wysechł — powiedział. Nie mylił się: to był ten sam świnia. Seyfarth widział nawet rany w miejscach, gdzie ostrza przyszpiliły jego ciało do ściany.

— Posłuchaj mnie i odłóż pistolet, to porozmawiamy. Chciałem, żebyś mi coś wyjaśnił. Co, do diabła, Quaiche chce zrobić z moim statkiem?

Seyfarth dotknął palcem hełmu, jakby chciał się podrapać w głowę.

— Który z nas ma pistolet, co, wieprzku? — Ty.

— No właśnie. Wiedziałem, że trzeba to wyjaśnić. Odejdź od skafandra i uklęknij w tym gnoju, tam, gdzie twoje miejsce.

— Bo jak nie, to co?

— To będzie wieprzowina.

Świnia zrobił ruch w jego stronę, zaledwie drgnął, ale Seyfarthowi to wystarczyło. Chciałby znać odpowiedź na niektóre pytania, ale na razie to musi poczekać. Po przejęciu statku będą mieli mnóstwo czasu na badanie trupa.

Nacisnął spust. Żadnej reakcji. Wściekły, spojrzał na pistolet, sądząc, że broń się zacięła.

Nie chodziło o pistolet — coś było nie w porządku z ręką Seyfartha. Przeszywały ją na wylot dwa szpikulce, które wystrzeliły ze ściany.

Teraz nadszedł ból. Seyfarth poczuł, jak szpikulce trą o kość i ścięgno. Stłumił jęk.

— Niezła… — zaczął szyderczo.

Ostrza wycofały się z jego ciała z mokrym mlaśnięciem. Seyfarth, przerażony, ale i zafascynowany, obserwował, jak szpikulce chowają się w gładkiej ścianie.

— Rzuć pistolet — powiedział świnia.

Ramię Seyfartha drgało. Wycelował broń w świnię i próbował nacisnąć spust. Coś jednak niedobrego działo się z jego ręką — palec wskazujący ledwie się poruszał, stukał żałośnie w cyngiel jak dżdżownica wijąca się na haku.

— Ostrzegałem cię — powiedział świnia.

Ze ścian, podłogi i sufitu korytarza wystrzeliły następne szpikulce. Czuł, jak zanurzają się w jego ciele i unieruchamiają go. Pistolet wypadł mu z dłoni, stukając o metalowe pręty podłogi.

— To za Orkę — rzekł świnia.


* * *

Potem wszystko poszło szybko. Z każdym kolejnym zabójstwem kapitan nabierał wprawy i z większą pewnością dokonywał transformacji. Adwentyści z przerażeniem obserwowali, jak statek przeistacza się w żywą istotę, która z nimi walczy. Ściany, podłogi i sufity — z założenia konstrukcje stałe — teraz stały się ruchome i przygniatały ich, okaleczały, dusiły. Wszechobecna na statku ciecz nagle zamieniła się w narzędzie mordu, wylatywała pod dużym ciśnieniem i zatapiała nieszczęsnych adwentystów złapanych w przygotowane przez kapitana pułapki. Napastnicy wyrośli na Heli i prawdopodobnie nie przypuszczali, że mogą umrzeć przez utonięcie. Takie jest życie, pomyślał Scorpio. Pełne nieprzyjemnych niespodzianek.

On sam czuł przypływ sił czerpanych z ostatnich rezerw. Wiedział, że później za to zapłaci, ale teraz należało wypchnąć wroga i — tak jak obiecał kapitan — zadać mu poważne straty. Pistolet nie był stworzony dla świni, ale Scorpio wykombinował, jak z niego strzelać. W końcu wymienił go na pistolet boserowy w wersji dla świń i wtedy naprawdę mógł przygrzać — jak to zwykł określać w Chasm City.

— Rób to, co masz robić — powiedział mu kapitan. — Na razie mogę znieść trochę bólu.

Kierując się wskazówkami kapitana, przeszedł przez statek i dołączył do grupy funkcjonariuszy Sił Bezpieczeństwa, którym udało się przeżyć. Byli roztrzęsieni i zdezorientowani, ale widząc Scorpia, zrozumieli, że adwentyści jeszcze nie opanowali statku. Wiadomość, że kapitan udziela im wsparcia, dodała im ducha. Podjęli szaleńczą walkę. Już nie chodziło teraz o utrzymanie kontroli nad statkiem, ale o to, by zdusić ogniska oporu wroga w tych sekcjach, w których kapitan gorzej sobie radził.

— Nie mogę przekształcić tych fragmentów siebie — powiedział Scorpiowi — ale mogę wypuścić stąd powietrze albo spowodować potop. To potrwa tylko trochę dłużej niż zwykle. Mogę nawet użyć broni hipometrycznej.

— Wewnątrz siebie? — Scorpio pamiętał, co się stało podczas testowego kalibrowania broni.

— Zrobiłbym to z rozwagą.

Scorpio zacisnął dłoń na pistolecie boserowym. Serce mu łomotało, wzrok i słuch były równie słabe jak po przebudzeniu.

— Zajmę się nimi — rzekł. — Ty swoje zrobiłeś, kapitanie.

— Więc resztę zostawiam tobie — powiedział skafander, cofając się w szczelinę, która właśnie rozwarła się w ścianie. Ściana ponownie się zamknęła i kapitan zniknął, jakby go tu nigdy nie było.


* * *

Uwaga kapitana skierowana była częściowo poza „Nostalgią za Nieskończonością”, na broń kazamatową. Przez wiele lat nosił w sobie czterdzieści sztuk broni klasy piekło, chronił je przed kradzieżą czy zniszczeniem. Transformacje, jakim wtedy podlegał, miały znacznie mniejszy zakres niż obecnie, ale mimo to kapitan czuł się w obowiązku troszczyć o broń, która odegrała tak istotną rolę w najnowszej historii. Ponadto broń była ukochaną zabawką dawnej triumwir Ilii Volyovej. Nadal ciepło o niej myślał, pomimo tego, co mu zrobiła. Pamiętał, że zawsze miała czas na rozmowę, nawet gdy on był bardzo niekomunikatywny. Nie chciał jej zawieść, dopuszczając do niewłaściwego użycia ostatniej mrocznej zabawki.

Wyniki zdalnych pomiarów z broni kazamatowej docierały do niego wieloma bezpiecznymi kanałami. Podczas najbardziej zaciekłych walk kapitan rozsiał na terenie statku malutkie kamery. Teraz ta chmara oczu umożliwiała mu stałą łączność z bronią, nawet gdy między „Nostalgią” a Haldorą znalazła się Hela.

Według broni kazamatowej Haldora zajmowała pół nieba. Gazowy gigant był pasiastym olbrzymem pierwotnego zimna, wydzielającym egzotyczne chemikalia. Jego pasy koloru były tak szerokie, że można by było w nich zatopić skalistą planetę. Wyglądał bardzo realnie: wszystkie czujniki oprzyrządowania broni przekazywały dokładnie takie parametry, jakich należało się spodziewać w tak bliskiej odległości od gazowego giganta. Broń namierzyła okrutną siłę jego pola magnetycznego, wyczuła gradobicie naładowanych cząsteczek przechwyconych przez to pole. Nawet w maksymalnym powiększeniu wiry i podmuchy atmosfery wyglądały całkiem przekonująco.

Kapitan przysłuchiwał się rozmowom ludzi, nad którymi sprawował pieczę. Mówili na temat Haldory. Pod maską planety spodziewali się zastać urządzenie wysyłające sygnały między sąsiadującymi wszechświatami, branami przylegającymi do siebie w rzeczywistości wyższych wymiarów wieloświata. Oczekiwali czegoś w rodzaju radia, które potrafi się dostroić do szeptu grawitacji. Na razie szczegóły nie miały znaczenia. Teraz jak najszybciej musieli się skontaktować z istotami po drugiej stronie. Skafander w Lady Morwennie był jednym z możliwych sposobów — może najłatwiejszym, ponieważ już uruchomionym — ale nie można było na nim polegać. Gdyby Quaiche go zniszczył, wówczas musieliby znaleźć inny sposób skontaktowania się z cieniami. Quaiche czekał na zniknięcie, dopiero potem wysłał na planetę ładownik. Oni nie mieli na to czasu.

Musieli sprowokować zniknięcie planety i odsłonięcie maszynerii.

Broń zaczynała przyjmować pozycję do strzału. Wewnątrz odbywały się poważne przygotowania. Zachodziły tajemne procesy fizyczne — najpierw w małych sekwencjach, potem wzbierających aż do nieodwracalnej kaskady. Inteligencja dowodząca urządzeniem była w stanie spokojnej akceptacji. Po tylu latach bezczynności zamierzała teraz zrobić to, do czego została stworzona. Fakt, że w tym procesie miała zginąć, wcale jej nie niepokoił. Czuła tylko mikroskopijne migotanie żalu, że jest ostatnią istotą tego rodzaju i że już żadna broń kazamatowa nie będzie świadkiem jej wściekłej demonstracji.

Jej panowie ludzie nigdy nie mogli zrozumieć jednej rzeczy: broń kazamatowa była ogromnie próżna.


* * *

Scorpio siedział nachmurzony przy stole konferencyjnym. Była z nim tylko grupka seniorów. Valensin rozłożył przed świnią na pokrwawionym prześcieradle niemal muzealny zestaw lekarski: bandaże, skalpele, nożyce, igły, słoiczki z maściami i płyny odkażające. Lekarz wyciął już kawałek bluzy, odsłaniając dwie rany po ostrzach, którymi adwentysta przyszpilił Scorpia do ściany.

— Masz szczęście — powiedział. Oczyścił już rany z krwi i te raz zaklejał je maścią. — Wiedział, co robi. Prawdopodobnie nie zamierzał cię zabić.

— I ty to nazywasz szczęściem? Zastanów się, czy być przybitym do ściany to szczęście?

— Mogło być gorzej. Mam po prostu wrażenie, że otrzymali rozkazy, by ograniczyć liczbę ofiar.

— Powiedz to Orce.

— Najwyraźniej przewidywali, że w którymś momencie będą musieli zabić, ale w zasadzie uważali, że wypełniają świętą misję, jak krzyżowcy. Miecz miał być użyty w ostateczności. Musieli jednak wiedzieć, że trochę krwi się poleje.

Urton przechyliła się przez stół. Miała rękę na temblaku. Jej prawy policzek szpecił fioletowy siniak, ale poza tym nie miała innych obrażeń.

— Pytanie: co teraz? Nie możemy tu siedzieć, Scorp, i nie reagować. Musimy odpłacić Quaiche’owi.

Świnia skrzywił się, gdy Valensin szarpnął dwa brzegi skóry, złączył je i wycisnął na nie przylepiec.

— Ja też o tym pomyślałem, wierz mi.

— I co? — spytał Jaccottet.

— Bardzo bym chciał skierować wszystkie nasze systemy obronne na katedrę i zamienić to draństwo w stos płonącego gruzu. Ale to nie wchodzi w rachubę. Tam są nasi ludzie.

— Gdyby udało nam się przesłać wiadomość do Vaska i Kho — uri, sami mogliby zacząć jakąś demolkę — powiedziała Urton. — W ostateczności mogliby się schronić gdzieś w bezpiecznym miejscu.

Scorpio westchnął. Dlaczego to spadło akurat na niego, przecież on ma najmniej rozwiniętą zdolność perspektywicznego myślenia.

— Nie chodzi o zemstę — rzekł. — Uwierz, jestem mistrzem zemsty. Mogę o tym pisać podręczniki. — Zamilkł, łapiąc powie trze, gdy Valensin zajął się drugą raną, odcinając kawałki skóry i zaschniętej krwi. — Ale przyszliśmy tu w określonym celu. Nie wiem, po co Quaiche’owi nasz statek, i odnoszę wrażenie, że żaden z adwentystów nie ma o tym pojęcia. Przypuszczam, że zostaliśmy wplątani w jakąś lokalną grę o wpływy, która prawdopodobnie nie ma nic wspólnego z cieniami. Chcielibyśmy odwetu, ale z punktu widzenia naszej misji byłaby to najgorsza rzecz. Musimy nawiązać kontakt z cieniami, a najszybsza droga do nich prowadzi przez metalowy skafander w katedrze. Ludzie, na tym musimy się sku pić, a nie na tym, żeby dać kopniaka Quaiche’owi, choć na to w pełni zasługuje, ponieważ nas zdradził. Zrobimy to później, gdy nawiążemy kontakt z cieniami. Wierzcie mi, że stanę w pierwszej linii walki i nie będę przestrzegał zasady „jak najmniej ofiar”.

W sali zaległa cisza. Scorpiowi z czymś się to skojarzyło, ale dopiero po chwili wspomnienie się skonkretyzowało: Clavain. Świnia niemal się wzdrygnął. Podoba pauza pojawiała się wtedy, gdy Clavain kończył któryś ze swoich monologów.

— Możemy przypuścić szturm na katedrę — stwierdziła wreszcie Urton cichym głosem. — Jest jeszcze czas. Ponieśliśmy straty, ale mamy promy operacyjne. Co o tym sądzisz, Scorp? Precyzyjny napad na Lady Morwennę, aby przechwycić skafander i naszych ludzi.

— To byłoby niebezpieczne — powiedział inny oficer Sił Bezpieczeństwa. — Musimy dbać nie tylko o Khouri i Malinina, ale również o Aurę. A jeśli Quaiche nabierze podejrzeń, że ona jest jedną z nas?

— Nie nabierze, nie ma żadnych przesłanek — odparła Urton. Scorpio wywinął się Valensinowi, podniósł rękaw i spojrzał na plastikowo-metalowy złom — swój zniszczony komunikator. Nie pamiętał, kiedy go uszkodził, tak samo jak nie pamiętał, skąd ma te wszystkie dodatkowe rany i siniaki.

— Niech ktoś mi da połączenie z katedrą — powiedział. — Chcę rozmawiać z tym, kto tam rządzi.

— Nigdy nie ceniłeś negocjacji — zauważyła Urton. — Twierdzi łeś, że prowadzą tylko do świata pełnego bólu.

— Problem w tym, że czasami najlepsze jest to, na co można w danym momencie liczyć — odparł smętnie.

— Mylisz się. Tak się spraw nie załatwia.

— A myliłem się, gdy oponowałem przeciwko wpuszczeniu tych dwudziestu adwentystów na statek? O ile pamiętam, to nie ja wpadłem na ten genialny pomysł.

— Przepuściłeś ich przez kontrolę bezpieczeństwa.

— Nie pozwoliłabyś mi na sprawdzenie ich tak dokładnie, jak bym chciał.

Urton spojrzała na swoich towarzyszy.

— Jesteśmy ci wdzięczni za pomoc w odzyskaniu kontroli nad statkiem. Głęboko wdzięczni. Ale teraz, gdy sytuacja znów się ustabilizowała, czy nie lepiej byłoby…

Statek jęknął i ktoś szurnął po blacie komunikator. Scorpio schwycił go, zapiął na mankiecie i zadzwonił do Vaska.


Powierzchnia Heli, 2727

Grelier wszedł do mansardy i przez chwilę przyglądał się temu, co tu zastał. Pozornie pokój się nie zmienił, ale teraz byli tu dwaj dodatkowi goście — mężczyzna i starsza kobieta — trzymani przez mały oddział Gwardii Katedralnej. Goście patrzyli na niego, jakby oczekiwali wyjaśnień. Poznał, że pochodzą ze statku Ultrasów. Przesunął dłonią po gęstej siwej czuprynie i postawił laskę pod drzwiami. Nie potrafił wyjaśnić, co się tu dzieje.

— Wychodzę na kilka godzin, a tu rozpętuje się piekło — stwierdził.

— Siadaj! — powiedział dziekan.

Grelier zignorował jego zaproszenie. Zrobił to, co zawsze po przyjściu do mansardy, czyli zajął się oczami dziekana. Otworzył szafkę ścienną i wyjął zwykłe akcesoria, waciki i maści.

— Nie teraz, Grelier.

— Teraz jest równie dobry moment jak każdy inny — odparł. — Infekcja nie cofnie się tylko dlatego, że akurat jest nieodpowiedni czas, by ją leczyć.

— Gdzie byłeś, Grelier?

— Przede wszystkim to, co najważniejsze. — Naczelny medyk nachylił się nad dziekanem i przyjrzał się miejscom, gdzie haczyki otwieracza oczu były zakotwiczone w delikatnej skórze powiek Quaiche’a. — Może to kwestia mojej wyobraźni, ale wydawało mi się, że gdy tu wszedłem, wyczułem jakąś dziwną atmosferę.

— Nie ekscytują się zbytnio tym, że chcę przejechać katedrą przez rozpadlinę.

— Ja też nie — stwierdził Grelier — ale ty nie trzymasz mnie na muszce.

— To bardziej skomplikowana sprawa.

— Tak przypuszczam. — Cieszył się, że zostawił swój prom w trybie natychmiastowej gotowości do lotu. — Czy ktoś mi to wyjaśni? A może to nowa gra salonowa i mogę zgadywać dwa dzieścia razy?

— Przejął nasz statek — powiedział mężczyzna.

— To znaczy? — Grelier spojrzał na niego, cały czas przecierając oczy dziekana.

— Ta delegacja adwentystów to był podstęp — wyjaśnił.męż czyzna. — Zostali wysłani po to, żeby opanować „Nostalgię za Nieskończonością”.

— „Nostalgia za Nieskończonością” — powtórzył Grelier. — Ta nazwa ciągle się pojawia.

Teraz z kolei mężczyzna się zdziwił:

— To znaczy?

— Byliście tu przedtem, tak? Z dziewięć lat temu. Dwoje więźniów wymieniło ukradkowe spojrzenia.

— Uprzedziłeś mnie — powiedział Quaiche.

— Myślę, że pod pewnymi względami wzajemnie się wyprzedzamy — stwierdził Grelier. Przetarł powiekę wacikiem, na któryrr został żółty ślad, dowód infekcji. — Czy to prawda, co on mówi że delegaci przejęli statek?

— Nie sądzę, żeby miał powód kłamać.

— Ty to zorganizowałeś?

— Potrzebowałem ich statku. — Quaiche powiedział to tonem dziecka wyjaśniającego, dlaczego dało się złapać na kradzież jabłek.

— To wiemy. Po co tyle czasu szukałbyś właściwego statku Ale teraz, gdy sprowadzili swój statek, w czym problem? Lepiej zostaw im sterowanie statkiem, jeśli chodzi ci o ochronę.

— Nigdy nie chodziło mi o ochronę.

Grelier zamarł, wacik ciągle tkwił pod powieką dziekana. — Nie?

— Chciałem statku, nieważne jakiego — oznajmił Quaiche. — Aby tylko był w dostatecznie dobrym stanie, z działającymi sil nikami. Nie planowałem dalekiego lotu.

— Nie rozumiem — rzekł Grelier.

— A ja wiem — odezwał się mężczyzna. — Tak mi się przynaj mniej wydaje. Chodzi o Helę.

— W jakim sensie? — Grelier spojrzał na niego.

— Zamierza wziąć nasz statek i wylądować gdzieś w pobliżu równika, jak przypuszczam. Prawdopodobnie już skonstruowa coś do zadokowania.

— To znaczy? — spytał Grelier matowym głosem.

— Urządzenie przytrzymujące — wyjaśnił Quaiche. Grelier po myślał o skierowaniu w inne miejsce floty maszyn budowlanych z Drogi Ustawicznej, o czym opowiadała mu Rashmika. Teraz wiedział, że podążały w stronę tego urządzenia przytrzymującego żeby przeprowadzić ostatnie prace wykończeniowe.

Tylko po co? — spytał.

— Zamierza wylądować statkiem na Heli — odparł mężczyzna. — Równolegle do równika. Potem zamocuje statek, żeby nie mógł się ruszyć.

— W jakim celu?

— Później włączę silniki — wtrącił Quaiche. Nie mógł się powstrzymać. — I wtedy zobaczysz. Wszyscy zobaczą.

— Zamierza zmienić okres obrotu Heli — podjął mężczyzna. — Wykorzysta silniki statku, żeby wprowadzić Helę w synchroniczny obrót wokół Haldory. Nie musi za bardzo zmieniać długości dnia, wystarczy dwanaście minut. Prawda, dziekanie?

— Jedna dwusetna — wyjaśnił Quaiche. — Banalne, co? Ale ruszenie świata, nawet tak małego jak Hela, wymaga sporej siły. Zawsze wiedziałem, że potrzebny mi będzie do tego światłowiec. Pomyśl tylko: jeśli te silniki potrafią pchać statek o masie miliona ton z prędkością podświetlną, to mogą zmienić dzień na Heli o dwanaście minut.

Grelier usunął wacik spod powieki Quaiche’a.

— To, czego Bóg nie zrobił właściwie, ty możesz naprawić. O to chodzi?

— Nie przypisuj mi manii wielkości — ofuknął go Quaiche. Zadźwięczała bransoleta Vaska. Spojrzał na nią, nie mając odwagi odebrać połączenia.

— Odbierz — polecił mu po chwili Quaiche. — Wszyscy się dowiemy, jak sprawy stoją.

Vasko uważnie wysłuchał raportu, potem odpiął bransoletę i podał ją Grelierowi.

— Niech pan sam posłucha. To pana zainteresuje. Medyk oglądał bransoletę podejrzliwie, wydymając usta.

— Odbiorę rozmowę — zdecydował wreszcie.

Wysłuchał głosu z bransolety, potem powiedział coś do niej spokojnie i znowu słuchał odpowiedzi, kiwając głową. Zaskoczony, zmarszczył śnieżnobiałe brwi. W końcu wzruszył ramionami i oddał bransoletę Vaskowi.

— I co? — spytał Quaiche.

— Gwardia Katedralna nie zdobyła statku — odparł Grelier. — Zostali rozbici w proch, wysłane później posiłki również.

Pogadałem sobie miło ze świnią, który dowodzi statkiem. Wydaje się bardzo rozsądnym facetem jak na świnię.

— Nie. — Quaiche westchnął. — Seyfarth obiecał. Twierdził, że ma właściwych ludzi do wykonania tego zadania. To nie mogło się nie udać.

— A jednak…

— Co się stało? Co takiego było na statku, o czym Seyfarth nie wiedział? Cała armia?

— Świnia tego nie powiedział.

— Świnia mówi prawdę — wtrącił Vasko. — To sam statek zniweczył wasze plany. Jest inny niż wszystkie statki. Ma swoje własne poglądy. Nie przyjął intruzów zbyt uprzejmie.

— To nie tak miało być — jęknął Quaiche.

— Masz mały problem — powiedział Grelier. — Świnia wspominał o przejęciu katedry siłą.

— Załatwili mnie. — Quaiche uświadomił sobie teraz całą sytuację.

— Nie miej do nich pretensji. Chcieli tylko mieć dostęp do Haldory. To nie ich wina, że wplątali się w twój plan. Zostawiliby cię w spokoju, gdybyś nie próbował ich wykorzystać.

— Mamy kłopoty — powiedział cicho dziekan.

— W zasadzie sprawy nie stoją aż tak źle — stwierdził Grelier jakby przypomniał sobie coś ważnego. Nachylił się nad dziekanem i spojrzał na trzy osoby siedzące przy stole. — Mamy poważny argument.

— Jak to?

— Daj mi bransoletę — polecił Grelier, a gdy otrzymał od Vaska komunikator, powiedział: — Halo, czy to świnia? Miło, że znów z tobą rozmawiam. Jest wiadomość. Mamy dziewczynę Jeśli chcesz ją dostać w jednym kawałku, stosuj się do naszych poleceń.

I przekazał bransoletę dziekanowi.

— Mów.

Загрузка...