Następnego dnia Rashmika po raz pierwszy ujrzała most.
Nie było żadnych fanfar. Zobaczyła go z wnętrza karawany, z przedniego pokładu obserwacyjnego jednego z dwóch wagonów prowadzących. Po incydencie ze zwierciadłolicym Obserwatorem zrezygnowała z dalszych wycieczek na dach.
Ostrzeżono ją, że znajdują się teraz bardzo blisko krawędzi szczeliny, ale krajobraz od wielu kilometrów pozostawał niezmienny. Karawana — dłuższa obecnie niż kiedykolwiek, gdyż po drodze przyłączyło się kilka dodatkowych sekcji — poruszała się dostojnie krętym kanionem o pionowych lodowych ścianach. Od czasu do czasu machiny tarły o niebiesko żyłkowane ściany kanionu, dwukrotnie wyższe niż najwyższy pojazd w procesji, i odkruszały tony lodu. Piesza podróż do równika zawsze była niebezpieczna, ale teraz, kiedy piesi musieli poruszać się tym samym ciasnym wąwozem co karawana, taki spacer musiał naprawdę przerażać. Karawana nie mogła omijać pieszych, więc musiała przejeżdżać nad nimi. Trzeba więc było uważać, by nie znaleźć się bezpośrednio pod kołami, gąsienicami czy ciężko stąpającymi mechanicznymi stopami. Pieszych miażdżyły również, prócz przejeżdżających maszyn, spadające bryły lodu. Rashmika obserwowała z mieszanym uczuciem grozy i współczucia, jak kolejne grupy pielgrzymów znikają pod ogromnym kadłubem karawany, i nie wiadomo było, czy bezpiecznie wynurzą się po drugiej stronie. Wątpiła, by karawana zatrzymała się w razie jakiegoś wypadku.
W pewnym momencie kanion łagodnie skręcał w prawo i z przodu nic nie było widać. Potem — tak nagle, że aż zapierało dech — wszelki krajobraz znikał. Rashmika nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo przyzwyczaiła się do widoku ciągnących się w dal białych urwisk. Teraz widoczny obszar się zmniejszył. Smoliście czarne niebo opadło — niczym kurtyna, której splątany dolny kraniec właśnie rozwinął się na pełną długość — i żarłocznie wgryzło się w ziemię.
Droga wynurzyła się z kanionu i biegła półką na jednej ze ścian Rozpadliny Ginnungagap. Po lewej stronie pionowa ściana wznosiła się wyżej, po prawej stronie zupełnie niczego nie było. Na drodze mieścił się akurat orszak o szerokości dwóch wagonów — jego prawą stronę dzieliło od przepaści nie więcej niż dwa, trzy metry. Rashmika obejrzała się na wyciągniętą, pstrą karawanę — po raz pierwszy widoczne były wszystkie koła, gąsienice, płyty pełzaczy, poruszane tłokami kończyny i zginające się segmenty pancerzy. Wszystkie pojazdy z wdziękiem wybierały drogę. Na całej długości karawany indywidualni mistrzowie jak szaleni korygowali kierunki ruchu, balansując między rozbiciem o ścianę po lewej i spadnięciem w przepaść po prawej. Nie mogli zwolnić, bo cały sens pojechania tym skrótem polegał na nadrobieniu cennego straconego czasu. Rashmika zastanawiała się, co by się stało z resztą karawany, gdyby jeden z wagonów zleciał w dół. Widziała łącza między pojazdami karawany, ale nie wiedziała, jak bardzo są wytrzymałe. Czy jedna machina pociągnęłaby za sobą całość, czy spadłaby samotnie, pozostawiając innym członkom procesji zamknięcie powstałej luki? Czy był jakiś koszmarny protokół postępowania w takich sytuacjach — może przewidywał wcześniejsze osłabienie połączeń?
Cóż, ona była na przodzie. Jeśli gdzieś było bezpiecznie, to na pewno w obu pierwszych wagonach karawany, gdzie nawigatorzy mieli najlepszy ogląd terenu.
Po kilku minutach, kiedy nie wydarzyła się żadna katastrofa, dziewczyna odprężyła się i po raz pierwszy mogła poświęcić uwagę majaczącemu od pewnego czasu w oddali mostowi.
Karawana posuwała się na południe, ku równikowi, wzdłuż wschodniej ściany Rozpadliny Ginnungagap. Do mostu pozostał jeszcze kawałek drogi. Może to kwestia wyobraźni, ale Rashmice wydawało się, że ciągnąca się w dal wysoka ściana rozpadliny odwzorowuje krzywiznę świata — zdawała się wyginać łagodnym łukiem niczym tor jakiegoś satelity. Trudno było w tej chwili ocenić odległość do mostu czy szerokość rozpadliny. Zwykłe prawa perspektywy po prostu nie miały tu zastosowania: brak było punktów odniesienia dla wzroku, żadnych pośrednich obiektów, tóre dawałyby poczucie zmniejszającej się skali, żadnego zamazywania się szczegółów czy blaknięcia kolorów powodowanych obecnością atmosfery.
Rashmika oceniała odległość do mostu w linii prostej na jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt kilometrów — ponad dwie setne obwodu Heli — ale droga po półce była dość kręta, zanim więc dotrą do wschodniego wjazdu na most, będą musieli jeszcze przebyć może całe sto kilometrów.
Most całkowicie odpowiadał jej wyobrażeniom. Wszyscy mówili, że żadne fotografie nie oddają nawet w przybliżeniu prawdziwej natury tej konstrukcji. Rashmika zawsze w to wątpiła, ale teraz przekonała się, że ta powszechna opinia jest zgodna z rzeczywistością: aby most należycie ocenić, trzeba było go zobaczyć.
Rashmika wiedziała, że ludzi najbardziej niepokoi zwykłość tej budowli. Jeśli pominąć jego ogrom i zastosowane do budowy materiały, most wyglądał jak coś przeniesionego z kart historii ludzkości, jak obiekt zbudowany na Ziemi w epoce żelaza i stali. Był olbrzymi i sprawiał wrażenie wydmuchanego ze szkła lub wyrzeźbionego w cukrze.
Most łączący oba brzegi rozpadliny miał kształt bardzo łagodnego łuku z najwyższym punktem pośrodku. Nie miał żadnych nadbudówek ani poręczy. Ze swego punktu obserwacyjnego Rashmika widziała drogę jako cienką niczym rapier świetlną linię. W niektórych miejscach wydawała się złamana, ale tylko do chwili, gdy poruszyła lekko głową i oświetlenie się zmieniło. Most miał tylko jedno przęsło, na którego końcach widać było delikatną siateczkę filigranowych słupków podpierających. Słupki tworzyły absurdalne spirale i zawijasy, które łapały światło i odrzucały je z powrotem w kierunku dziewczyny, lecz nie w bieli i srebrze, a w pryzmatycznym migotaniu tęczowych odcieni. Każde poruszenie głową powodowało, że kolory tworzyły nowe, wspaniałe konfiguracje.
Most zdawał się tak ulotny, że można byłoby go zdmuchnąć jednym nieuważnym westchnieniem.
A jednak naprawdę mieli zamiar przeprawić się po nim.
Vasko umył się, zjadł śniadanie i poszedł się zameldować na służbie w najbliższym ośrodku Ekspozytury Bezpieczeństwa. Spał niewiele więcej niż cztery godziny — w dalszym ciągu odczuwał ożywienie z poprzedniego wieczoru, choć nieco słabiej. Pierwszy Obóz wydawał się spokojny; ulice zaśmiecał gruz, tu i ówdzie dymiły resztki pożarów, niektóre budynki wyglądały na uszkodzone, ale tłum przewalających się tu wczoraj ludzi zniknął. Może mimo wszystko posłuchali oświadczenia Scorpia i powrócili do domów, pojąwszy, jak nieprzyjemnie będzie na „Nostalgii za Nieskończonością”.
Vasko uświadomił sobie swą pomyłkę natychmiast, gdy skręcił w ulicę przy kompleksie Sił Bezpieczeństwa. Olbrzymi szary tłum cisnął się przed budynkiem, setki zgniecionych razem ludzi z dobytkiem u stóp. Kilkunastu strażników SB pilnowało porządku. Stali na ogrodzonych platformach i demonstrowali swoje uzbrojenie, ale nie kierowali broń bezpośrednio w tłum. Inni funkcjonariusze Bezpieczeństwa i nieuzbrojeni urzędnicy administracji zasiadali za stołami ustawionymi przed piętrowym konchowym budynkiem. Przeglądano i stemplowano papiery, rzeczy osobiste ważono i naklejano na nich etykiety. Większość tłumu najwidoczniej uznała, że nie poczeka, tak jak sugerował rząd; byli tutaj teraz, gotowi do wyruszenia, i wydawało się, że raczej nie zmienią swej decyzji.
Vasko przedzierał się przez tłum, starając się jak najmniej rozpychać i poszturchiwać innych. Nie dostrzegał nigdzie Urton, ale to nie był ośrodek, do którego ją przydzielono. Zatrzymał się przy jednym ze stołów i poczekał, aż siedzący za nim urzędnik skończy załatwiać jakiegoś uchodźcę.
— Czy nadal planuje się wylot w południe? — spytał cicho.
— Wcześniej — odpowiedział mężczyzna, ściszając głos. — Zwiększono tempo. Chodzą pogłoski, że będziemy jeszcze mieli z tym problemy.
— Statek w żaden sposób wszystkich nas nie pomieści — oznajmił Vasko. — Nie w tej chwili. Ułożenie nas do kaset snu potrwa miesiące.
— Powiedz o tym świni — odpowiedział mężczyzna i powrócił do pracy, stemplując kartkę papieru, niemal na nią nie spojrzawszy.
Vasko poczuł nagle ciepło na karku. Podniósł wzrok i zmrużył oczy przed blaskiem maszyny — samolotu czy promu — szybującej nad placem. Spodziewał się, że pojazd zwolni i wyląduje, ale maszyna zawróciła i skierowała się ku iglicy z dala od brzegu. Sunęła pod chmurami jak poszarpany płatek dziennego światła.
— Widzisz, już ich wywożą — powiedział mężczyzna. — Tak jakby to miało uspokoić wszystkich pozostałych.
— Jestem przekonany, że Scorpio wie, co robi — odparł Vasko i odwrócił się, zanim jego rozmówca zdążył odpowiedzieć.
Przepchnął się przez resztę tłumu i wszedł do konchowego budynku. Wewnątrz sytuacja przedstawiała się podobnie: wszędzie ściśnięci ludzie trzymający w górze papiery i dobytek, płaczące dzieci. Z minuty na minutę czuł się coraz bardziej przerażony.
Przeszedł do części budynku przeznaczonego dla personelu SB. W małym owalnym pokoju, gdzie zwykle otrzymywał zadania, wokół niskiego stołu siedziała trójka ludzi, pijąc herbatę z wodorostów. Znał ich wszystkich.
— Malinin — powiedziała Gunderson, młoda kobieta z krótkmi ryżymi włosami. — Czemu zawdzięczamy pańską wizytę?
Jej ton głosu mu się nie spodobał.
— Przyszedłem, by wyznaczono mi obowiązki — oznajmił.
— Nie przypuszczałam, że w tych dniach zadajesz się z takimi jak my — powiedziała szyderczo.
Sięgnął przez pijących herbatę, by zerwać ze ściany kartkę z listą zadań.
— Zadaję się z tymi, z którymi mi się podoba — odparł. Drugi z trójki, świnia o imieniu Flenser, powiedział:
— Słyszeliśmy, że prawdopodobnie będziesz się kręcił przy sztywniakach z administracji.
Vasko spojrzał na wykaz. Nie widział swego nazwiska przy żadnym z zadań.
— Na przykład takich jak Scorpio?
— Założę się, że wiesz znacznie lepiej od nas, co się dzieje — stwierdziła Gunderson. — Prawda?
— Gdyby tak było, na pewno nie mógłbym o tym mówić — Vasko przypiął kartkę z powrotem do ściany. — Ale tak naprawdę wiem niedużo.
— Kłamiesz — oznajmił trzeci z trójki, mężczyzna o nazwisku Cory. — Jeśli chcesz się wspiąć po tej drabinie, Malinin, musisz nauczyć się lepiej kłamać.
— Dziękuję za radę, ale nauka, jak najlepiej służyć tej kolonii, zadowoli mnie — odpowiedział z uśmiechem.
— Chcesz wiedzieć, dokąd masz iść? — spytała Gunderson.
— To byłoby pomocne.
— Kazali nam przekazać ci wiadomość. Jesteś oczekiwany o ósmej w Wysokiej Konsze.
— Dziękuję. Bardzo mi pomogliście. I odwrócił się, by wyjść.
— Pieprzyć cię, Malinin — powiedziała do jego pleców. — Myślisz, że jesteś od nas lepszy?
— Wcale nie — odpowiedział, zaskoczony własnym spokojem. Odwrócił się, by spojrzeć jej w twarz. — Myślę, że mam przeciętne zdolności. Po prostu czuję się zobowiązany do służenia Araratowi najlepiej, jak na to pozwalają moje możliwości. Byłbym zdumiony, gdybyście wy czuli inaczej.
— Myślisz, że teraz, kiedy Clavain wypadł z gry, dojdziesz na sam szczyt?
Spojrzał na Gunderson z niekłamanym zdziwieniem.
— Na tę akurat myśl nigdy nie wpadłem.
— Cóż, to dobrze, ponieważ gdybyś tego chciał, popełniłbyś poważny błąd. Nie nadajesz się do tego, Malinin. Nikt z nas do tego się nie nadaje, ale ty szczególnie się nie nadajesz.
— Tak? A czegóż to mi tak bardzo brakuje?
— Jaj, by przeciwstawić się świni — odpowiedziała, jakby była to rzecz oczywista dla wszystkich obecnych.
W Wysokiej Konsze Antoinette Bax siedziała przy stole z kompnotesem otwartym na kolanach. Przyszło już kilkoro innych starszych kolonii, a teraz, pusząc się niczym telewizyjny zapaśnik, wszedł Blood.
— Lepiej, by to spotkanie zwołano z ważnych powodów — oświadczył. — Mam kupę naprawdę pilnych spraw do załatwienia.
— Gdzie Scorpio? — spytała Antoinette.
— W szpitalu, sprawdza, jak się czują matka i córka. Postara się tu przyjść najwcześniej jak zdoła — wyjaśnił Blood.
— A Malinin?
— Kazałem komuś przekazać mu wiadomość. W końcu tu dotrze.
Blood opadł na fotel. Odruchowo wyjął nóż i zaczął skrobać ostrzem po podbródku, wydając przy tym cienki owadzi dźwięk.
— Cóż, mamy problem — oznajmiła Antoinette. — Przez ostatnie sześć godzin potok neutrino ze statku niemal się potroił. Jeśli wzrośnie o następne dziesięć czy piętnaście procent, statek będzie musiał startować.
— Materia wylotowa jeszcze się nie pojawiła? — spytała Cruz.
— Nie — odparła Antoinette. — Bardzo mnie niepokoi, co się stanie, kiedy napęd zacznie pracować. Kiedy statek lądował, nad zatoką nikt nie mieszkał. Musimy poważnie pomyśleć o ewakuacji w głąb lądu. Proponowałbym przeniesienie wszystkich na oddalone wyspy, ale wiem, że przy obecnym obciążeniu samolotów i promów jest to niemożliwe.
— Taa, snuj dalej marzenia — powiedział Blood.
— Mimo to musimy coś zrobić. Kiedy kapitan postanowi wy startować, będziemy mieli fale przypływowe, chmury przegrzanej pary, hałas tak wielki, że w promieniu setek kilometrów ogłuszy wszystkich, no i wszelkie rodzaje szkodliwego promieniowania… Podsumowując, nie będzie to środowisko, w którym ktoś chciałby się znaleźć, chyba że w skafandrze kosmicznym.
Blood ukrył twarz za zasłoną ze swych krótkich palców świni. Antoinette widziała, że Scorpio robi coś podobnego w obliczu napierającego ze wszystkich stron kryzysu. Kiedy Clavain odszedł, a Scorpia nie było, na Bloodzie spoczęła odpowiedzialność, której zawsze łaknął. Antoinette wątpiła, czy to poczucie satysfakcji z dowodzenia potrwa dłużej niż pięć minut.
— Nie mogę ewakuować miasta — oznajmił po chwili.
— Nie masz wyboru — upierała się Antoinette.
Blood opuścił dłonie i dźgnął palcem w kierunku okna.
— To nasz cholerny statek. Nie powinniśmy spekulować, co ma zamiar zrobić. Powinniśmy wydawać mu rozkazy, kiedy nam to odpowiada.
— Przykro mi, Blood, ale to nie działa w ten sposób — odparła Antoinette.
— Wybuchnie panika — dodała Cruz. — Gorsza, niż kiedykolwiek widzieliśmy. Wszystkie stacje przetwórcze będą musiały być pozamykane i przeniesione. Opóźni to transport uchodźców do „Nieskończoności” przynajmniej o dzień. I gdzie ci ewakuowani ludzie będą dziś spali? W głębi lądu nie ma dla nich nic prócz kupy skał. Przed świtem setki wymrą z wyziębienia.
— Nie znam wszystkich odpowiedzi — powiedziała Antoinette. — Wskazuję tylko na trudności.
— Musi być jakieś wyjście. Cholera, powinniśmy byli coś za planować na taką ewentualność jak ta.
— „Powinniśmy byli” teraz się nie liczy — odparła Antoinette. Ojciec zawsze jej to powtarzał. Ogromnie ją to drażniło i z kon sternacją stwierdziła, że machinalnie powtarza jego słowa.
— Pellerin, a co z interwencją oddziału pływaków? — spytał Blood. — Ararat chyba jest po naszej stronie, inaczej nie stworzyłby kanału, by łodzie mogły dopłynąć do statku. Możesz coś zaproponować?
Pellerin pokręciła głową.
— Przykro mi. Nie teraz. Jeśli Żonglerzy wykażą oznaki po wrotu do normalnej aktywności, chyba będziemy mogli pozwolić na pływanie zwiadowcze, ale nie wcześniej. Nie wyślę nikogo na śmierć, kiedy szanse na pozytywny wynik interwencji są tak małe.
— Rozumiem — odparł świnia.
— Chwileczkę — wtrąciła się Cruz. — Jeśli obecność w pobliżu statku podczas startu będzie tak niebezpieczna, może powinniśmy przyspieszyć przewóz ludzi na statek.
— Już ich przewozimy najszybciej jak możemy — zauważył Blood.
— Więc odrzućmy biurokrację — zaproponowała Antoinette. — Po prostu ich przewieźmy, a o szczegóły będziemy się martwić później. I niech to nam nie zabiera całego dnia. Możemy nie mieć już tyle czasu. Cholera, ile bym teraz dała za „Burzyka”!
— Może coś możesz dla nas zrobić — powiedziała Cruz, patrząc jej w oczy.
Antoinette spojrzała na jednooką kobietę.
— Mianowicie?
— Wróć na pokład „Nieskończoności”. Przemów kapitanowi do rozsądku. Powiadom go, że potrzebujemy nieco czasu.
Antoinette nie podobała się ta propozycja. Prawdę mówiąc, od czasu rozmowy z kapitanem bała się go bardziej niż przedtem; myśl o ponownym jego wezwaniu przerażała ją.
— Może nie chcieć ze mną rozmawiać. A nawet jeśli zechce, może nie mieć ochoty na słuchanie tego, co mam do powiedzenia.
— A nuż zyskasz dla nas trochę czasu — upierała się Cruz. — Według mnie to i tak lepsze niż nic.
— Chyba tak — przyznała z niechęcią Antoinette.
— Więc możesz spróbować. Jeśli chodzi o transport na statek, dzięki przywilejom administratora możesz być na pokładzie za pół godziny.
Tak, jakby chciała jej dodać tym otuchy.
Antoinette gapiła się na swe palce, na metalowe zawijasy domowych wyrobów jubilerskich i miała nadzieję, że uwolnią ją od tego obowiązku. Do pomieszczenia wszedł Vasko Malinin, zarumieniony, z włosami połyskującymi od deszczu lub potu. Antoinette pomyślała, że wśród tych wszystkich seniorów wygląda okropnie młodo; obciążanie go takimi sprawami wydawało się nie fair. Młodzi nadal mieli prawo wierzyć, że problemy świata zawsze mają jasne rozwiązania.
— Siadaj — zaproponował Blood. — Czego się napijesz: kawy, herbaty?
— Miałem kłopoty z wzięciem rozkazów na posterunku — wyjaśnił Vasko. — Tłumy bardzo zgęstniały. Kiedy zobaczyli mój mundur, nie chcieli mnie przepuścić. Żądali, bym obiecał im miejsca na tych promach.
Świnia bawił się swym nożem.
— Mam nadzieję, że tego nie zrobiłeś.
— Oczywiście, że nie, ale chciałbym wierzyć, że wszyscy rozumieją wagę problemu.
— Mamy ogólne pojęcie, dzięki — odparła Antoinette. Potem wstała i obciągnęła dół swej eleganckiej bluzki.
— Dokąd pani idzie? — spytał Vasko.
— Pogawędzić z kapitanem — wyjaśniła.
W innej części Wysokiej Konchy, kilka pięter poniżej, mieścił się — pracowicie, powoli i z wielkim nakładem energii wyżłobiony w materii konchy — ciąg częściowo połączonych muszelkowych izb. Pomieszczenia te spełniały obecnie rolę sal szpitalnych Pierwszego Obozu, gdzie obywatele otrzymywali proste usługi medyczne, które mogła im zapewnić administracja.
Dwa zielone serwitory doktora odsunęły się na bok, aby przepuścić Scorpia, poszczekując wrzecionowatymi, wieloczłonowymi kończynami. Scorpio podszedł do stojącego pośrodku pokoju łóżka. Po jednej jego stronie stał inkubator, po drugiej krzesło. Na krześle siedział Valensin.
Na widok Scorpia wstał, odkładając kompnotes.
— Jak ona się ma? — spytał świnia.
— Matka czy córka?
— Nie bądź takim mądralą, doktorze, nie jestem w nastroju.
— Matka ma się dobrze. Oczywiście, jeśli nie liczyć normalnych skutków ubocznych stresu i zmęczenia. — Przefiltrowane mlecznoszare światło dnia wpadało do pokoju przez wysoką szczelinę okienną, która w istocie była niezamalowaną częścią konchy, i odbijało się jasno od szkieł romboidalnych okularów Valensina. — Nie potrzebuje jakiejś szczególnej opieki. Musi tylko przez pewien czas odpocząć.
— A Aura?
— Dziecko ma się tak, jak należało się spodziewać.
Scorpio spojrzał na istotkę w inkubatorze. Była zadziwiająco pokurczona i czerwona. Drżała, jakby nie mogła zaczerpnąć powietrza.
— Niewiele mi to mówi.
— Więc powiem to wyraźnie — oświadczył Valensin. Zaczesane do tyłu włosy lekarza błyszczały kobaltowym błękitem. — Dziecko przeszło cztery procedury, które mogły spowodować uraz. Pierwszą było umieszczenie przez Remontoire’a hybrydowskich implantów, by pozwolić dziecku na łączność ze swoją biologiczną matką. Potem dziecko zostało chirurgicznie usunięte z matczynej macicy. Później zostało umieszczone w ciele Skade, a w końcu wyrwano je z jej ciała w pozostawiających wiele do życzenia warunkach polowych.
Scorpio uznał, że Valensin zna już całą historię o tym, co zdarzyło się wewnątrz góry lodowej.
— Uwierz mi na słowo: nie było wielkiego wyboru. Valensin splótł palce.
— Cóż, dziecko odpoczywa. To dobrze. I nie widać na razie żadnych komplikacji. Ale na dalszą metę? Któż to może przewidzieć? Jeśli Khouri mówi prawdę, dziecko nigdy nie miało rozwijać się normalnie. — Valensin znowu opuścił się na krzesło. Zgiął nogi jak długie szczudła na zawiasach, kant jego spodni był ostry jak brzytwa. — A propos, Khouri ma prośbę. Pomyślałem sobie, że lepiej będzie, jeśli wcześniej cię o tym zawiadomię.
— Mów.
— Chce, żeby dziewczynkę włożono z powrotem do jej macicy. Scorpio znowu spojrzał na inkubator z dzieckiem wewnątrz.
Była to większa, bardziej zaawansowana wersja przenośnej jednostki, którą wzięli na górę lodową. Inkubatory uważano na Araracie za jedne z najbardziej cennych obiektów technicznych i konserwowano je z ogromną starannością.
— Czy to wykonalne? — zapytał.
— W zwykłych warunkach nigdy bym takiej rzeczy nawet nie rozważał.
— To nie są zwykłe warunki.
— Wkładanie dziecka na powrót do łona matki to nie wkładanie bochenka chleba do pieca — stwierdził Valensin. — Wymagałoby to finezyjnej mikrochirurgii, dostrojenia hormonalnego, całej masy złożonych procedur.
— Ale to wykonalne?
— Tak, jeśli matka ogromnie tego pragnie.
— Jednak ryzykowne?
Valensin przytaknął po chwili, jak gdyby dotychczas myślał jedynie o trudnościach technicznych, a nie o ryzyku.
— Tak. Zarówno dla matki, jak i dla dziecka.
— Więc tego nie zrobimy.
— Mówisz o tym z wielką pewnością.
— To dziecko kosztowało życie mego przyjaciela. Teraz, kiedy je odzyskaliśmy, nie zamierzam go stracić.
— W takim razie mam nadzieję, że to właśnie ty przekażesz matce tę wiadomość.
— Zrobię to.
— Bardzo dobrze. — Scorpiowi wydawało się, że w głosie lekarza dźwięczy rozczarowanie. — Jeszcze jedno: znowu wymówiła to słowo we śnie.
— Jakie słowo?
— „Helia” — odparł Valensin. — Czy jakoś podobnie.
Rashmika oczekiwała, że po następnych dwóch czy trzech godzinach karawana dotrze do wschodniego przyczółka mostu, ale po czterech godzinach przebyli jedynie połowę tej odległości. Przeżyli wiele denerwujących momentów, kiedy karawana zginała się w harmonijkę, jadąc wybitymi w ścianach krętymi serpentynami. Chwilami musieli się przeciskać tunelami z prędkością niewiele większą niż piechur, a lód tarł o oba boki procesji. Dwa czy trzy razy zatrzymywali się, by rozwiązać jakąś kwestię techniczną. Miała wrażenie, że po tych postojach kierowcy usiłują nadrobić stracony czas, ale towarzysząca temu beztroska — pojazdy zarzucało niebezpiecznie blisko przepaści — tylko zwiększała jej niepokój. Kiedy kwestor powiadomił ją, że przejadą przez most, bardzo się bała, ale teraz była skłonna uważać, że to lepsze od wielu niebezpieczeństw czyhających na skalnej półce. Ta droga została zbudowana w ubiegłym wieku i od tego czasu kilkakrotnie ją naprawiano, gdyż zawaliła się i na pewno wiele pojazdów spadło na dno rozpadliny. Most z pewnością był starszy niż droga, ale wydawało się jej wysoce nieprawdopodobne, by właśnie teraz miał się załamać.
Mimo to będzie zadowolona, kiedy już dotrą na drugą stronę.
Rashmika dostrzegła następny szybki ciąg rozbłysków, podobnych do tych, które zaobserwowała z dachu. Były teraz jaśniejsze i pozostawiały półkoliste fioletowe powidoki, które trudno było odpędzić mruganiem.
— Zastanawiasz się, co to jest — odezwał się jakiś głos. Obróciła się. Oczekiwała, że zobaczy kwestora Jonesa, ale głos miał inny tembr. Był to głos młodszego mężczyzny, z akcentem z jałowych wyżyn.
Harbin? — zastanawiała się przez chwilę. Czy to mógł być Harbin?
Ale to nie był jej brat.
Zupełnie nie rozpoznawała tego mężczyzny. Był od niej wyższy i chyba nieco starszy, choć coś w wyrazie jego twarzy — a raczej w oczach — powodowało, że wydawał się znacznie starszy. Nie był nieatrakcyjny. Miał chudą, poważną twarz z wydatnymi kośćmi policzkowymi i linią szczęk tak ostrą, że aż raniła. Włosy przycięte bardzo krótko — krócej, niż podobało się Rashmice — odsłaniały kształt jego czaszki. Małe uszy odstawały bardziej, niż prawdopodobnie chciał właściciel. Jabłko Adama na cienkiej szyi wystawało tak, że Rashmika miała ochotę wepchnąć je z powrotem; takie jabłko u mężczyzn zawsze ją niepokoiło.
— Skąd wiesz, że się zastanawiam? — spytała.
— A co, to nieprawda? Popatrzyła na niego niemal gniewnie.
— A ty wiesz o nich wszystko, prawda?
— To ładunki — powiedział przyjaźnie, jakby był przyzwyczajony do gburowatości. — Jądrowe ładunki burzące. Stosują je brygady remontowe Drogi Ustawicznej. Czyszczą w ten sposób trasę przed katedrami. Boży Ogień.
Już wcześniej odgadła, że wybuchy są jakoś powiązane z Drogą.
— Nie spodziewałam się, że w ogóle stosują coś podobnego.
— Na ogół tego nie robią. Nie śledziłem wiadomości, ale mu sieli natrafić na jakieś niezwykle ciężkie przeszkody. Brygady mogłyby je usunąć za pomocą ładunków konwencjonalnych i kopania, gdyby miały mnóstwo czasu do dyspozycji. Ale oczy wiście nigdy nie mają czasu, gdyż katedry nieustannie do nich się zbliżają. Domyślam się, że to sabotaż tylnej straży.
— Och, oświeć mnie, proszę.
— Kiedy katedry na końcu pochodu zaczynają zostawać w tyle, czasami niszczą za sobą drogę, by za następnym okrążeniem katedry prowadzące miały kłopoty. Oczywiście nikt nigdy nie może niczego dowieść…
Przyglądała się uważnie jego odzieniu: spodnie i koszula z luźnymi rękawami i wysokim kołnierzem, lekkie obuwie na płaskiej podeszwie, wszystko bez wyrazu. Nic nie wskazywało na rangę, status, stopień zamożności czy przynależność religijną.
— Kim jesteś? — spytała Rashmika. — Rozmawiasz ze mną tak, jakbyśmy spotkali się już wcześniej, ale w ogóle cię nie znam.
— Ależ znasz mnie — oznajmił młody człowiek.
Wyraz jego twarzy świadczył, że mówi prawdę, albo przynajmniej wierzy, że nie kłamie. Jego pewność powodowała, że dziewczyna nie chciała przyznać mu racji, choć nie było to racjonalne.
— Sądzę, że się mylisz.
— Chcę powiedzieć, że już się spotkaliśmy. I chyba mam u ciebie dług wdzięczności.
— Jaki dług?
— Ocaliłem ci życie, kiedy byłaś na dachu i spoglądałaś w dół szybu. Omal tam nie wpadłaś, a ja cię złapałem.
— To nie byłeś ty — powiedziała. — To był…
— Obserwator? Tak jest. Ale to nie znaczy, że to nie byłem ja.
— Nie bądź niemądry.
— Dlaczego mi nie wierzysz? Widziałaś moją twarz?
— Nie widziałam wyraźnie.
— Więc nie masz również powodu myśleć, że to nie byłem ja. Tak, wiem, że tam na górze mógł być ktokolwiek, ale kto jeszcze widział, co się stało?
— Nie możesz być Obserwatorem.
— Rzeczywiście, teraz nie mogę.
Nie chciała towarzystwa. Nie chodziło akurat o niego, ale o towarzystwo w ogóle. Chciała jedynie obserwować powolne podejście do mostu, uporządkować swoje refleksje podczas przeprawy i zmapować w umyśle trudny teren. Nie chciała, by coś ją rozpraszało, a już z pewnością nie chciała konwersacji z taką osobą, za jaką się podawał.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytała. — Jesteś Obserwatorem czy nie?
— Byłem, ale teraz nie jestem. Poczuła drgnienie współczucia.
— Z powodu tego, co wydarzyło się na dachu?
— Nie. To z pewnością nie pomogło, ale już wcześniej miałem wątpliwości.
— Och.
A więc miała czyste sumienie.
— Chociaż nie mogę twierdzić, że nie odegrałaś w tym pewnej roli.
— Co takiego?
— Widziałem, jak pierwszy raz weszłaś na górę. Byłem na platformie widokowej, razem z innymi. Mieliśmy skoncentrować się na Haldorze i zablokować wszystko, co mogło nas rozpraszać. Mogliby nam to ułatwić, zmuszając nasze oczy, by pozostały skierowane na planetę, ale nie robi się tego w ten sposób. Musimy wykazać się dyscypliną, samokontrolą. Mieliśmy wpatrywać się w Haldorę przez każdą chwilę dnia, ignorując czynniki rozpraszające. W naszych hełmach są urządzenia, które nas nadzorują, zapisują każde drgnienie oczu. A ja zobaczyłem ciebie kątem oka. Oko wykonało mimowolny ruch i na ułamek sekundy straciłem kontakt z Haldorą.
— Niegrzeczny — powiedziała.
— Za to właśnie przewinienie mogli mi wymierzyć karę dyscyplinarną. Nie tyle za fakt, że patrzyłem w inną stronę, ale za to, że zajmowałem miejsce na dachu, które mógłby zająć ktoś bar dziej czujny. To był grzech, ponieważ zawsze istniała szansa — bez wzglądu na to, jak mała — że Haldora zniknie. I komuś innemu odmówiono możliwości oglądania cudu, a ja wykazałem słabość ducha, spoglądając w inną stronę.
— Ale nie zniknęła. Zdjęto cię z platformy obserwacyjnej.
— Niestety, jeszcze bardziej pogorszyłem sprawę. — Spuścił oczy, chyba ze zmieszania. — Nie skierowałem wzroku z powrotem na Haldorę, nawet wtedy, gdy sobie uświadomiłem, że straciłem z nią kontakt. Po prostu dalej cię obserwowałem, nie śmiejąc poruszyć żadną częścią ciała. Nie widziałem twej twarzy, ale widziałem sposób, w jaki się poruszałaś. Wiedziałem, że jesteś kobietą, a kiedy to sobie uświadomiłem, znacznie pogorszyło to całą sprawę. Nie była to już próżna ciekawość. Nie rozproszyła mnie po prostu jakaś dziwaczna cecha krajobrazu.
Kiedy powiedział „kobieta”, Rashmika poczuła lekki dreszcz. Miała nadzieję, że nie odbiło się to na jej twarzy. Czy ktokolwiek wcześniej tak ją nazwał, nie poprzedzając tego słowem „młoda” lub czymś podobnym, równie umniejszającym?
Zaczerwieniła się.
— Chociaż nie mogłeś wiedzieć, kim jestem.
— Nie wiedziałem. Ale kiedy znowu weszłaś na górę, pomyślałem: „To z pewnością osoba myśląca bardzo niezależnie”. Podczas całego mojego tam pobytu nikt inny nie wychodził na dach. A kiedy niemal uległaś wypadkowi… cóż, wtedy zobaczyłem twą twarz. Niewyraźnie, lecz wystarczająco, by cię rozpoznać przy powtórnym spotkaniu. — Przerwał i przez chwilę obserwował poruszający się krajobraz. — Miałem wątpliwości, nawet gdy zobaczyłem cię tutaj. Lecz kiedy ujrzałem błyski, wiedziałem, że muszę zaryzykować. Cieszę się, że to zrobiłem. Wydajesz się miła, a teraz przyznałaś, że jesteś tą samą osobą, której pomogłem na dachu. Czy mogę zapytać cię o imię?
— Pod warunkiem, że powiesz mi swoje.
— Pietr — powiedział. — Pietr Vale. Jestem ze Skały Czaszek na obniżeniu Hyrrokkin.
— Rashmika Els — powiedziała ostrożnie. — Z Wysokiego Rumowiska na jałowych wyżynach Vigrid.
— Wydawało mi się, że rozpoznaję akcent. Skała Czaszek to chyba już nie są jałowe wyżyny, ale nie pochodzimy z miejsc tak bardzo od siebie oddalonych, prawda?
Rashmika była w rozterce: okazać uprzejmość czy wrogość?
— Sądzę, że dzieli nas znacznie więcej, niż ci się wydaje.
— Czemu to mówisz? Obydwoje udajemy się na południe, prawda? Obydwoje wsiedliśmy do karawany zmierzającej ku Drodze. Jak bardzo możemy się różnić?
— Bardzo — odparła Rashmika. — Nie jestem na pielgrzymce. Prowadzę… śledztwo.
Uśmiechnął się.
— Nazywaj to jak chcesz.
— Jestem tutaj w sprawie osobistej. Osobistej i świeckiej. W sprawie, która nie ma nic wspólnego z twoją religią — któ rej, nawiasem mówiąc, nie wyznaję — ale ma ogromnie wiele wspólnego z dobrem i złem.
— Miałem słuszność. Naprawdę jesteś osobą poważną i zdeterminowaną.
Nie podobało jej się to stwierdzenie.
— Czy nie powinieneś już wracać do przyjaciół?
— Nie pozwolą mi wrócić — oznajmił. — Mogli tolerować chwilę nieuwagi; mogliby mi nawet wybaczyć potknięcie takie jak to, o którym opowiedziałem. Ale kiedy się ich opuści, to koniec. Jesteś zatruty. Nie ma powrotu.
— Dlaczego ich opuściłeś?
— Z twojego powodu, jak już mówiłem. Ponieważ twój widok zrodził we mnie wątpliwości. Nie sądzę, by moja wiara była silna, gdyż w takim przypadku w ogóle nie zwróciłbym na ciebie uwagi. Ale za drugim razem, kiedy omal nie spadłaś, już wątpiłem, czy mam wystarczające przekonanie, by to kontynuować. — W tym momencie Rashmika zaczęła coś mówić, ale chłopak podniósł dłoń i ciągnął dalej. — Nie powinnaś siebie obwiniać. Tak na prawdę tam na górze mógłby być ktokolwiek. Moja wiara nigdy nie była tak silna jak wiara innych. I kiedy myślałem o tym, co jest przede mną, do czego się przygotowuję, wiedziałem, że nie mam w sobie siły, by przez to przejść.
Wiedziała, co ma na myśli. Rygory tej części pielgrzymki były niczym w porównaniu z tym, co go czekało, gdyby Pietr dotarł do katedry, która była celem jego podróży. Tam jego wiara zostałaby nieodwracalnie umocniona środkami chemicznymi. Jako Obserwator zostałby chirurgicznie i neurologicznie zaadaptowany do bycia świadkiem Haldory w każdej chwili swojej egzystencji, bez żadnego snu, chwili nieuwagi czy wytchnienia. Tylko niema obserwacja, aż do śmierci.
— Ja również nie miałabym na to siły — oznajmiła. — Nawet, gdybym wierzyła.
— Dlaczego nie wierzysz?
— Ponieważ wierzę w racjonalne wyjaśnienia. Nie wierzę, że planety po prostu przestają istnieć bez przyczyny.
— Ależ jest przyczyna. Najlepsza z możliwych.
— Dzieło Boga?
Pietr skinął głową. Zafascynowana, obserwowała poruszanie się jego jabłka Adama wypychającego górną krawędź kołnierzyka.
— Jakie lepsze wyjaśnienie jest ci potrzebne?
— Ale dlaczego tutaj, dlaczego teraz?
— Ponieważ mamy Czasy Końca — wyjaśnił Pietr. — Mieliśmy ludzką wojnę i ludzkie zarazy. Potem mieliśmy dziwniejsze zarazy i sprawozdania z jeszcze dziwniejszych wojen. Czy nie zastanawiasz się, skąd pochodzą ci wszyscy uchodźcy? Czy nie zastanawiasz się, dlaczego ze wszystkich możliwych miejsc wybrali właśnie to? Wiedzą, że to jest miejsce, gdzie to się zacznie. To jest miejsce, gdzie to się wydarzy.
— Powiedziałeś, że nie jesteś wierzący.
— Powiedziałem, że nie jestem pewien siły mej wiary. To nie zupełnie to samo.
— Myślę, że gdyby Bóg chciał coś wyrazić, znalazłby lepszy sposób niż losowe znikanie planety — gazowego giganta o wiele lat świetlnych od Ziemi.
— Ależ znikanie nie jest losowe — odparł Pietr. — Tak wszyscy myślą, ale to nieprawda. Kościoły wiedzą o tym, a ci, którzy poświęcili czas na studiowanie zapisów, również to wiedzą.
Teraz już wbrew sobie poczuła, że chce usłyszeć, co ten mężczyzna ma do powiedzenia. Pietr miał rację: kościoły zawsze mówiły o znikaniu Haldory, jakby to były wydarzenia losowe, poddane niezbadanemu boskiemu planowaniu. To godne pożałowania, że zawsze przyjmowała tę informację za dobrą monetę, nigdy jej nie kwestionując. Nigdy nie pomyślała, że prawda może okazać się bardziej złożona. Była zbyt zajęta swymi akademickimi studiami nad czmychaczami, by mieć szerszą perspektywę.
— Jeśli nie znika losowo — zapytała — to jak?
— Nie wiem, jak byś to nazwała, gdybyś była matematykiem lub uczoną. Ja nie jestem uczonym ani matematykiem. Wiem tylko to, co powiedzieli mi tacy ludzie. To prawda, że nie można przepowiedzieć, kiedy nastąpi zniknięcie. W tym sensie zniknięcia są losowe. Ale średni odstęp między zniknięciami stale się skraca od chwili, kiedy Quaiche zobaczył pierwsze z nich. Po prostu do niedawna nikt tego jasno nie dostrzegał. Teraz trudno tego nie zauważyć, jeśli przestudiować świadectwa.
Po karku Rashmiki przebiegł dreszcz.
— Więc pokaż mi świadectwa. Chcę je widzieć. Karawana ostro skręciła, wjechawszy do następnego tunelu przebitego w ścianie klifu.
— Mogę pokazać ci świadectwa — odparł — ale czy to jest do wód, to zupełnie inna sprawa.
— Nie rozumiem cię, Pietr.
Karawana żłobiła drogę przez wąski tunel. Rashmika słyszała uderzenia zrywanego ze stropu materiału — kamienie i lód waliły po dachu. Pomyślała o Obserwatorach na górze — ciekawe, jak to wygląda z ich punktu widzenia.
— Dotrzemy do mostu za cztery czy pięć godzin — zapowie dział. — Kiedy będziemy w jego połowie, spotkaj się ze mną na dachu, tam, gdzie byliśmy wcześniej. Będę miał do pokazania coś interesującego.
— Czemu miałabym chcieć się z tobą spotykać na dachu, Pietr? Czy mogę ci zaufać?
— Oczywiście — odpowiedział.
Ale przyjęła jego słowa jedynie dlatego, że wiedziała, iż wierzy w to, co mówi.
Khouri obudziła się. Kiedy otworzyła oczy, Scorpio był przy niej — siedział na krześle opuszczonym wcześniej przez Valensina. Przeszła następna godzina i przepuścił zebranie w Wysokiej Konsze.
Kobieta mrugnęła i przetarła oczy. Miała usta zapiekłe w białej pozostałości wyschłej śliny.
— Ile czasu byłam nieprzytomna?
— Jest ranek następnego dnia po odzyskaniu Aury. Byłaś nie przytomna przez większość dnia i nocy. Doktor mówi, że to po prostu skutek zmęczenia. Cały czas, kiedy byłaś z nami, musiałaś mobilizować resztki sił.
Khouri odwróciła głowę ku drugiej stronie łóżka.
— Aura?
— Doktor mówi, że z nią wszystko w porządku. Potrzebuje po prostu tak jak ty wypoczynku. Zważywszy na to całe gówno, przez które przeszła, ma się bardzo dobrze.
Khouri zamknęła oczy. Westchnęła. Scorpio zobaczył, jak odpływa z niej napięcie. Wydawało się, że przez cały czas od chwili, gdy wyciągnęli ją z kapsuły, nosiła maskę. Teraz maska została odrzucona.
Znowu otworzyła oczy. Wyglądały jak okna, przez które można zajrzeć do wnętrza młodej kobiety. Przypomniał sobie — wysilając wolę — jaka była Khouri, zanim oba statki rozdzieliły się w układzie Resurgamu. Pół jego życia temu.
— Cieszę się, że jest bezpieczna — powiedziała. — Dzięki za pomoc. I przykro mi z powodu tego, co się stało z Clavainem.
— Mnie też, ale nie było wyboru. Skade miała nas w garści. Zastawiła pułapkę, a my weszliśmy w nią. Kiedy Skade się zorientowała, że nie ma już korzyści z dalszego trzymania Aury, była gotowa nam ją zwrócić. Ale musieliśmy za to zapłacić. Czuła, że Clavain nadal jest jej coś winien.
— Ale to, co mu zrobiła… Scorpio delikatnie dotknął jej głowy.
— Nie myśl o tym teraz. Nie myśl o tym nigdy, jeśli zdołasz.
— Był twoim przyjacielem, prawda?
— Chyba tak. O ile w ogóle miałem przyjaciół.
— Myślę, że miałeś przyjaciół, Scorp. Myślę, że nadal masz przyjaciół. Teraz o dwóch więcej, jeśli ich chcesz.
— Matkę i córkę?
— Obie mamy u ciebie dług.
— Wezmę to pod uwagę.
Zaśmiała się. Dobrze było słyszeć czyjś śmiech. Khouri była ostatnią osobą, po której by się tego spodziewał. Przed podrożą na górę lodową zrobiła na nim wrażenie nawiedzonej monomaniaczki, zesłanej przez niebiosa. Ale teraz zrozumiał, że była tak samo krucha i ludzka jak cała reszta. Jeśli oczywiście przymiotnik „ludzki” może odnosić się do świni.
— Można cię o coś zapytać? Jeśli jesteś śpiąca, wrócę za chwilkę.
— Przynieś mi wodę, dobrze?
Przyniósł jej kubek, który wskazała. Wypiła go do połowy, a potem starła biały osad ze zwilżonych warg.
— Wal, Scorpio.
— Masz kontakt z Aurą, prawda? Połączenie mentalne przez implanty, które Remontoire wam obu wszczepił?
— Tak — odparła ostrożnie.
— Czy rozumiesz wszystko, co przez to połączenie przechodzi?
— Co masz na myśli?
— Powiedziałaś, że Aura przemawia przez ciebie. Doskonale, wydaje mi się, że to rozumiem. Ale czy łapiesz niekiedy rzeczy nadane niechcący?
— Jak na przykład?
— Wiesz coś o przeciekach, które mamy z wilczych wojen? O rzeczach, które prześlizgują się przez środki obronne? Czy cza sami otrzymujesz od Aury informacje, które przedostają się przez lukę między wami, ale których nie możesz zinterpretować?
— Nic o tym nie wiem. — Teraz wydawała się mniej szczęśliwa niż przed minutą. Nachmurzyła się. Okna znowu się zatrzasnęły. — Jakiego typu rzeczy miałeś na myśli?
— Nie jestem pewien — odparł. — To po prostu strzał w ciemności. Kiedy wyciągnęliśmy cię z tej kapsuły, Valensin naszpikował cię środkami uspokajającymi, ponieważ nie pozwalałaś nam się zbadać, i uśpił cię na dobre. Ale we śnie ciągle coś powtarzałaś.
— Naprawdę?
— Słowo brzmiało „Hela” czy jakoś podobnie. Wydawało się, że dla ciebie to coś znaczy, ale kiedy cię o to zapytałem, dość przekonująco zaprzeczyłaś. Jestem skłonny ci wierzyć, że to słowo nic dla ciebie nie znaczy. Ale zastanawiam się, czy nie oznacza czegoś dla Aury.
Spojrzała na niego podejrzliwie.
— A dla ciebie coś znaczy?
— Nic o tym nie wiem. Z pewnością nic nie znaczy dla nikogo na Araracie. Ale w szerszym aspekcie ludzkiej kultury? Może oznaczać prawie wszystko. Tam, w kosmosie, jest wiele języków. Mnóstwo ludzi, mnóstwo miejsc.
— Nadal nie mogę ci pomóc.
— Rozumiem. Ale chodzi o to, że kiedy tu siedziałem, czekając, aż się obudzisz, powiedziałaś coś jeszcze.
— Co powiedziałam?
— „Quaiche”.
Podniosła kubek i dopiła wodę.
— Nadal nic mi to nie mówi — oświadczyła.
— Szkoda, miałem nadzieję, że z czymś to sobie skojarzysz.
— Cóż, może to coś znaczy dla Aury. Nie wiem, jestem tylko jej matką. Remontoire nie był cudotwórcą. Połączył nas, ale to nie znaczy, że mam dostęp do wszystkiego, co ona myśli. Zwariowałabym, gdyby tak było. — Khouri umilkła na chwilę. — Macie bazy danych i inne takie rzeczy. Może byś tam sprawdził?
— Zrobię to, jak sprawy trochę się uspokoją. — Scorpio pod niósł się z krzesła. — Jeszcze jedno: wiem, że przekazałaś pewne szczególne życzenie doktorowi Valensinowi.
— Taa, rozmawiałam z doktorem.
Powiedziała to śpiewnym głosem, parodiując jego wcześniejszy ton.
— Rozumiem, dlaczego chcesz, by tak się stało. Szanuję twe życzenie i współczuję ci. Gdyby tylko był bezpieczny sposób…
Zamknęła oczy.
— To moje dziecko. Ukradła mi je. Teraz pragnę ją urodzić w taki sposób, jak to miało się zdarzyć.
— Przykro mi, ale nie mogę na to pozwolić.
— Sprawa nie podlega dyskusji, prawda?
— Obawiam się, że nie.
Nie odpowiedziała, nawet nie odwróciła się od niego, ale wycofała się i opuściła barierę, którą poczuł, nawet jej nie widząc.
Scorpio odwrócił się od łóżka i wyszedł wolno z pokoju. Spodziewał się, że kiedy przekaże jej tę wiadomość, będzie płakała. Jeśli nie będzie płaczu, to histeria, wymysły lub błagania. Ale Khouri pozostała spokojna, cicha, jakby zawsze wiedziała, że tak się stanie. Siła jej godności powodowała, że czuł na karku dreszcz, ale niczego to nie zmieniało.
Aura była dzieckiem. Ale była także jego arsenałem taktycznym.