Gdy prom Ultrasów odleciał, Quaiche zwrócił się do Rashmiki:
— No i co? To są ci właściwi?
— Tak mi się wydaje.
— Statek jest chyba odpowiedni pod względem technicznym, a im z pewnością bardzo zależy na otrzymaniu tej roboty. Kobieta była dosyć tajemnicza. A mężczyzna? Czuła pani, że Malinin coś ukrywa?
Gdy tylko Rashmika usłyszała jego nazwisko, od razu wiedziała, że Vasko Malinin to ktoś istotny. Jakby wreszcie po wielu próbach właściwy klucz trafił do zamka, jakby dobrze naoliwione zapadki jedna po drugiej wchodziły na miejsce.
To samo poczuła, gdy usłyszała imię kobiety.
Znam tych ludzi, pomyślała. Pamiętała ich jako młodszych, ale ich twarze i sposób bycia były jej bliskie jak własne ciało i krew.
Malinin zachowywał się tak, jakby ją też znał. Wyczuła, że bezceremonialnie kłamał, mówiąc o motywach przylotu na Helę. Zależało mu na czymś więcej, nie tylko na niewinnym zbadaniu Haldory.
— Wydawał się dość szczery — odparła.
— Naprawdę?
— Miał nadzieję, że nie będzie pan zadawał zbyt wielu pytań, ale tylko dlatego, że zależy mu, aby jego statek dostał to zadanie.
— To dziwne, że wykazują takie zainteresowanie Haldorą. Większość Ultrasów interesuje się tylko koncesjami na handel.
— Słyszał pan, co mówił: rynek się załamał.
— Ale to i tak nie wyjaśnia ich zainteresowania Haldorą.
Rashmika popiła herbaty, chcąc ukryć wyraz twarzy. Maskowanie kłamstwa przychodziło jej znacznie trudniej niż jego wykrycie.
— To przecież nie ma większego znaczenia. Pana delegaci znajdą się na statku. Ultrasi nie zrobią nic podejrzanego, czując na karkach oddech grupy adwentystów.
— Jest jeszcze coś. — Quaiche, nie mając widowni, w której chciał wzbudzić grozę, włożył ciemne okulary i zamocował je na otwieraczu powiek. — Nie potrafię tego skonkretyzować… ale czy zauważyła pani, jak na panią ciągle patrzył? Ta kobieta również. Dziwne. Inni prawie pani nie dostrzegali.
— Nie zwróciłam na to uwagi.
Vasko czuł, jak jego ciężar się zwiększa, gdy prom wynosił ich znów na orbitę. Statek zmienił trajektorię i znów zobaczył Lady Morwennę — maleńką zabawkę w porównaniu z tym, co widzieli, gdy do niej podchodzili. Katedra stała samotnie na odnodze Drogi Ustawicznej, bardzo daleko od innych katedr, jakby za jakąś niesamowitą herezję wykluczono ją z głównej rodziny świątyń. Vasko wiedział, że katedra się porusza, ale z tej odległości wyglądała jak zakotwiczona w krajobrazie, obracająca się wraz z Helą. W końcu pokonanie dystansu równego jej długości zajmowało katedrze dziesięć minut.
Spojrzał na Khouri siedzącą obok niego. Nie odezwała się, odkąd opuścili katedrę.
Nieoczekiwanie przyszła mu do głowy dziwna myśl. Ten cały wysiłek katedr — okrążanie Heli po równiku — był tylko po to, żeby Haldorę widziano zawsze w górze, by można ją było bez przerwy obserwować. O ile łatwiej byłoby, gdyby Hela zawsze była zwrócona tą samą stroną do Haldory! Wówczas wszystkie katedry mogłyby w jednym miejscu zapuścić korzenie. Niepotrzebny byłby ten cały ruch, Droga Ustawiczna, niewydolna kultura wspólnot, które wspierały katedry i równocześnie były od nich zależne. To wszystko wymagałoby zaledwie drobnej korekty ruchu obrotowego Heli. Planeta była niemal jak dokładny zegar. Jak duża musiałaby ta korekta być? Vasko przeprowadził w pamięci obliczenia i nie mógł uwierzyć w ich wynik. Długość dnia Heli należałoby zmienić o jedną dwusetną. Zaledwie dwanaście minut na czterdzieści godzin.
Zastanawiał się, ilu mieszkańców Heli zachowałoby swą wiarę, gdyby o tym wiedzieli. Jeśli z Haldorą związany jest jakiś cud, to dlaczego Stwórca miałby się pomylić o dwanaście minut na czterdzieści godzin, gdy ustalał rotację Heli? To rażące zaniedbanie, znak kosmicznego niechlujstwa. Więcej — znak kosmicznej obojętności. Wszechświat nie wie, co się tu dzieje. Nie wie, nie obchodzi go to. Nie wie nawet, że nie wie.
Gdyby istniał Bóg, nie byłoby wilków, pomyślał Vasko. Ich istnienie nie zgadza się z żadną koncepcją nieba i piekła.
Prom przechylił się. Vasko widział teraz chropowatą Drogę Ustawiczną ciągnącą się przed Lady Morwenną. Droga urywała się przed ciemną pustką Rozpadliny Ginnungagap. Vasko dobrze wiedział, jaką nazwę nadali jej miejscowi. Na drugim brzegu Otchłani Rozgrzeszenia — odległym o czterdzieści kilometrów — była dalsza część drogi. Te dwa odcinki dzieliło czterdzieści kilometrów pustki. Dopiero gdy prom wzniósł się nieco wyżej i światło padło pod odpowiednim kątem, Vasko dostrzegł zadziwiająco delikatny most, jakby właśnie w tym momencie powołano go do istnienia.
Przeniósł wzrok z powrotem na katedrę, która nadal wydawała się nieruchoma, ale zauważył, że charakterystyczne punkty orientacyjne, które kilka minut temu były przed katedrą, teraz pozostały za nią. Pełzła, wprawdzie w ślimaczym tempie, ale nieuchronnie do przodu.
Most zupełnie nie sprawiał wrażenia konstrukcji zdolnej do przeniesienia katedry na drugi brzeg rozpadliny.
Vasko otworzył bezpieczny kanał do krążącego po orbicie większego promu, który miał przekazać sygnał na „Nostalgię za Nieskończonością”, ciągle czekającą w roju parkującym.
— Tu Vasko. Nawiązaliśmy kontakt z Aurą.
— Macie coś? — spytała Orca Cruz. Spojrzał na Khouri; milcząco skinęła głową.
— Coś mamy — odparł.
Scorpio odzyskiwał świadomość, wiedząc, że tym razem sen był dłuższy od poprzedniego. Czuł, jak jego komórki protestują, gdy skłaniano je do mozolnego metabolizmu. Uruchamiały życiowe mechanizmy jak niezadowoleni robotnicy, gotowi wyłączyć je na dobre pod byle pozorem. Jak na jedno życie zbyt wiele razy doznały złego traktowania. Tak samo jak ja, pomyślał Scorpio.
Po omacku grzebał w pamięci. Dość jasno przypomniał sobie epizod wybudzenia w układzie Yellowstone. Widział dowody działalności wilków: Yellowstone z habitatami obrócone w ruinę, układ wypatroszony. Pamiętał dyskusję na temat ewakuowanych — odniósł wtedy zwycięstwo i przyjęto ich prom na statek. Wygrał bitwę, lecz przegrał wojnę. Miał alternatywę: albo oddać stanowisko dowódcze i stać się biernym obserwatorem, albo dać się znów zamrozić. Dokonał wyboru. W zasadzie oba warianty oznaczały to samo: Scorpio miał się usunąć, zostawiając zarządzanie statkiem Vaskowi i jego zwolennikom. Zamrożony Scorpio nie musiał przynajmniej na to wszystko patrzeć.
Teraz wreszcie był obudzony. Jego pozycja na statku mogła być równie zagrożona jak wtedy, gdy go usypiano, ale przynajmniej zmieniła się sceneria.
— No i co? Znów udało mi się wywinąć? — spytał Valensina, który przeprowadzał serię zwykłych testów.
— Zawsze miałeś pięćdziesiąt procent szans przeżycia, ale to nie znaczy, że jesteś nieśmiertelny, Scorp. Jeśli znów dasz się zamrozić, nie wyjdziesz z tego.
— Powiedziałeś, że następnym razem mam dziesięć procent szans przeżycia.
— Usiłowałem dodać ci ducha.
— Mniej niż dziesięć?
Valensin wskazał na kasetę zimnego snu.
— Jeśli znów tu wskoczysz, równie dobrze możemy pomalować ją na czarno i przymocować uchwyty.
Mój stan zdrowia jest naprawdę zły, pomyślał Scorpio, nie zważając na typową dla Valensina skłonność do koloryzowania. Pod pewnymi względami było tak, jakby w ogóle go nie zamrożono, jakby upływ czasu zrobił swoje. Pogorszył mu się wzrok i słuch, widzenie peryferyjne prawie znikło. Poprzednio, patrząc prosto przed siebie, widział wszystko ostro — teraz jak przez mgłę. Cały czas musiał prosić Valensina, by mówił głośniej, ponieważ przeszkadzał mu hałas klimatyzatorów. Poprzednio nigdy nie miał takich problemów. Spacer po pokoju szybko go męczył; Scorpio musiał co chwilę odpoczywać, aby zaczerpnąć tchu. Wydolność serca i pojemność płuc zmniejszyły się. Układ krążeniowy świń podrasowano dla celów komercyjnych, dla wygody transplantacji transgenicznych, ale firmy nie dbały o długowieczność produktu. Planowane wyjście z użycia, tak to nazywano.
Opuszczając Ararat, Scorpio miał pięćdziesiąt lat. Praktycznie rzecz biorąc, nadal miał pięćdziesiąt lat — przeżył tylko dodatkowo kilka tygodni. Jednak wejście w stan zimnego snu, a potem wybudzenie dołożyły mu siedem czy osiem lat, ponieważ jego komórki otrzymały przy tym niezłe cięgi. Gdyby Scorpio nie spał, jego stan byłby tylko nieco gorszy.
Jednak ciągle żył. Przeżył więcej lat czasu wszechświata niż większość świń. Co z tego, że przekroczył granice świńskiej długowieczności? Był słaby, ale jeszcze nie powalony.
— Więc gdzie jesteśmy? — spytał Valensina. ~ Zakładam, że w okolicach 107 Piscium. A może obudziłeś mnie po to, żeby mi powiedzieć, jakim złym pomysłem było obudzenie mnie?
— Jesteśmy w okolicach 107 Piscium, ale musisz nadrobić trochę zaległości. — Valensin pomógł mu wejść na kanapę treningową. Scorpio zauważył, że dwa stare serwitory w końcu się popsuły i wyznaczono im rolę wieszaków stojących na straży po obu stronach drzwi.
— Coś mi się tu nie podoba — rzekł. — Jak długo to trwało? Który rok mamy?
— Dwa tysiące siedemset dwudziesty siódmy — odparł Valensin. — I kiedy to słyszę, nie podoba mi się to jeszcze bardziej niż tobie. Aha, jeszcze jedno.
— Co takiego?
Valensin podał mu zakrzywioną białą skorupę przypominającą kawałek lodu.
— Trzymałeś to w dłoni, gdy cię usypiano. Przypuszczam, że to ma dla ciebie jakieś znaczenie.
Scorpio wziął od doktora odłamek konchy.
Coś było nie tak, ale nikt mu tego nie wyjaśnił. Scorpio spoglądał po twarzach osób siedzących przy stole konferencyjnym, usiłując zorientować się w sytuacji. Byli obecni wszyscy, których się spodziewał: Cruz, Urton, Vasko oraz seniorzy, których niezbyt dobrze znał. Również Khouri. Wtem uzmysłowił sobie, że brakuje Aury.
— Gdzie ona jest? — spytał.
— Ma się dobrze — odparł Vasko. — Jest bezpieczna i zdrowa. Wiem, bo ją właśnie widziałem.
— Niech ktoś mu wyjaśni — poprosiła Khouri.
Wygląda starzej niż poprzednio, pomyślał Scorpio. Więcej zmarszczek na twarzy, więcej siwizny. Obcięte krótko włosy sczesała na czoło, przez skórę niemal przeświecały kości czaszki.
— Co mają mi wyjaśnić?
— Co ci powiedział Valensin? — spytał Vasko.
— Tylko datę.
— Musieliśmy podjąć trudne decyzje. Podczas twojej nieobecności, Scorp, robiliśmy wszystko, co się dało.
Podczas mojej nieobecności. Czyja ich opuściłem, zostawiłem na lodzie, gdy mnie najbardziej potrzebowali? Jakbym to ja był winien, jakbym się uchylił od odpowiedzialności, pomyślał.
— Jestem pewien, że wam się udało — rzekł, szczypiąc się w grzbiet nosa. Zbudził się z bólem głowy i ból nadal mu dokuczał.
— Przybyliśmy tu w 2717 roku — zaczął Vasko — po dziewiętnastu latach lotu z układu Yellowstone.
— Valensin wymienił inną datę.
— Nie kłamał — powiedziała Urton. — Data lokalna tego układu to 2727. Dotarliśmy w pobliże Heli prawie dziesięć lat temu. Nie obudziliśmy cię wtedy, bo nie był to odpowiedni moment. Valensin powiedział nam, że możemy spróbować tylko jeden raz. Gdybyśmy cię wtedy obudzili, w tej chwili już byś nie żył albo znów musielibyśmy cię zamrozić i wtedy miałbyś małą szansę na wybudzenie.
— Nie było innego wyjścia, Scorp. Nie mogliśmy sobie pozwolić na trwonienie tak cennego dobra, jakim jesteś.
— Nie masz pojęcia, jak miło, że to mówisz.
— Chodzi mi o to, że musieliśmy poważnie rozważyć czas twojego wybudzenia. Mówiłeś nam, żebyśmy czekali, aż dotrzemy na Helę.
— Właśnie.
— Więc teraz nastąpiło właściwe przybycie. Tak naprawdę po jawiliśmy się tutaj kilka tygodni temu. Odlecieliśmy i zrobiliśmy pętlę w lokalnym kosmosie.
— Po co?
— Gdy przybyliśmy dziesięć lat temu — wyjaśnił Vasko — zorientowaliśmy się, że sytuacja w tym układzie jest znacznie bardziej skomplikowana od przewidywanej. Adwentyści blokowali dostęp do Haldory — planety, która coraz częściej na chwilę znika. Jeśli chcesz zbliżyć się do Heli, musisz pertraktować z kościołem, a i tak nie pozwolą ci wysłać żadnej sondy w pobliże gazowego giganta.
— Mogliście użyć broni i zdobyć siłą to, na czym wam zależało.
— I dopuścić się rozlewu krwi? Na Heli jest milion niewinnych obywateli, ponadto setki tysięcy spaczy w statkach zaparkowanych w tym układzie. A poza tym nie wiedzieliśmy dokładnie, czego szukamy. Użycie broni to ryzyko zniszczenia tego, co było nam potrzebne. Albo zmarnowanie na zawsze szansy, że to dostanie się w nasze ręce. Ale gdyby udało nam się zbliżyć do Quaiche’a, wówczas zaatakowalibyśmy nasz problem od środka.
— Quaiche jeszcze żyje? — spytał Scorpio.
— Teraz mamy pewność. Khouri i ja rozmawialiśmy z nim dzisiaj — rzekł Vasko. — Ale to pustelnik, podtrzymywany przy życiu za pomocą terapii długowieczności, która jest coraz mniej skuteczna. Nigdy nie opuszcza Lady Morwenny, swojej katedry. Nie śpi. Zmienił swój mózg tak, że nie musi spać. Nawet nie mruga. Każdą przytomną chwilę życia wpatruje się w Haldorę i czeka, aż ona mrugnie.
— A więc zwariował.
— A ty w jego sytuacji byś nie zwariował? Przydarzyło mu się tam coś strasznego. I to pchnęło go do szaleństwa.
— Ma wirusa indoktrynacyjnego — powiedziała Cruz. — Miał go we krwi, zanim jeszcze dotarł na Helę. Teraz jest tam rozwi nięty cały przemysł: oddzielają, rozszczepiają na różne gatunki,
łączą z innymi wirusami przyniesionymi przez ewakuowanych. Mówi się, że Quaiche’a czasami nachodzi zwątpienie, gdy sobie uzmysłowi, że wszystko, co stworzył, to oszustwo. W głębi duszy wie, że zniknięcie jest zjawiskiem racjonalnym, a nie cudem. Wtedy wstrzykuje sobie do krwi nowy szczep wirusa indoktry — nacyjnego.
— Trudno przejrzeć takiego człowieka — zauważył Scorpio.
— Nie spodziewaliśmy się, że aż tak trudno — potwierdził Va — sko. — Ale Aura zaproponowała rozwiązanie. To był jej plan, nie nasz.
— Na czym polegał?
— Dziewięć lat temu zeszła na Helę. — Khouri patrzyła prosto na Scorpia, jakby w pokoju byli tylko oni dwoje. — Miała osiem lat i nie mogłam jej powstrzymać. Wiedziała, po co wysłano ją na ten świat: żeby znaleźć Quaiche’a.
Pokręcił głową.
— Nie wysyła się ośmioletniej dziewczynki samej na księżyc.
— Nie mieliśmy innego wyjścia. Uwierz mi. Jestem jej matką. Zatrzymanie jej było jak powstrzymanie łososia, by nie płynął w górę rzeki. To musiało się stać, czy nam się to podoba, czy nie.
— Znaleźliśmy jej rodzinę — dodał Vasko. — Dobrych ludzi z jałowych wyżyn z Vigrid. Mieli syna. Parę lat wcześniej stracili w wypadku jedyną córkę. Nie wiedzieli, kim jest Aura, wiedzieli tylko, że nie mogą zadawać zbyt wielu pytań. Powiedziano im, żeby traktowali ją tak, jakby zawsze z nimi mieszkała. Łatwo pod jęli się tej roli, opowiedzieli Aurze, co robiła i jak się zachowywała ich zmarła córka. Bardzo pokochali Aurę.
— Po co te pozory?
— Żeby nie pamiętała, kim jest w rzeczywistości — wyjaśniła Khouri. — Żeby pogrzebała własne wspomnienia. Jest pół-Hy — brydowcem. Potrafi ustawić sobie umysł tak, jak my ustawiamy meble. To nie było dla niej takie trudne, gdy sobie już uświado miła, że to musi się stać.
— Dlaczego?
— Żeby pasować do otoczenia i nie mieć świadomości, że cały czas gra. Gdyby uwierzyła, że urodziła się na Heli, ludzie, których by spotkała, też by w to uwierzyli.
— To okropne.
— Myślisz, Scorp, że dla mnie to było łatwe? To moja córka. W dniu, kiedy postanowiła mnie zapomnieć, gdy weszłam do jej pokoju, ledwie mnie zauważyła.
Stopniowo poznawał resztę historii, starając się ignorować dojmujące wrażenie nierealności. Opowieść brzmiała logicznie i Scorpio musiał przyznać, że kolejne kroki były nieuniknione. „Nostalgia za Nieskończonością” przez ponad czterdzieści lat leciała z Araratu, przez Yellowstone, na Helę. Ale misja Aury zaczęła się znacznie wcześniej, gdy dziewczynka wykluła się z matrycy Hadesu — gwiazdy neutronowej. Aura była w drodze tak długo, że dziewięć dodatkowych lat nie stanowiło wielkiej różnicy. Teraz, gdy mu wszystko wyjaśniono, musiał przyznać, że jest w tym jakiś przerażający sens. O ile nie przyjmie się perspektywy świni, której życie dobiega kresu.
— Ona nigdy niczego nie zapomniała, tylko zagrzebała to w podświadomości — mówił Vasko. — W pewnym momencie te ukryte wspomnienia miały zmusić Aurę do działania, choć nie wiedziała dokładnie, co się z nią stanie.
— I co?
— Wysłała nam sygnał, że jest w drodze do Quaiche’a. To był dla nas znak, żeby rozpocząć negocjacje z adwentystami. Podczas gdy próbowaliśmy się do niego dostać, Aura już zdążyła zdobyć jego zaufanie.
Scorpio złożył ramiona i jego skórzana marynarka zatrzeszczała.
— Po prostu wkroczyła w jego życie? — spytał.
— Jest jego doradcą — wyjaśnił Vasko. — Uczestniczy w jego kontaktach z Ultrasami. Nie wiemy dokładnie, co robi, choć się domyślamy. Ona miała… ma pewną zdolność, którą przejawiała już jako dziecko.
— Potrafi czytać z naszych twarzy lepiej od nas — wyjaśniła Khouri. — Kiedy mówimy, że jesteśmy szczęśliwi, gdy w istocie jesteśmy smutni, ona potrafi wykryć, że to kłamstwo. To nie ma nic wspólnego z jej implantami i ta zdolność nie znikła, mimo że Aura ukryła swoje wspomnienia.
— Musiała czymś zwrócić na siebie uwagę Quaiche’a — po wiedział Vasko. — Ale to była tylko droga na skróty. Aura i tak wcześniej czy później dotarłaby do niego, pokonując wszelkie trudności. Urodziła się po to, by tego dokonać.
— Rozmawialiście z nią?
— Nie, to nie było możliwe. Nie mogliśmy wzbudzić podejrzeń Quaiche’a, że w ogóle ją znamy. Ale Khouri ma implanty kompatybilne z jej implantami.
— Gdy znalazłyśmy się w tym samym pomieszczeniu, mogłam sięgnąć do jej wspomnień. Byłyśmy na tyle blisko, że nasze im planty nawiązały kontakt, a Aura niczego nie podejrzewała.
— Odsłoniłaś jej swoją tożsamość?
— Jeszcze nie — odparła Khouri. — Jest zbyt delikatna. Lepiej, żeby nie wszystko przypomniała sobie od razu. Może nadal grać rolę, jakiej oczekuje od niej dziekan Quaiche. Gdyby podejrzewał, że Aura jest szpiegiem Ultrasów, znalazłaby się w tarapatach.
— Miejmy nadzieję, że nikt się nią zbyt dokładnie nie zainteresuje — powiedział Scorpio. — Jak długo będziemy czekać, aż ona sama wszystko sobie przypomni?
— Najwyżej kilka dni — odparła Khouri. — Już powinna dostrzec niekonsekwencje w swoich wspomnieniach.
— A te rozmowy z dziekanem… czego dokładnie dotyczą? Vasko powiedział mu, o czym rozmawiał z Quaichem. Dziekan zażądał dla adwentystów statku, który krążyłby wokół planety i zapewniał lokalną ochronę Heli. Okazało się, że wcześniej wielu Ultrasów nie chciało zaakceptować takiej umowy, choć Quaiche próbował różnych zachęt. Bali się, że ich statki mógłby uszkodzić ten sam czynnik, który zniszczył „Gnostyczne Wniebowstąpienie”, czyli statek, na którym Quaiche dostał się w pobliże Heli.
— Ale to nie nasz problem — ciągnął Vasko. — Niebezpieczeń stwo jest prawdopodobnie przesadzone, ale nawet gdyby ktoś strzelał do nas na oślep, mamy pewne środki obrony. Po przylocie w pobliże tego układu ukryliśmy wszystkie nowe techniki, ale w razie potrzeby możemy je uruchomić. Raczej nie musimy się martwić z powodu kilku zakopanych broni wartowników.
— I w zamian za ochronę Quaiche pozwoliłby nam na bliższe zbadanie Haldory?
— Niechętnie — powiedział Vasko. — Nie bardzo mu odpo wiada, żeby ktoś dłubał w jego cudownej planecie, ale bardzo mu zależy na ochronie.
— Czego on się tak boi? Czy inni Ultrasi sprawiali kłopoty? Vasko wzruszył ramionami.
— Sporadyczne incydenty, nic poważnego.
— W takim razie wygląda mi to na przesadną reakcję.
— Paranoja. Nie ma sensu nad tym się zastanawiać, jeśli zysku jemy dostęp do Haldory i nie musimy strzelać.
— Coś mi tu nie gra — rzekł Scorpio. Po okresie ulgi głowa znów go bardzo bolała.
— To naturalna ostrożność z twojej strony — zauważył Vasko. — Nie ma się czemu dziwić. Ale czekaliśmy na to dziewięć lat. To nasza jedyna szansa. Jeśli się nie zgodzimy, Quaiche skontaktuje się z innym statkiem.
— Nie podoba mi się to.
— Może oceniałbyś to inaczej, gdyby to był twój plan — stwierdziła Urton. — Ale ty spałeś, podczas gdy my go układaliśmy.
— W porządku. — Scorpio obdarzył ją uśmiechem. — My, świnie, i tak nie robimy dalekosiężnych planów.
— Chodzi jej tylko o to, żebyś spojrzał z naszej perspektywy — wtrącił się Vasko. — Gdybyś przeżył te wszystkie lata oczekiwań, inaczej byś oceniał sytuację — Odchylił się w fotelu i wzruszył ra mionami. — I tak klamka zapadła. Powiedziałem Quaiche’owi, że musimy przedyskutować sprawę delegatów, ale poza tym czekamy tylko na akceptację z jego strony. Potem realizujemy umowę.
— Zaraz, jakich delegatów? — Scorpio uniósł rękę.
— Quaiche nalega na przysłanie na statek grupki adwenty stów.
— Po moim trupie.
— Wszystko w porządku — powiedziała Urton. — Umowa jest wzajemna. Kościół wysyła na górę swoją grupę, a my swoją do katedry. Sprawa jest przejrzysta.
Scorpio westchnął. Czy sprzeczka ma sens? Był zmęczony i miał tylko przysłuchiwać się dyskusji. Wszystko zostało wcześniej ustalone, a jemu najwyraźniej wyznaczono rolę biernego obserwatora. Mógł oponować do woli, ale równie dobrze mógłby pozostać w kasecie zimnego snu.
— Popełniacie poważny błąd. Uwierzcie mi.
Kapitan Seyfarth nigdy się nie uśmiechał — jego wąskie wargi zostały idealnie ukształtowane do wyrażania pogardy. Quaiche nigdy nie widział, żeby kapitan Gwardii Katedralnej okazywał jakieś emocje. Nawet pogardę wydzielał oszczędnie, jakby była kosztowną, trudną do zdobycia jednostką broni. Pogarda zwykle wiązała się z jego opinią o czyichś systemach bezpieczeństwa. Bardzo lubił swoją pracę i nic poza tym. Quaiche uważał go za idealnego człowieka na tym stanowisku.
Stał przed Quaichem, ubrany w wypolerowaną zbroję gwardzisty. Ceremonialny hełm próżniowy z różowym pióropuszem trzymał pod pachą. Zbroja z pretensjonalną wywiniętą kryzą miała rdzawoczerwoną barwę krwi. Na napierśniku widniały wymalowane medale i wstęgi upamiętniające operacje w obronie interesów Lady Morwenny, którymi Seyfarth dowodził. Oficjalnie wszystkie były uczciwe i mieściły się w ramach reguł powszechnie akceptowanych na Drodze. Zwalczał napaści grup niezadowolonych mieszkańców wsi; odparł wrogie akcje nieuczciwych handlowców, w tym grup Ultrasów. Ale brał również udział w tajnych operacjach, których nie należało upamiętniać. Były to sabotaże na Drodze Ustawicznej i w innych katedrach, dyskretne usuwanie z kościelnej hierarchii wrogów Quaiche’a. O niektórych faktach z jego życia lepiej było nie wspominać.
Zawsze jednak zachowywał bezwzględną lojalność w stosunku do Quaiche’a. Podczas trzydziestu lat służby miał wiele okazji, aby zdradzić swego pana w zamian za osobistą karierę. Nigdy jednak do tego nie doszło — Seyfarthowi zależało jedynie na perfekcyjnym wypełnianiu obowiązków obrońcy Quaiche’a.
Mimo to Quaiche uważał, że wcześniejsze wyjawienie mu swoich planów jest ryzykowne. Inni zaangażowani w projekt — nawet główny konstruktor wykopu — znali tylko niektóre szczegóły. Grelier w ogóle nic nie wiedział. Ale Seyfarth zażądał przedstawienia mu całego planu. Przecież to on miał odpowiadać za przejęcie statku.
— A więc sprawa rusza — powiedział. — Inaczej by mnie tu nie wzywano.
— Znalazłem chętnych — odparł Quaiche. — I najważniejsze: statek odpowiada moim wymaganiom. — Przekazał Seyfarthowi obraz statku, uzyskany za pośrednictwem zdalnego urządzenia szpiegującego. — Co pan o tym myśli? Da się zrobić?
Seyfarth oglądał zdjęcie przez dłuższy czas.
— Nie podoba mi się — oznajmił. — Ta gotycka ornamentacja… wygląda jak kawałek Lady Morwenny latający w kosmosie.
— Więc tym bardziej się nadaje.
— Mimo to mam obiekcje.
— Trudno. Statki Ultrasów bardzo się między sobą różnią i widzieliśmy już dziwniejsze. Wykop może pomieścić kadłub o dowolnym kształcie. Najważniejsze jest to, co ma w środku.
— Udało nam się umieścić szpiega na pokładzie?
— Nie — odparł Quaiche. — Było za mało czasu. Ale to nie ma znaczenia. Zgodzili się przyjąć małą grupkę adwentystów jako obserwatorów. To nam wystarcza.
— A stan silników?
— Nie ma powodu do niepokoju. Obserwowaliśmy ich wejście w rejon Heli. Wszystko przebiegło gładko i stabilnie.
Seyfarth znowu spojrzał na zdjęcie i wydął pogardliwie usta.
— Skąd przyleciał?
— Nie wiadomo. Zobaczyliśmy go dopiero wtedy, gdy był bardzo blisko. Dlaczego pytasz?
— Jest w nim coś, co mi się nie podoba.
— O każdym statku tak mówiłeś. Jesteś urodzonym pesymistą, Seyfarth, dlatego tak dobrze nadajesz się do tej pracy. Już postanowione: statek został wybrany.
— Ultrasom nie można wierzyć. Tym bardziej teraz. Są prze rażeni jak wszyscy. — Machnął zdjęciem, aż pękło. — Czego chcą w zamian?
— Tego, co im daję.
— Czyli?
— Przywileje handlowe, prawo pierwokupu reliktów… oraz… — Co?
— Interesuje ich głównie Haldora — wyjaśnił. — Chcą przeprowadzić pewne badania.
Seyfarth przyglądał mu się z nieprzeniknioną miną. Quaiche czuł się jak owoc obierany ze skórki.
— W przeszłości zawsze wszystkim odmawiałeś dostępu do Haldory. Skąd ta nagła zmiana?
— Teraz to nie ma znaczenia. Zniknięcia i tak dobiegają kresu. Słowo boskie zostanie objawione, czy tego chcemy, czy nie.
— Tu chodzi o coś więcej. — Seyfarth pogładził od niechcenia czerwoną rękawicą miękki różowy pióropusz hełmu. — Już ci na tym nie zależy? Gdy masz triumf w zasięgu ręki?
— Mylisz się. Zależy mi jak nigdy. Ale może tak chce Bóg. Ultrasi mogą swoją ingerencją nawet przyśpieszyć koniec zniknięć.
— Słowo boże objawi się tuż przed twoim zwycięstwem? Na to liczysz?
— Jeśli tak jest pisane… — Quaiche westchnął — to jakże mógłbym temu przeszkodzić?
Seyfarth oddał dziekanowi zdjęcie. Obszedł mansardę — lustra posiekały jego postać na kawałki i tasowały je. Przy każdym kroku jego zbroja trzeszczała. Nerwowo rozwierał i zamykał pięść w rękawicy.
— Ilu delegatów ma być w straży przedniej?
— Zgodzili się na dwudziestu. Uznałem, że nie warto się upierać. Dasz sobie radę z dwudziestką?
— Trzydziestu byłoby lepiej.
— Trzydziestu przypomina armię. Ta dwudziestka ma tylko ustalić, czy statek jest wart zachodu. Jak zaczną mięknąć, wyślesz tylu gwardzistów, ilu się da.
— Potrzebuję pozwolenia na użycie takiej broni, jaka będzie konieczna.
— Nie zgadzam się na mordowanie ludzi, kapitanie. — Quaiche ostrzegawczo podniósł palec. — Opór można pokonać, ale bez krwawej jatki. Wyeliminuj wszelkimi środkami elementy obrony, ale zakomunikuj im z naciskiem, że chcemy tylko pożyczyć statek,
my go nie kradniemy. Gdy wykonamy nasze zadanie, dostaną go z powrotem z wyrazami wdzięczności. Podkreślam: zrób wszystko, żebym dostał statek w jednym kawałku.
— Prosiłem tylko o pozwolenie użycia broni.
— Używaj, co uznasz za stosowne, o ile uda ci się to przemycić. Ultrasi będą szukali standardowych rzeczy: bomb, noży i pistoletów. Nawet gdybyśmy dysponowali antymaterią, trudno byłoby ją przed nimi ukryć.
— Poczyniłem już konieczne przygotowania.
— Nie wątpię. Ale, proszę, okaż nieco powściągliwości, dobrze?
— A twój magiczny doradca? Co ona na to?
— Stwierdziła, że nie ma się o co martwić.
Seyfarth zapiął hełm. Różowy pióropusz opadł na czarną przyłbicę, nadając mu wygląd zarówno komiczny, jak i przerażający. I o taki efekt chodziło.
— Więc biorę się do roboty.
Godzinę później przeprowadzono oficjalną transmisję z Wieży Zegarowej katedry Lady Morwenna. Umowa została zaakceptowana przez adwentystów. Po zainstalowaniu się dwudziestu kościelnych obserwatorów na „Nostalgii za Nieskończonością” światłowiec uzyska pozwolenie na lot w przestrzeni wokół Heli i rozpoczęcie ochronnego nadzoru. A gdy obserwatorzy obejrzą systemy uzbrojenia, załoga będzie mogła dokonać ograniczonego badania zjawisk fizycznych związanych z Haldorą.
Odpowiedź przesłano w pół godziny. „Nostalgia” zaakceptowała warunki, grupa adwentystów zostanie przyjęta, gdy statek będzie opadał spiralnie na orbitę Heli. Równocześnie delegacja Ultrasów przybędzie promem na lądowisko Lady Morwenny.
Trzydzieści minut później „Nostalgia” z błyskiem silników oddzieliła się od roju parkującego.