Scorpio dobrze wiedział, że lepiej nie przeszkadzać Clavainowi, gdy się nad czymś zastanawia. Już z pięć minut temu powiedział mu o obiekcie, który spadł z kosmosu — jeśli rzeczywiście obiekt pochodził z kosmosu. Clavain siedział jak pomnik, z poważną, zastygłą twarzą i wzrokiem wbitym w horyzont.
Scorpio zaczynał już wątpić w zdrowie psychiczne przyjaciela, gdy ten odezwał się:
— Kiedy to się stało? Kiedy ta rzecz przybyła?
— Prawdopodobnie w ubiegłym tygodniu — odparł Scorpio. — Znaleźliśmy to dopiero parę dni temu.
Zapadło krępujące milczenie, tym razem krótsze. Woda uderzała o skały i bulgotała w małych wirach, wpływając na ląd i wypływając z małych przybrzeżnych sadzawek.
— A co to właściwie jest?
— Nie mamy pewności. Jakaś kapsuła. Artefakt ludzki. Najprawdopodobniej gondola ratunkowa, zdolna do wejścia w atmosferę. Sądzimy, że wodowała na oceanie, a potem wypłynęła na powierzchnię.
Clavain skinął głową, jakby ta informacja nie miała większego znaczenia.
— I jesteście pewni, że nie zostawiła tego Galiana?
Wypowiedział imię kobiety swobodnie, wpatrując się w morze, ale Scorpio domyślał się, jaki ból mu to sprawiło, i co dla Clavaina znaczy ocean: stratę i okrutną nadzieję. Przed swoim dobrowolnym wygnaniem Clavain stwierdził:
— Teraz wszystkie odeszły. Ocean nic więcej nie może mi zrobić.
— Nadal tam są — odpowiedział mu wtedy Scorpio. — Nie zginęły. I nigdy nie były tak bezpieczne.
Jakby Clavain sam sobie z tego nie zdawał sprawy.
— Nie. — Scorpio sprowadził przyjaciela do aktualnych spraw. — To nie jest od Galiany.
— Myślałem, że może tam jest wiadomość od niej — rzekł Clavain. — Ale chyba się mylę, prawda? Nie będzie żadnych wiadomości. Nie tą drogą. Ani od Galiany, ani od Felki.
— Współczuję ci — odparł Scorpio.
— Niepotrzebnie. To tak już jest.
Scorpio znał przeszłość Clavaina zarówno z pogłosek, jak i opowieści przyjaciela. Wspomnienia zawsze były zawodne, ale w obecnej dobie stały się plastyczne jak glina. Pewne aspekty własnej przeszłości nawet dla Clavaina były niepewne.
Ale przecież niektóre fakty były pewne. Clavain kochał kiedyś kobietę o imieniu Galiana. Ich związek zaczął się wieki temu i trwał wieki. Powołali do życia — lub stworzyli — coś w rodzaju córki, Felkę. Była bardzo uszkodzona i posiadała niezwykłą moc. Kochano ją. ale również bano się jej.
Gdy Clavain wspominał tamte czasy, przepełniało go szczęście przytłumione świadomością tego, co nastąpiło później.
Galiana pracowała jako naukowiec, zafascynowana zwiększaniem możliwości ludzkiego mózgu. Jej zainteresowania sięgały jednak dalej: chciała w końcu osiągnąć bezpośredni związek z rzeczywistością, na poziomie jej źródeł. Prowadziła eksperymenty neuronalne, stanowiące konieczny element tego procesu. Galiana uważała, że kolejnym naturalnym krokiem powinna być fizyczna eksploracja, wyjście w przestrzeń. Chciała sięgnąć głębiej, znacznie dalej poza postrzępioną granicę zmapowanego kosmosu, by się przekonać, co tam w zasadzie jest. W tamtym czasie znajdowano tylko gruzy i skamieliny — jedyny dowód na istnienie obcej inteligencji — ale nie wiedziano, co można znaleźć dalej w galaktyce. Osadnictwo człowieka obejmowało wówczas obszar o promieniu kilkunastu lat świetlnych, ale Galiana zamierzała odbyć podróż na odległość ponad stu lat, a potem wrócić.
I dokonała tego. Hybrydowcy wystrzelili trzy statki poruszające się z prędkością nieco mniejszą od świetlnej. Wyprawa w głąb przestrzeni międzygwiezdnej miała potrwać przynajmniej półtora stulecia. Clavain i Felka, też ciekawi nowego doświadczenia, polecieli z Galianą. Podróż przebiegała zgodnie z planem: Galiana i jej sojusznicy odwiedzili wiele układów słonecznych, i choć nie napotkali jednoznacznych śladów żyjących cywilizacji, udało im się jednak skatalogować wiele niezwykłych zjawisk oraz odkryć sporo nowych ruin. Potem — ze znacznym opóźnieniem — dotarły do nich doniesienia o kryzysie na macierzystej planecie: narastało napięcie między Hybrydowcami a ich umiarkowanymi sojusznikami, Demarchistami. Clavain musiał wracać do domu i wspomóc taktycznie Hybrydowców.
Galiana uznała, że kontynuacja ekspedycji jest ważniejsza. W głębokim kosmosie rozstali się przyjaźnie: jeden ze statków, wiozący Clavaina i Felkę, zawrócił do domu, a dwa pozostałe podążyły głębiej w płaszczyznę galaktyki.
Planowali znów się kiedyś połączyć, ale gdy w końcu statek Galiany wrócił do Matczynego Gniazda, okazało się, że leci na automatycznym pilocie, jest zniszczony i martwy. Gdzieś w kosmosie oba statki zostały zaatakowane przez pasożyta, który zniszczył jeden z nich. Potem czarne maszyny wpełzły do wnętrza statku Galiany i zabiły po kolei wszystkich załogantów; została tylko Galiana. Czarne maszyny przeniknęły do jej czaszki, wciskając się w szczeliny mózgu. To straszne, ale Galiana ciągle żyła, niezdolna do samodzielnego działania. Dla pasożyta stała się żywą pacynką.
Clavain zgodził się, żeby Hybrydowcy zamrozili jej ciało do czasu, aż będą w stanie bezpiecznie usunąć pasożyta. Mogłoby się to nawet udać, ale w świecie Hybrydowców nastąpił rozłam i kryzys, w wyniku którego Clavain trafił do układu Resurgamu, a później na Ararat. Podczas konfliktu zamrożone ciało Galiany zostało zniszczone.
Clavain pogrążył się w głębokiej żałobie. To mogłoby go zabić — tak sądził Scorpio — ale w tamtym okresie ludzie potrzebowali jego przywództwa. Dzięki uratowaniu kolonii na Resurgamie nie koncentrował się już wyłącznie na swym bólu i zachował zdrowie psychiczne.
Z czasem przyszło pocieszenie.
Na Ararat nie zaprowadziły ich ślady Galiany, choć okazało się, że gdy odłączyła się od Clavaina i Felki, odwiedziła między innymi tę planetę, gdzie obce istoty wypełniały ocean. To był świat Żonglerów Wzorców, i co niezwykle ważne, chyba nikt, kto odwiedził Żonglerów, nigdy nie został całkowicie zapomniany.
Żonglerów Wzorców spotykano na wielu planetach o podobnej do Araratu wodnej powierzchni. Mimo wieloletnich badań nie uzyskano jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy Żonglerzy są istotami inteligentnymi, ale uznano, że cenią inteligencję i są jej troskliwymi i oddanymi kustoszami.
Gdy ktoś pływał w tutejszych morzach, do jego układu nerwowego przenikały mikroskopijne organizmy. Był to proces łagodniejszy od inwazji neuronalnej, jaka spotkała załogę statku Galiany. Żonglerzy dokonywali tylko archiwizacji wzorców neuronalnych, po czym się wycofywali. Umysł pływaka przenikał do morza, ale zwykle sam pływak mógł swobodnie wrócić na ląd, nie czując żadnej zmiany. Czasami jednak otrzymywał subtelny prezent — ulepszenie architektury układu nerwowego, umożliwiające nadludzkie poznanie lub nadludzką przenikliwość. Zdolność ta trwała zwykle zaledwie kilka godzin, choć w nielicznych wypadkach zostawała na trwałe.
Nie wiadomo, czy po zanurzeniu się w oceanie Galiana zyskała dodatkowy dar, ale z pewnością jej umysł został przechwycony. W morskich głębinach czekał na to, by wdrukować się w świadomość jakiegoś innego pływaka.
Clavain się tego domyślał, ale nie był pierwszym, który próbował duchowej bliskości z Galianą. Felka dostąpiła tego zaszczytu. Przez dwadzieścia lat zanurzała się we wspomnieniach i zamrożonej świadomości swojej matki. Clavain nie zdecydował się na to, być może z obawy, że kopia umysłu Galiany wyda mu się w jakimś sensie nierzetelna, nieprzystająca do jego wspomnień. Choć z upływem lat jego wątpliwości słabły, jednak nie zdecydował się na pływanie. Felka natomiast, zawsze łaknąca złożonych doznań, jakich dostarczał ocean, pływała regularnie i opowiadała Clavainowi o swoich doświadczeniach. Za pośrednictwem córki znów nawiązał pewien kontakt z Galianą i na razie to mu wystarczyło.
Ale dwa lata temu morze zabrało Felkę. Nie wróciła.
Scorpio miał to teraz na uwadze, starannie dobierając słowa.
— Nevil, wiem, że to dla ciebie trudne, ale musisz także zrozumieć, że ten obiekt może być bardzo ważny dla osiedla.
— Zrozumiałem to, Scorp.
— Ale uważasz, że ocean jest ważniejszy, prawda?
— Uważam, że nikt z nas nie ma w zasadzie pojęcia, co się w istocie liczy.
— Może i nie. Mnie osobiście nie obchodzi szersze spojrzenie. To nigdy nie była moja mocna strona.
— Obecnie mamy wyłącznie szerokie spojrzenie.
— Więc według ciebie tam gdzieś istnieją miliony… miliardy ludzi, które zginą? Ludzi, których nigdy nie spotkaliśmy, do których nie zbliżyliśmy się nawet na rok świetlny?
— Taka jest mniej więcej skala.
— Wybacz, ale mój umysł nie pracuje w ten sposób. Nie po trafię przetworzyć tego rodzaju zagrożenia. Nie obejmuję kwestii masowego unicestwienia. Skupiam się na lokalnych problemach. A w tej chwili mam problem lokalny.
— Tak ci się wydaje?
— Sto siedemdziesiąt tysięcy ludzi, o których należy się martwić. Taka liczba mniej więcej mieści mi się w głowie. Więc gdy coś bez ostrzeżenia spada z nieba, to nic mogę spać.
— Ale nie widziałeś na własne oczy, żeby coś spadło z nieba. — Clavain nawet nie czekał na odpowiedź przyjaciela. — Przecież w bezpośrednim otoczeniu planety rozmieściliśmy bierne czujniki wszelkich typów. Jak mogliśmy nie zauważyć kapsuły, nie mówiąc o statku, który ją wysłał?
— Nie wiem — odparł Scorpio. Nie potrafił określić, czy brak ło mu argumentów, czy też starał się zająć Clavaina rozmową o czymś konkretnym, nie dotyczącym zagubionych dusz i koszmaru masowego wymierania. — To musiało spaść niedawno. Różni się od innych obiektów, które wyciągnęliśmy z oceanu. Tamte były częściowo rozpuszczone, nawet gdy leżały na samym dnie, gdzie organizmów jest znacznie mniej. A ten sprawia wrażenie, jakby był w wodzie najwyżej kilka dni.
Clavain odwrócił się tyłem do morza. Scorpio uznał to za dobry znak. Stary Hybrydowiec stawiał sztywne, oszczędne kroki, z wprawą poruszał się między kałużami i przeszkodami, choć nie patrzył pod nogi.
Wracali do namiotu.
— Często obserwuję niebo — oznajmił Clavain. — Nocą, gdy jest bezchmurne. Ostatnio zauważyłem tam różne rzeczy. Błyski. Znaki, że coś się rusza. Coś większego, jakby na chwilę rozsunęła się zasłona. Według ciebie zaczynam wariować, tak?
Scorpio nie wiedział, co o tym myśleć.
— Każdy widziałby różne rzeczy, gdyby żył tu samotnie.
— Ale ostatnia noc była bezchmurna — stwierdził Clavain — i poprzednia też. A ja obserwowałem niebo i niczego nie zauważyłem. Żadnego znaku, że jakiś statek okrąża planetę.
— My też niczego nie zauważyliśmy.
— Przekazy radiowe? Strumienie laserowe?
— Zupełnie nic. Masz rację, to się nie klei. Ale jakby nie patrzeć, kapsuła istnieje i nie znika. Chciałbym, żebyś sam ją zobaczył.
Clavain odsunął włosy z oczu. Jego twarz była niesamowitym krajobrazem poddanym erozji, bruzdy i zmarszczki na skórze — cienistymi rozpadlinami i wąwozami. Scorpio zauważył, że w czasie półrocznego pobytu na wyspie przyjaciel postarzał się o dziesięć — dwadzieścia lat.
— Mówiłeś, że jakoby w środku ktoś jest.
Pokrywa chmur zaczęła się rozpraszać, tworzyła pasy. Między pasami niebo było niesamowicie blade jak oczy młodej kawki.
— To ciągle tajemnica — powiedział Scorpio. — Tylko kilka osób wie o znalezisku. Dlatego przypłynąłem tu łodzią. Łatwiej byłoby wahadłowcem, ale to rzucałoby się w oczy. Kiedy ludzie się do wiedzą, że cię z powrotem ściągnęliśmy, pomyślą, że nadchodzi kryzys. Przecież wiadomo, że nie tak łatwo cię sprowadzić. Ciągle myślą, że jesteś po drugiej stronie planety.
— To ty nalegałeś, żeby podać to kłamstwo?
— A według ciebie jaka wersja bardziej by ich uspokoiła? Że wyruszyłeś na niebezpieczną wyprawę? Albo że zamieszkałeś na wyspie i myślisz o samobójstwie?
— Przeszli przez gorsze rzeczy. Przełknęliby i to.
— Ponieważ tyle przeszli, pomyślałem, że prawda nie jest im potrzebna — stwierdził Scorpio.
— A tak w ogóle to nie ma mowy o samobójstwie. — Clavain przystanął, odwrócił się i spojrzał w morze. — Wiem, że ona tam jest, ze swoją matką. Czuję to. Nie pytaj mnie, Scorpio, jak to wyczuwam, ale wiem, że ona tam ciągle jest. Czytałem o takich zdarzeniach na innych planetach Żonglerów. Od czasu do czasu biorą pływaków, całkowicie rozmontowują ich ciała i włączają je do matrycy organicznej morza. Nikt nie wie, dlaczego. Ale pływacy, którzy potem wchodzą do oceanu, twierdzą, że w jakiś sposób czują obecność tamtych zaginionych osób. Wrażenie jest znacznie silniejsze, niż gdyby chodziło o kontakt ze zwykłymi zmagazynowanymi pamięciami i osobowościami. Mówią, że to doznanie przypomina rozmowę.
Scorpio wstrzymał oddech. Dokładnie to samo słyszał już wcześniej od Clavaina, nim przywiózł go na wyspę pół roku temu. Najwyraźniej okres izolacji nie osłabił jego przekonania, że Felka się nie utopiła.
— Wskakuj do łodzi, podrzucę cię i sam zobaczysz — powiedział Scorpio.
— Zrobiłbym tak, ale się boję.
— Że ocean zabierze również ciebie?
— Nie. — Odwrócił się twarzą do Scorpia. Był bardziej do tknięty niż zdziwiony. — Oczywiście, że nie. Tego w ogóle się nie boję. Ale przeraża mnie możliwość, że mógłby mnie pominąć.
W dzieciństwie ciągle mówili Rashmice Els, że nie powinna wyglądać tak poważnie. Dokładnie to samo powiedzieliby, gdyby widzieli ją teraz, gdy w półmroku siedziała na łóżku i wybierała kilka osobistych rzeczy, które mogła zabrać ze sobą na wyprawę. Wtedy obrzuciłaby ich urażonym spojrzeniem, jak zawsze w podobnych okolicznościach. Tylko że tym razem z głębszym przekonaniem, że ma rację, a oni się mylą. Bo choć miała zaledwie siedemnaście lat, wiedziała, że są wszelkie powody, by traktować sprawy bardzo poważnie i bać się.
Włożyła do małej torby zapas odzieży na trzy, cztery dni, choć spodziewała się, że podróż potrwa znacznie dłużej. Dorzuciła pakiet przyborów toaletowych zabranych z rodzinnej łazienki — rodzice niczego nie zauważyli — trochę sucharów i mały klinek koziego sera na wypadek, gdyby nie było nic do jedzenia (albo gdyby nie miała ochoty jeść tego, co dostanie) na pokładzie lodochodu Crozeta. Zapakowała butelkę oczyszczonej wody, ponieważ słyszała, że w wodzie w pobliżu Drogi bywają składniki, od których się choruje. Butelka nie na długo by jej wystarczyła, ale dawała przynajmniej poczucie, że Rashmika potrafi planować. Ponadto wzięła owinięty w plastik pakuneczek z trzema małymi artefaktami czmychaczy, które ukradła z kopalni.
W bagażu zostało już niewiele miejsca. Był cięższy, niż przypuszczała. Patrzyła na smętny zbiór przedmiotów rozłożonych na łóżku. Do torby mógł się zmieścić najwyżej jeden z nich. Co wziąć?
Zdarta ze ściany sypialni mapa Heli, z zaznaczonym wyblakłym czerwonym tuszem krętym szlakiem Drogi wokół równika. Nie była to mapa bardzo dokładna, ale Rashmika nie miała lepszej w swoim kompnotesie. Czy to w ogóle ma znaczenie? Nie dotrze do Drogi bez pomocy innych osób, i gdyby one nie znały kierunku, mapa i tak by im niewiele pomogła.
Odłożyła ją na bok.
Gruby granatowy kajet o krawędziach zabezpieczonych złotym metalem. Zawierał ręczne notatki na temat czmychaczy, zbierane pracowicie w ciągu ostatnich ośmiu lat. Zaczęła go zapełniać, gdy miała dziewięć lat i — co idealnie pasowało do profilu osoby przedwcześnie rozwiniętej — postanowiła, że zostanie uczoną, specjalistką od czmychaczy. Oczywiście wyśmiano ją z delikatną wyrozumiałością, ale w niej zwiększyło to tylko determinację, by trzymać się obranej drogi.
Wiedziała, że nie może tracić czasu, nie potrafiła się jednak oprzeć i przekartkowała zeszyt. W ciszy ostro brzmiał szorstki szelest kartek. Gdy go niekiedy na świeżo oglądała, jakby oczami obcej osoby, wydawał jej się samym pięknem. Na pierwszych stronach pismo było duże, staranne, dziecinne. Rashmika używała kolorowych atramentów i sumiennie podkreślała ważniejsze rzeczy. Niektóre atramenty wyblakły lub zamazały się, na stronicach były plamy, ale to wrażenie uszkodzonego antyku tylko przydawało średniowiecznego czaru temu obiektowi. Robiła rysunki, kopiowała je z różnych źródeł. Pierwsze rysunki były niezręczne, ale już na dalszych stronach postacie odznaczały się precyzją i pewnością wiktoriańskich szkiców przyrodniczych. Drobiazgowe szrafowanie, sumienne opisy. Istniały tam rysunki artefaktów czmychaczy z komentarzami dotyczącymi ich przeznaczenia i pochodzenia oraz postacie samych czmychaczy, których budowę anatomiczną dało się odtworzyć na podstawie skamieniałości.
Kartkowała kajet — lata swojego życia. Pismo stawało się coraz drobniejsze, trudniejsze do odczytania. Kolorowe atramenty występowały rzadziej, a w ostatnich rozdziałach pismo i rysunki były prawie wyłącznie czarne. Tu też wszystko wykonano z metodyczną starannością, ale całość sprawiała wrażenie pracy uczonego, nie zaś zapalonego utalentowanego dziecka. Notatki i szkice nie były zapożyczone z innych źródeł, lecz stanowiły część własnych dociekań, niezależnych od zewnętrznych idei. Różnice między początkiem a końcem grubego kajetu szokowały — Rashmika uświadamiała sobie, jak wielką przebyła drogę. Wielokrotnie ze wstydem oglądała swoje poprzednie wysiłki i wtedy chciała go wyrzucić i zacząć zapiski od nowa. Ale na Heli papier drogo kosztował, a kajet był podarunkiem od Harbina,
Przerzuciła czyste stronice. Koncepcje miała jeszcze nie do końca ustalone, choć rozumiała, jaką drogą zmierzają. Niemal widziała słowa i rysunki na stronicach — teraz widmowo blade, ale potrzeba czasu i skupienia, by nabrały ostrości. Podczas czekającej ją długiej podróży z pewnością znalazłaby wiele okazji do pracy nad książką.
Nie może go jednak wziąć. Kajet znaczył dla niej zbyt wiele i przerażała ją myśl, że mógłby zaginąć lub zostać skradziony. W domu bezpiecznie poczeka aż do jej powrotu. Rashmika może przecież pisać podczas wyprawy, precyzować swoje pomysły, wznosić budowę bez wad i słabości. Księga stanie się przez to bardziej doniosła.
Zamknęła ją i odsunęła na bok.
Zostały dwie rzeczy. Kompnotes oraz poszarpana, brudna zabawka. Kompnotes nie należał w zasadzie do niej, to własność rodziny, a Rashmika używała go, gdy innym nie był potrzebny. Od miesięcy nikt jednak o niego nie pytał, więc mało prawdopodobne, by zauważono jego nieobecność. W pamięci urządzenia znajdowało się wiele danych dotyczących badań nad czmychaczami, pobranych z innych zasobów elektronicznych. Były tam zdjęcia i filmy zrobione przez Rashmikę na terenie kopalni oraz ustne świadectwa górników, którzy znaleźli obiekty niezupełnie pasujące do standardowej teorii wymarcia czmychaczy; władze klerykalne tłumiły takie doniesienia. Były tam artykuły starszych uczonych; mapy i zasoby lingwistyczne oraz wiele innych informacji, które dostarczałyby wskazówek, gdy Rashmika dotrze do Drogi.
Podniosła zabawkę. Miękki różowy pluszak, postrzępiony i wydzielający ostrawy zapach. Rashmika miała go od ośmiu czy dziewięciu lat. Sama go sobie wybrała ze straganu wędrownego rzemieślnika. Prawdopodobnie był kiedyś czysty, ale Rashmika pamiętała go tylko jako ukochanego obściskanego brudaska. Patrzyła teraz na niego racjonalnym wzrokiem siedemnastolatki i nie wiedziała, jaką istotę miał przypominać. Pamiętała tylko, że gdy go zobaczyła na straganie, stwierdziła, że to świnka. I nie miało to znaczenia, że na Heli nikt nigdy nie widział świni.
— Ty też nie możesz ze mną pojechać — szepnęła.
Posadziła pluszaka na kajecie i przycisnęła go — teraz siedział mocno jak strażnik. Rashmika chciałaby go wziąć ze sobą, rozumiała, że czeka ją czas wielkiej tęsknoty za domem, za każdym łącznikiem z bezpiecznym środowiskiem wioski. Ale nie czas na sentymenty — kompnotes był bardziej użyteczny. Wetknęła ciemną tabliczkę do torby, zamknęła ją hermetycznie i wyszła z pokoju.
Rashmika miała czternaście lat, gdy w pobliżu wioski ostatni raz przeciągały karawany. Uczyła się wtedy i nie pozwolono jej pójść na spotkanie. Poprzednio karawany pojawiły się pięć lat wcześniej — widziała je, ale tylko przez chwilę i z dużej odległości. Wspomnienia zostały przesłonięte przez to, co stało się z jej bratem. Wiele razy odtwarzała sobie tamto wydarzenie i nie potrafiła oddzielić wiarygodnych faktów od wyobrażonych szczegółów.
Osiem lat temu, pomyślała — zgodnie z ponurymi nowymi oszacowaniami jedna dziesiąta ludzkiego życia. Jedna dziesiąta — nie należało tego lekceważyć, choć kiedyś osiem lat stanowiłoby jedną dwudziestą lub trzydziestą oczekiwanej długości życia. A równocześnie wydawało się to okresem znacznie dłuższym. To przecież była połowa jej własnego życia. Czekanie na kolejne karawany trwałoby wieczność. Ostatnio widziała je jako naprawdę mała dziewczynka, mała dziewczynka z jałowych wyżyn Vigrid, mająca opinię osoby, która zawsze mówi prawdę.
Teraz jednak pojawiła się nowa szansa. Zbliżał się setny dzień sto dwudziestego drugiego objazdu, gdy jedna z karawan nieoczekiwanie skręciła na wschód od Krzyżówki Hauk. Pochód zmienił kierunek na północ, do Nizin Gaudiego, a potem połączył się z drugą karawaną, która akurat zmierzała na południe w kierunku Posępnych Rozdroży. Nieczęsto się to zdarzało: ostatnio trzy objazdy temu, gdy karawany pojawiły się w odległości dnia drogi od wiosek na południowych stokach wzgórz Vigrid. Naturalnie wywołało to wielkie poruszenie. Organizowano przyjęcia i bankiety, grupy powitalne, sekretne popijawy. Zdarzały się niebezpieczne flirty, większe romanse i potajemne związki. Po dziewięciu miesiącach pojawi się grupa kwilących bobasów.
W porównaniu z powszechną surowością życia na Heli, a zwłaszcza z ciężką dolą mieszkańców jałowych wyżyn, odwiedziny karawany były okresem umiarkowanego, ostrożnego optymizmu. Jedną z rzadkich sytuacji, gdy osobisty los mógł ulec zmianie — oczywiście w ściśle wyznaczonych ramach. Trzeźwiej myślący nie okazywali specjalnego podniecenia, ale prywatnie zastanawiali się, czy przypadkiem również dla nich nie nadszedł czas odmiany. By odbyć podróż na miejsce spotkań, wymyślali jakiś pretekst: nigdy nie chodziło o osobistą korzyść, ale wyłącznie o wspólne dobro wioski. I tak przez prawie trzy tygodnie wioski wysyłały własne małe karawany, które jechały przez pagórkowaty teren pełen zdradliwych rozpadlin na spotkanie większych karawan.
Rashmika zamierzała opuścić dom o świcie, gdy rodzice jeszcze spali. Nie skłamała im, jeśli chodzi o wyjazd, ponieważ nigdy nie było to konieczne. Dorośli i inni mieszkańcy wioski nie rozumieli, że potrafi kłamać tak samo jak oni. I potrafi to robić z większym przekonaniem. W dzieciństwie nigdy nie kłamała, ale tylko dlatego, że nie widziała takiej potrzeby.
Cicho skradała się przez podziemny labirynt domu, przeskakiwała między ciemnymi korytarzami a jasnymi plamami pod umieszczonymi w suficie świetlikami. Prawie wszystkie domy w wiosce były zbudowane pod ziemią — pieczary o nieregularnych kształtach połączono krętymi korytarzami powleczonymi żółknącym tynkiem. Życie na powierzchni wydawało się Rashmice trochę niepokojące, ale sądziła, że z czasem można się do tego przyzwyczaić. Tak jak można się w końcu przyzwyczaić do życia w karawanach czy nawet w katedrach, za którymi podążały karawany. Życie pod ziemią nie było pozbawione ryzyka. Sieć tuneli łączyła się pośrednio ze znacznie głębszymi korytarzami kopalni. W zasadzie istniały hermetyczne drzwi i systemy zabezpieczeń mające chronić wieś, gdyby zapadła się któraś z kopalnianych jaskiń albo gdyby górnicy natknęli się na wysokociśnieniową bańkę. Wszystkie te urządzenia nie zawsze jednak pracowały skutecznie. Za życia Rashmiki doszło do kilku groźnych sytuacji, choć nie wydarzył się żaden poważniejszy wypadek, ale wszyscy się obawiali, że to tylko kwestia czasu, a jej rodzice często wspominali wcześniejszą katastrofę. Tydzień temu miała miejsce eksplozja na powierzchni; nikt nie został ranny i mówiono nawet, że ładunki minerskie rozmieszczono celowo, ale to zdarzenie po raz kolejny uświadomiło jej, że świat, w którym żyje, ciągle balansuje na krawędzi katastrofy.
Przypuszczała, że to cena, jaką wieś płaci za swoją niezależność ekonomiczną od katedr. Na Heli większość osad leżała w pobliżu Drogi Ustawicznej, w pasie poniżej stu kilometrów na północ i na południe od Drogi. Osiedla, z nielicznymi wyjątkami, zawdzięczały swoją egzystencję katedrom i ich organom rządowym — kościołom — i w zasadzie skłaniały się ku któremuś z głównych nurtów wyznania quaicheistów. Nie znaczy to, że na jałowych wyżynach religia nie miała swoich zwolenników, ale tu wsie były zarządzane przez świeckie komitety i czerpały dochody z wykopalisk, a nie — jak to było w wypadku wsi przy Drodze — ze skomplikowanych układów z katedrami dotyczących dziesięciny i odpustów. W efekcie wsie na wzgórzach nie musiały godzić się na restrykcje religijne obowiązujące w innych rejonach Heli. Mieszkańcy sami stanowili swoje prawa, mieli swobodniejsze praktyki małżeńskie i przymykali oko na niektóre perwersje zabronione w osadach przy Drodze. Rzadko wizytował ich ktoś z Wieży Zegarowej, a wysłanników kościołów witano z podejrzliwością. Dziewczynki — na przykład Rashmika — nie musiały studiować świętych ksiąg quaicheistów i pozwalano im czytać literaturę techniczną z dziedziny wykopalisk. Nie wykluczano nawet, że kobieta mogłaby podjąć pracę.
Równocześnie jednak wsie na jałowych wyżynach nie korzystały z parasola ochronnego. Osiedla wzdłuż drogi były strzeżone przez luźne oddziały katedralnej milicji, a w czasach kryzysu zwracały się do katedr o pomoc. Katedry miały dostęp do nowoczesnych technik medycznych zupełnie nieosiągalnych dla ludności na wzgórzach. Rashmika widziała, jak jej przyjaciele i krewni umierają, ponieważ osadzie nie udostępniono leku. Ceną za lek była uległość wobec machinacji Urzędu Analizy Krwi. Ale gdy w twoich żyłach popłynie quaicheistowska krew, niczego już nie możesz być pewien.
Rashmika akceptowała tę sytuację z dumą i uporem — to cechy wspólne wszystkim mieszkańcom wyżyn. To prawda, że musieli znosić trudy nieznane w innych rejonach przy Drodze. To prawda, że tylko nieliczni byli gorliwymi wyznawcami religii, a i tych często trapiły wątpliwości — wtedy schodzili do kopalni, by szukać odpowiedzi na dręczące ich pytania. A jednak ludzie z wioski nie wybraliby innego sposobu życia. Żyli i kochali tak, jak im się podobało, i na pobożnisiów z Drogi patrzyli z wyniosłością.
Rashmika, z obijającą się o biodro ciężką torbą, dotarła do ostatniego pomieszczenia. W domu panowała cisza, ale gdyby dziewczyna stanęła i zaczęła nasłuchiwać, z pewnością usłyszałaby niemal podprogowe odgłosy odległych robót górniczych, drążenia, kopania, wybierania ziemi, docierające tu wielokilometrowymi krętymi tunelami. Od czasu do czasu rozlegało się rytmiczne dudnienie młotów, dźwięki tak znajome, że nigdy nie przeszkadzały jej zasnąć. Przeciwnie: gdyby prace górnicze ustały, obudziłaby się natychmiast. Teraz życzyłaby sobie większego hałasu, który zamaskowałby nieuniknione szuranie, jakie musi spowodować jej wyjście z domu.
W ostatnim pomieszczeniu znajdowało się dwoje drzwi. Jedne osadzone w ścianie prowadziły do szerszego poziomego tunelu — połączenia z innymi domami i wspólnymi salami wioski. Drugie, w suficie, otoczone poręczami, były teraz odchylone i odsłaniały ciemną przestrzeń. Rashmika otworzyła szafkę wbudowaną w gładką krzywiznę ściany i wyjęła skafander powierzchniowy. Starała się to robić jak najciszej, nie uderzać hełmem i torbą o trzy pozostałe skafandry wiszące na obrotowym stojaku. Wkładała ten skafander trzy razy w ciągu roku, podczas ćwiczeń, więc teraz bez trudności zamykała zatrzaski i hermetyczne zapięcia. Zajęło jej to dziesięć minut. Co chwilę zamierała, wstrzymywała oddech, gdy docierały do niej odgłosy z domu — włączał się lub wyłączał obieg powietrza albo gdzieś z niskim pomrukiem osiadał tunel.
W końcu miała na sobie skafander, a odczyty parametrów na mankiecie przyjęły bezpieczny zielony kolor. Butla z powietrzem nie była całkowicie wypełniona — gdzieś musiała przeciekać, gdyż zwykle butle przechowywano w pełni naładowane — ale Rashmika oceniła, że ta ilość powietrza wystarczy jej z nawiązką.
Gdy zamknęła przyłbicę hełmu, słyszała tylko swój własny oddech. Nie wiedziała, jak głośno się zachowuje i czy w domu ktoś się poruszył. A miała przed sobą najbardziej hałaśliwą część ucieczki. Musiała działać ostrożnie, jak najsprawniej, tak że gdyby nawet jej rodzice się obudzili, nie zdołaliby jej powstrzymać.
W skafandrze ważyła dwa razy więcej niż normalnie, ale bez trudności podciągnęła się w ciemną jamę za sufitowymi drzwiami. Dotarła do śluzy wejściowej. Każdy dom miał taką śluzę, choć różniły się rozmiarami. Ta akurat zdołałaby pomieścić równocześnie dwóch dorosłych. Mimo to Rashmika musiała się pochylić, gdy opuszczała dolne drzwi i ręcznie zakręcała obręcz zaworu.
W pewnym sensie była przez chwilę bezpieczna. Odkąd rozpoczęła fazę rozhermetyzowania, ani matka, ani ojciec nie mogli wejść do komory. Zamek potrzebował dwóch minut na dokończenie cyklu. Dolne drzwi można było znów otworzyć dopiero po pewnym czasie, ale wtedy Rashmika będzie już w połowie drogi przez osadę. Gdy dotrze do wyjścia, jej ślady szybko zaginą wśród licznych znaków pozostawionych przez innych mieszkańców wioski podążających za swoimi sprawami.
Znów sprawdziła parametry skafandra — odczyty były ciągle zielone — i dopiero wtedy rozpoczęła procedurę rozhermetyzowania. Nie słyszała żadnego dźwięku, ale gdy powietrze zostało wyssane z komory, powłoka skafandra wybrzuszyła się między harmonijkowymi złączami i teraz zginanie kończyn wymagało większego wysiłku. Odczyty na przyłbicy hełmu informowały Rashmikę, że znajduje się w próżni.
Nikt nie dobijał się do drzwi od dołu. Obawiała się trochę, że może uruchomić alarm. Podejrzewała, że rodzice, chcąc zapobiec ewentualnej ucieczce, mogli coś takiego zainstalować, nie informując jej o tym. Obawy okazały się bezpodstawne: nie natknęła się na żaden alarm, na żadne zabezpieczenia ani ukryte urządzenie wymagające wprowadzenia kodu. Tyle razy trenowała to przejście w myślach, że teraz miała wrażenie deja vu.
Gdy całkowicie opuściła komorę, przekaźnik umożliwił otwarcie drzwi zewnętrznych. Rashmika mocno je pchnęła. Bez skutku. Dopiero po chwili drzwi się lekko rozwarły — na dwa centymetry — i wiązka jasnego dziennego światła ostro smagnęła przyłbicę hełmu. Rashmika pchnęła drzwi mocniej — odchyliły się do tyłu. Przecisnęła się przez nie i usiadła na powierzchni. Drzwi pokrywała dwucentymetrowa warstwa świeżego szronu. Na Heli padał śnieg, szczególnie w czasie aktywności gejzerów Kelda lub Ragnarok.
Domowy zegar wskazywał, że jest świt, ale na powierzchni nie miało to większego znaczenia. Mieszkańcy — wielu z nich to uchodźcy z Yellowstone, którzy przebyli przestrzeń międzygwiezdną — nadal żyli w rytmie dwudziestosześciogodzinnej doby, a Hela była zupełnie innym światem, z własnymi skomplikowanymi cyklami. Dzień na Heli trwał około czterdziestu godzin; w tym czasie Hela dokonywała pełnego obrotu wokół swojego świata macierzystego — gazowego giganta Haldory. Ponieważ nachylenie osi księżyca do płaszczyzny obrotu wynosiło prawie zero, we wszystkich miejscach na powierzchni podczas jednego obrotu panowała dwudziestogodzinna ciemność. Wyżyny Vigrid znajdowały się obecnie na stronie dziennej i miało to trwać jeszcze siedem godzin. Na Heli występował również inny rodzaj nocy: podczas jednego obrotu wokół Haldory księżyc jeden raz wchodził w cień, jaki rzucał gazowy gigant. Była to noc krótka, zaledwie dwugodzinna, i nie miała specjalnego znaczenia dla mieszkańców. Zawsze większe było prawdopodobieństwo, że księżyc znajdzie się poza cieniem Haldory, niż że będzie w jego zasięgu.
Po kilku sekundach przyłbica hełmu dostosowała się do oślepiającego światła i Rashmika odzyskała orientację. Wyciągnęła nogi z otworu i starannie zamknęła drzwi na zamek — do komory znów zaczęło napływać powietrze. Może poniżej czekają rodzice, ale nawet jeśli już włożyli skafandry, zdołają się wydostać na powierzchnię najwcześniej za dwie minuty. A jeszcze dłużej zajęłoby im przejście tunelami do następnego wyjścia.
Rashmika wstała i ruszyła żwawo, lecz bez wyraźnego pośpiechu czy paniki. Przynajmniej miała nadzieję, że tak to wygląda. Spodziewała się wcześniej, że będzie musiała przejść kilkadziesiąt metrów po świeżym lodzie, zostawiając wyraźny ślad, ale okoliczności jej sprzyjały — ktoś niedawno szedł tędy i ślady prowadziły w przeciwnym kierunku niż ten, w którym ona podążała. Gdyby ktoś chciał ją tropić, nie wiedziałby, którymi znakami się kierować. Mogły to być ślady matki — odciski buta były stosunkowo małe, nie należały zatem do ojca. Jaką sprawę miała matka? — zastanawiała się Rashmika przez chwilę, ponieważ nie słyszała ostatnio, by ktoś w domu wspominał o wyprawie na powierzchnię.
Nieważne; na pewno jest jakieś proste wyjaśnienie. Rashmika i tak ma dosyć problemów, żeby sobie jeszcze dokładać zmartwień.
Szła okrężną drogą między czarnymi pionowymi płytami paneli radiatorów, przysadzistymi pomarańczowymi wzgórkami generatorów lub transponderów nawigacyjnych oraz pokrytych śniegiem zaparkowanych lodochodów o miękkich liniach. Miała rację co do śladów. Spojrzała do tyłu: rzeczywiście nie można było odróżnić odcisków jej butów od plątaniny innych śladów.
Za skupiskiem żeber radiatora zobaczyła lodochód. Od innych pojazdów różnił się tylko tym, że śnieg stopniał na kołnierzu chłodnicy nad osłoną silnika. Z powodu zbyt jasnego dnia trudno było stwierdzić, czy wewnątrz pojazdu paliły się światła.
Wycieraczki odsunęły śnieg z przedniej szyby, zostawiając na niej przezroczysty wachlarz. Rashmice wydawało się, że widzi przez niego poruszające się w środku postacie.
Obeszła niski pojazd o szeroko rozstawionych nogach. Miał kształt łodzi i jego czarny kadłub ozdobiony był tylko z boku jaskrawym motywem węża. Pojedyncza noga przednia zakończona była szeroką, zagiętą w górę nartą, a mniejsze nogi tylne kończyły się węższymi nartami. Rashmika zastanawiała się, czy to właściwy pojazd. Głupio by było, gdyby teraz popełniła błąd. Choć tkwiła w skafandrze, każdy mieszkaniec wioski na pewno by ją rozpoznał.
Otrzymała od Crozeta bardzo konkretne instrukcje. Z ulgą spostrzegła przygotowaną dla niej rampę. Weszła po uginającym się metalowym podeście i zapukała do drzwi. Z niepokojem czekała chwilę, po czym drzwi się odsunęły, odsłaniając śluzę. Rashmika wcisnęła się do komory mogącej pomieścić tylko jedną osobę.
Na paśmie komunikacyjnym hełmu dotarł do niej męski głos — od razu poznała, że to głos Crozeta.
— Tak?
— To ja.
— Czyli kto?
— Rashmika. Rashmika Els. Chyba się umówiliśmy. Zapadło krótkie, dręczące milczenie. Czyżbym się pomyliła? — pomyślała.
Wreszcie mężczyzna się odezwał:
— Możesz zmienić zdanie, nie jest za późno.
— Już jest chyba za późno.
— Mogłabyś wrócić do domu.
— Rodzice będą niezadowoleni, że tak daleko odeszłam.
— Tak, raczej ich to nie zachwyci — odparł mężczyzna. — Ale znam twoich starych. Nie ukarzą cię zbyt surowo.
Miał rację, jednak w tej chwili nie chciała o tym myśleć. Przez wiele tygodni przygotowywała się psychicznie do wyprawy i nie potrzebowała argumentów za tym, by w ostatniej chwili się wycofać.
Znów uderzyła mocno rękawicą w wewnętrzne drzwi.
— Wpuścisz mnie czy nie?
— Chciałem się tylko upewnić, czy jesteś zdeterminowana. Po opuszczeniu osady jedziemy do karawany i nie będziemy zawracać. To nie podlega negocjacjom. Jeśli tu wejdziesz, musisz zostać przez trzy dni. Sześć, gdybyś się zdecydowała i chciała wrócić z nami. Żadne prośby i jęki mnie nie przekonają, żeby zawrócić.
— Czekałam osiem lat — odparła. — Trzy dodatkowe dni mnie nie zmogą.
Zaśmiał się.
— Prawie ci wierzę.
— I tego się należy trzymać. Weź pod uwagę, że jestem dziewczyną, która nigdy nie kłamie — powiedziała.
Zewnętrzne drzwi zamknęły się, wgniatając ją w ciasną komorę śluzy. Przez kratownice z piskiem wpadało powietrze. Równocześnie odczuła ruch, łagodny i rytmiczny jak kołysanie w kołysce — lodochód sunął, napędzany przemiennymi ruchami tylnych nart.
Gdy wstała dziś z łóżka, pomyślała, że to początek ucieczki, ale dopiero teraz miała pełną świadomość, że naprawdę jest w drodze.
Wewnętrzne drzwi przepuściły ją do środka. Odpięła hełm i powiesiła go przepisowo obok trzech innych. Z zewnątrz lodochód wyglądał na dość dużą maszynę, ale znaczną część wnętrza zajmowały dwa silniki, generatory i zbiorniki paliwa, urządzenia wymiany powietrza i przestrzeń ładunkowa. Panował tu ścisk i hałas, a powietrze było takie, że Rashmika miała ochotę znowu włożyć hełm. Miała nadzieję, że się do tego przyzwyczai, ale trzy dni to chyba maksimum tego, co zdoła wytrzymać.
Lodochód szarpał i zataczał się. Przez jedno z okien widziała oślepiająco biały krajobraz, który stale się pochylał. Przytrzymała się uchwytu i próbowała przejść na przód pojazdu, gdy drogę zagrodził jej Culver, syn Crozeta, ubrany w brudny brązowawy kombinezon z mnóstwem kieszeni, z których wystawały narzędzia. Był rok czy dwa młodszy do Rashmiki, miał blond włosy i zawsze wyglądał na niedożywionego. Spojrzał na nią lubieżnie.
— W końcu postanowiłaś’ jechać, co? Dobra. Poznamy się trochę lepiej, no nie?
— Tylko trzy dni. Nic sobie nie myśl.
— Pomogę ci zdjąć skafander, potem przejdziemy do przodu. Tato jest zajęty, opuszczamy teraz wioskę. Musimy zrobić objazd z powodu krateru. Dlatego trochę trzęsie.
— Dzięki, sama sobie poradzę ze skafandrem. — Rashmika znacząco skinęła głową w stronę kabiny. — Może przeszedłbyś do tyłu i sprawdził, czy tato nie potrzebuje pomocy?
— Nie potrzebuje. Mama też tam jest. Rashmika rozpromieniła się.
— To dobrze. Chyba się cieszysz, Culver, że pilnuje, byście się nie wpakowali w jakieś kłopoty.
— Nie wtrąca się, o ile tylko wychodzimy na plus. — Pojazd znów zrobił gwałtowny zakręt i Rashmika uderzyła o metalową ścianę. — Tak naprawdę to przeważnie przymyka na wszystko oko.
— Tak słyszałam. Muszę już zdjąć ten skafander… Może mi powiesz, gdzie będę spała?
Culver pokazał jej malutką dziuplę między dwoma dudniącymi generatorami. Leżał tam brudny materac, poduszka i ocieplana kołdra ze śliskiego srebrnego materiału. Wisiała też zasłonka, którą można było zaciągnąć, by zyskać trochę prywatności.
— Mam nadzieję, że nie spodziewałaś się luksusów.
— Spodziewałam się najgorszego. Culver nie odchodził.
— Na pewno nie potrzebna ci pomoc przy rozbieraniu?
— Dam sobie radę. Dzięki.
— Masz jakieś ubranie, jak zdejmiesz skafander?
— Mam to, co pod spodem, i wzięłam rzeczy ze sobą. — Poklepała torbę, upchaną teraz pod pakietem podtrzymywania życia. Przez tkaninę czuła twardą krawędź kompnotesu. — Chyba nie sądzisz, że zapomniałam zabrać ciuchy?
— Nie — odparł ponuro.
— Jasne. Może pójdziesz teraz do rodziców i powiesz im, że jestem cała i zdrowa. I przekaż im, że im prędzej opuścimy wioskę, tym bardziej będę zadowolona.
— Jedziemy najprędzej, jak się da — rzekł Culver.
— Właśnie to mnie martwi.
— Spieszy ci się trochę, co?
— Tak, chciałabym jak najszybciej dotrzeć do katedr. Culver spojrzał na nią uważniej.
— Podłapałaś religię?
— Niezupełnie — odparła. — Raczej sprawa rodzinna, którą muszę się zająć.
Quaiche obudził się. Ciało miał wtłoczone w ciemne, dopasowane zagłębienie.
Czekając na powrót pamięci, tkwił w chwili błogosławionej nieświadomości pozbawionej trosk i niepokoju. Nagle wspomnienia wtargnęły jak hałaśliwy tłumek kibiców i dopiero potem ustawiły się mniej więcej w porządku chronologicznym.
Pamiętał, jak po wybudzeniu przekazano mu niemiłą wiadomość, że królowa udzieliła mu posłuchania. Pamiętał jej dwunastościenny pokój wyposażony w narzędzia tortur, makabryczny mrok rozświetlany błyskami porażonego prądem robactwa. Pamiętał czaszkę z monitorami w oczodołach. Pamiętał, jak królowa igrała z nim jak kot z wróblem. Popełnił wiele błędów, ale największym, najbardziej niewybaczalnym była nadzieja, że królowa puść je w niepamięć.
Wrzeszczał — dokładnie zdał sobie sprawę, co się z nim stało i gdzie się teraz znajduje. Wrzaski były stłumione, brzmiały bezbronnie, przykro, dziecinnie. Ze wstydem tego słuchał. Nie mógł poruszyć żadną częścią ciała, ale w zasadzie nie był sparaliżowany. Po prostu nie miał swobody ruchu, może najwyżej na ułamek centymetra.
Zamknięcie wydało mu się dziwnie znajome.
Stopniowo wrzask przeszedł w rzężenie, potem w ledwie słyszalny, ochrypły oddech. Trwało to kilka minut, a potem Quaiche zaczął buczeć, powtarzać sześć czy siedem dźwięków z wprawnym zaśpiewem wariata czy mnicha. Jestem już pod lodem, pomyślał. Nie było ceremonii pogrzebowej, nie doszło do finalnej reprymendy ze strony Jasminy. Po prostu: zalutowali go w skafandrze i pogrzebali w lodowej tarczy, którą statek „Gnostyczne Wniebowstąpienie” pchał przed sobą. Nie potrafił określić, ile czasu minęło: godziny, kawałek dnia. Wolał nie spekulować, że mogło to trwać o wiele dłużej.
Opanowały go strach i równocześnie nieodparte poczucie, że coś jest nie w porządku. Może wrażenie swojskości w tej zamkniętej przestrzeni albo może chodziło o to, że na nic nie można było spojrzeć.
Usłyszał głos:
— Uwaga, Quaiche. Uwaga, Quaiche. Faza hamowania zakończona. Oczekiwanie na rozkazy wejścia do układu.
Głos był spokojny, dobrotliwy. Głos cybernetycznej podosoby „Dominy”.
Uświadomił sobie — i to nim wstrząsnęło — że nie znajduje się w żelaznym skafandrze, lecz w „Dominie”, w trumnie hamowania, zapakowany w dopasowaną do jego kształtu matrycę, mającą chronić go podczas fazy hamowania z dużym opóźnieniem. Przestał buczeć. Bez wątpienia poczuł ulgę. Przed chwilą miał przed sobą perspektywę lat tortur, teraz pojął, że znalazł się w relatywnie łagodnym środowisku „Dominy”, a zmiana sytuacji była tak gwałtowna, że nie zdążył się emocjonalnie odprężyć. Dyszał tylko, zszokowany i zdziwiony.
Czuł nieokreśloną potrzebę, by z powrotem wpełznąć w koszmar i dopiero stopniowo się z niego wyłaniać.
— Uwaga, Quaiche. Oczekiwanie na rozkazy wejścia do układu.
— Poczekaj — powiedział. Gardło miał obolałe, głos chrapliwy. Najprawdopodobniej przebywał w trumnie hamowania już od dłuższego czasu. — Zaczekaj. Wydobądź mnie stąd. Ja…
— Czy wszystko jest zadowalające, Quaiche?
— Jestem nieco zdezorientowany.
— W jakim sensie, Quaiche? Potrzebna ci pomoc medyczna?
— Nie, ja… — Zamilkł i poruszył się. — Wydobądź mnie stąd. Za chwilę dojdę do siebie.
— Dobrze, Quaiche.
Krępujące ograniczenia ustąpiły. Przez rozszerzające się szczeliny w trumnie gwałtownie wdarło się światło. Węch Quaiche’a został zaatakowany znanym zapachem. Na statku panowała cisza, tylko od czasu do czasu tykał system chłodzący. Zawsze tak było, gdy po etapie hamowania przechodzili w fazę lądowania.
Quaiche przeciągnął się, jego ciało trzeszczało jak stare drewniane krzesło. Czuł się źle, ale nie tak podle jak wtedy, gdy go ostatnio pośpiesznie wybudzono z zimnego snu na „Gnostycznym Wniebowstąpieniu”. W trumnie podano mu narkotyki wprowadzające w stan nieświadomości, ale większość procesów ciała przebiegała normalnie. Spędził w trumnie parę tygodni podczas badania układów planetarnych, a ryzyko medyczne związane ze stanem zamrożenia przewyższało dobroczynny wpływ, jaki dla królowej miało powstrzymanie procesu jego starzenia.
Rozejrzał się — nadal nie wierzył, że zaoszczędzono mu koszmaru zamknięcia w skafandrze ornamentowanym. A może mam halucynacje, może zwariowałem po kilkumiesięcznym przebywaniu pod lodem? — zastanawiał się. Jednak statek cechował się hiperrealnością, która w żadnym sensie nie przypominała halucynacji. Quaiche nie pamiętał, żeby kiedykolwiek przedtem śnił w czasie hamowania — przynajmniej nie były to takie sny, z których budził się z wrzaskiem. Im więcej jednak czasu mijało i im bardziej konkretyzowała się wokół niego statkowa rzeczywistość, tym bardziej było prawdopodobne, że jednak śnił.
Miał sny przez cały czas hamowania.
— Dobry Boże — powiedział i natychmiast poczuł ukłucie bólu, zwykłą karę, jaką wirus indoktrynacyjny stosował za bluźnierstwo. Wrażenie było tak radośnie realne, tak odmienne od koszmaru zamknięcia w grobie, że po raz drugi powiedział: — Dobry Boże. Nigdy nie wierzyłem, że mam to w sobie.
— Co masz w sobie, Quaiche? — Czasami statek czuł się zobowiązany do nawiązania rozmowy, jakby potajemnie się nudził.
— To nie ma znaczenia — odparł.
Coś zwróciło jego uwagę. Zwykle, gdy wychodził z trumny, miał dużo miejsca, żeby się obrócić i ustawić wzdłuż długiej osi głównej schodni małego statku. Teraz jednak o coś zawadzał łokciem; normalnie tego tu nie było. Spojrzał, podejrzewając częściowo, co to jest.
Zobaczył skorodowaną i osmaloną metalową powłokę cynowej barwy. W ogólnych zarysach formę osoby, która zamiast oczu miała otwory przysłonięte ciemną maskownicą.
— Suka — powiedział.
— Mam cię poinformować, że obecność skafandra ornamentowanego ma cię mobilizować do osiągnięcia sukcesu podczas tej misji — oznajmił statek.
— Zaprogramowano cię, żebyś to powiedział?
— Tak.
Quaiche zauważył, że skafander został podłączony do statkowej matrycy podtrzymywania życia. Grube przewody prowadziły ze ściennych gniazdek do odpowiednich wejść w powłoce skafandra. Quaiche przyłożył dłoń do powłoki, przejechał palcami od jednej grubo przyspawanej łaty do drugiej, śledząc dotykiem kręty grzbiet węża. Metal był ciepławy, drżał nieokreśloną podskórną aktywnością.
— Ostrożnie! — powiedział statek.
— Dlaczego… Czy w środku jest jakaś żywa istota? — Zadawszy pytanie, Quaiche natychmiast sam sobie odpowiedział. — Dobry Boże. Ktoś jest wewnątrz. Kto?
— Mam cię poinformować, że w skafandrze jest Morwenna. Oczywiście. Oczywiście. Wszystko cudownie się klei.
— Dlaczego powiedziałeś, żebym był ostrożny?
— Mam cię poinformować, że skafander tak ustawiono, żeby pozbawił życia wewnętrznego lokatora, gdyby ktoś usiłował majstrować przy powłoce, spoinach czy przyłączach podtrzymywania życia. Mam cię poinformować, że tylko naczelny medyk Grelier potrafi usunąć skafander, nie uśmiercając lokatora.
Quaiche odsunął się od skafandra.
— To znaczy, że nie mogę go nawet dotknąć?
— Dotykanie nie byłoby najmądrzejszym postępowaniem, zważywszy na okoliczności.
Miał ochotę się zaśmiać. Jasmina i Grelier przeszli samych siebie. Najpierw audiencja, podczas której mu oznajmiono, że królowa straciła cierpliwość. Potem ta farsa, gdy pokazano mu skafander, dając do zrozumienia, że poniesie karę. Przekonano go, że wkrótce zostanie zagrzebany w lodzie i będzie utrzymywany w stanie przytomności prawie dziesięć lat. I wreszcie to szydercze ułaskawienie. Ostatnia szansa odkupienia. Powiedziano mu bez ogródek: to naprawdę jest twoja ostatnia szansa. Miał jasność. Jasmina pokazała mu dokładnie, co się stanie, jeśli znów ją zawiedzie. Czcze pogróżki nie były w jej stylu.
Tym razem królowa wykazała się wyjątkową przebiegłością. Ponieważ Morwenna jest uwięziona w skafandrze, on nie może zrobić tego, co niekiedy przychodziło mu do głowy: ukryć się w jakimś układzie planetarnym, aż „Gnostyczne Wniebowstąpienie” znajdzie się poza zasięgiem. Nie, tym razem nie miał wyboru i musiał wrócić do królowej. A potem mieć nadzieję, że po pierwsze, nie rozczaruje jej, a po drugie, że królowa uwolni Morwennę ze skafandra.
Postanowił zadać pytanie:
— Czy jest obudzona?
— Właśnie dochodzi do przytomności — odparł statek. Morwenna, mając fizjologię Ultraski, była znacznie lepiej od Quaiche’a przystosowana do hamowania, ale bardzo prawdopodobne, że skafander został zmodyfikowany, by ją w jakiś sposób chronić.
— Czy możemy się ze sobą komunikować?
— Możesz do niej mówić. Ja obsługuję protokół między statkiem a skafandrem.
— Dobrze, przełącz mnie. — Quaiche odczekał sekundę i zaczął mówić. — Morwenna?
— Horris? — Głos był dziwnie słaby i daleki. Quaiche ledwie wierzył, że przyjaciółka jest od niego odizolowana zaledwie paroma centymetrami metalu. — Horris, gdzie ja jestem? Co się stało?
Dotychczasowe doświadczenie nie dawało mu żadnych wskazówek, w jaki sposób delikatnie nawiązać do tego, że jest uwięziona w zespawanym metalowym skafandrze. „Ach, skoro mówimy o uwięzieniu…”
— Morwenna, jest jedna sprawa, ale nie chciałbym, żebyś panikowała. Wszystko się dobrze skończy, ale w żadnym razie nie panikuj. Obiecujesz?
— Co jest nie tak? — W głosie Morwenny pobrzmiewał teraz niepokój.
Quaiche zanotował sobie w pamięci: chcesz człowieka przerazić, ostrzeż go wcześniej, żeby nie panikował.
— Morwenna, powiedz, co zapamiętałaś’. Spokojnie i powoli. Usłyszał, że głos jej się łamie, że zbliża się atak histerii.
— Od czego mam zacząć?
— Czy pamiętasz, jak zaprowadzono mnie do królowej?
— Tak?
— A pamiętasz, jak zabrali mnie z jej pokoju?
— Tak… Tak.
— Pamiętasz, jak próbowałaś ich powstrzymać?
— Nie… — Zamilkła. Myślał, że się wyłączyła, ale podjęła rozmowę. Połączenie było bardzo słabe. — Zaraz, tak, pamiętam.
— A potem? — Nic.
— Zabrali mnie do sali operacyjnej Greliera. Tam, gdzie robił mi te wszystkie inne rzeczy.
— Nie… — Była zdezorientowana, myślała, że ta straszna rzecz przydarzyła się Quaiche’owi, a nie jej.
— Pokazali mi skafander ornamentowany — powiedział. — Ale do środka włożyli ciebie. Teraz ty tam jesteś i dlatego nie wolno ci wpadać w panikę.
Przyjęła to spokojnie, lepiej, niż oczekiwał. Biedna, dzielna Morwenna. Zawsze stanowiła odważniejszą połowę ich partnerskiego układu. Gdyby dano jej szansę wzięcia kary na siebie, to by to zrobiła, wiedział o tym. Równocześnie wiedział, że jemu brakowało takiej siły. Był słaby, tchórzliwy i samolubny. Nie był złym człowiekiem, ale takich jak on nikt nie podziwił. Ta wiedza ukształtowała jego życie. Z tą wiedzą nie żyło się łatwiej.
— Czyli jestem pod lodem? — spytała.
— Nie, nie jest aż tak źle — odparł i zaraz uświadomił sobie, jak w jej sytuacji różnica między być czy nie być pod lodem jest absurdalnie mała. — Jesteś teraz w skafandrze, ale nie jesteś pod lodem. Włożyli cię nie za twoje przewinienia. To z mojego powodu. Żeby mnie zmusić do określonego działania.
— Gdzie jestem?
— Jesteś ze mną, na pokładzie „Dominy”. Chyba właśnie skończyliśmy hamowanie w nowym układzie.
— Nic nie widzę, nie mogę się ruszyć.
Cały czas patrzył na skafander, mając jej obraz w umyśle. Bardzo się stara to ukryć, ale na pewno jest strasznie przerażona, pomyślał. Zawstydzony, gwałtownie odwrócił wzrok.
— Statku, czy możesz sprawić, żeby coś zobaczyła?
— Ten kanał nie jest uaktywniony.
— To go, do cholery, uaktywnij!
— Żadne działania nie są możliwe. Mam cię poinformować, że lokator może się komunikować ze światem zewnętrznym tylko za pośrednictwem bieżącego kanału audio. Każda próba podłączenia dodatkowych kanałów będzie uznana za…
Machnął ręką.
— W porządku. Słuchaj, Morwenno, bardzo mi przykro. Te dranie nie pozwalają, żebyś coś zobaczyła. Przypuszczam, że to pomysł Greliera.
— Wiesz, on nie jest moim jedynym wrogiem.
— Może nie, ale założę się, że miał w tej sprawie sporo do po wiedzenia. — Z czoła Quaiche’a kapały krople potu, kuliste w ze rowej grawitacji. Wytarł twarz wierzchem dłoni. — To wszystko moja wina.
— Gdzie jesteś? Zaskoczyło go to pytanie.
— Unoszę się przy tobie. Myślałem, że mogłabyś słyszeć mój głos przez tę pancerną powłokę.
— Słyszę tylko twój głos w mojej głowie. Wydaje się, jakbyś był bardzo daleko. Boję się, Horris. Nie wiem, czy to wytrzymam.
— Nie jesteś sama. Jestem tuż przy tobie. Prawdopodobnie bezpieczniej być w skafandrze niż poza nim. Musisz tylko leżeć nieruchomo. Uda nam się to wszystko szczęśliwie zakończyć za kilka tygodni.
— Kilka tygodni? — W jej głosie brzmiała rozpacz. — Mówisz tak, jakby to było nic.
— Lepiej niż miałoby trwać całe lata. Chryste, Morwenno, bardzo ci współczuję. Obiecuję, że cię z tego wydostanę. — Quaiche zacisnął powieki z bólu.
— Horris?
— Tak? — spytał przez łzy.
— Nie zostawiaj mnie na śmierć w tym pudle. Błagam.
— Morwenno — wezwał ją po chwili — posłuchaj uważnie. Muszę cię teraz opuścić. Idę do sterowni. Muszę sprawdzić nasz status.
— Nie chcę, żebyś odchodził.
— Nadal będziesz mogła słyszeć mój głos. Muszę tam pójść. Koniecznie. Inaczej żadne z nas nie będzie miało przyszłości.
— Horris.
Już się oddalał. Oddryfował od trumny hamowania i skafandra ornamentowanego. Przytrzymywał się kolejno miękkich uchwytów przy ścianach. Przepchnął się w dół wąskiej schodni, podciągając się rękami. Nigdy nie polubił nieważkości, ale wąski jak igła statek rozpoznawczy był o wiele za mały na grawitację rotacyjną. Podczas lotu powrotnego sytuacja się poprawi, ponieważ wówczas Quaiche będzie miał dzięki silnikom „Dominy” iluzję grawitacji.
W przyjemniejszych okolicznościach cieszyłby się, że nagle znalazł się daleko od reszty załogi. Morwenna przeważnie nie towarzyszyła mu podczas poprzednich wypraw, i choć za nią tęsknił, upajał się wtedy tą wymuszoną samotnością. Nie był przypadkiem człowieka asocjalnego. Wprawdzie w czasach, gdy przebywał w kulturze ludzi linii głównej, nie należał do osób nadmiernie towarzyskich, ale zawsze miał grupę bliskich przyjaciół. Zawsze miał kochanki, niektóre nietypowe, egzotyczne, albo — jak w wypadku Morwenny — wręcz ryzykowne. Jednak środowisko statku Jasminy było klaustrofobiczne, aż do przesytu nasycone feromonową mgiełką paranoi i intryg, więc w końcu tęsknił do prostoty statku, któremu wyznaczono zadanie.
„Domina” i tkwiący w niej maleńki statek eksploracyjny stały się prywatnym królestwem Quaiche’a w ramach większego imperium „Wniebowstąpienia”. Statek czuwał nad nim, uprzedzając jego życzenia z gorliwością kurtyzany. Im dłużej Quaiche tu przebywał, tym statek więcej wiedział o jego kaprysach i dziwactwach. Grał muzykę, która nie tylko pasowała do jego nastroju, ale była tak dokładnie sformatowana, że potrafiła go wyprowadzić z niebezpiecznie skrajnych nastrojów, z chorobliwej autorefleksji czy beztroskiej euforii. Statek serwował mu nadzwyczajne potrawy; na „Wniebowstąpieniu” nigdy nie udało mu się nakłonić syntezatorów żywności do wyprodukowania podobnych dań. Statek miał zdolność sprawiania przyjemności i zaskakiwania, gdy Quaiche przypuszczał, że jego biblioteki już się wyczerpały. Wiedział, kiedy jego pasażer potrzebuje snu, a kiedy jest mu potrzebny zastrzyk gorączkowej aktywności. Zabawiał go fantazjami, gdy Quaiche się nudził, i symulował drobne kryzysy, gdy pasażer wykazywał oznaki samozadowolenia. Statek znał go bardzo dobrze i niekiedy wydawało się Quaiche’owi, że w jakimś sensie on sam przechodzi w statek, przenika jego systemy maszynowe. To połączenie miało miejsce nawet na poziomie biologicznym. Ultrasi bardzo się starali, by wysterylizować statek po każdej wyprawie, gdy wracał do ładowni we wnętrzu „Wniebowstąpienia”, ale Quiache wiedział, że statek pachnie teraz inaczej niż wtedy, gdy leciał nim po raz pierwszy. Pachniał miejscami, w których Quaiche przebywał.
Kiedyś uważał statek za niebo, za sanktuarium — teraz to wrażenie minęło. Wystarczyło, że spojrzał na ornamentowany skafander, i natychmiast uświadamiał sobie, że Jasmina sięga swoimi wpływami do jego lenna. Nie będzie drugiej szansy. Wszystko, co było dla niego ważne, zależało od układu planetarnego, do którego zmierzał.
— Suka — powiedział znowu.
Dotarł do pokładu dowodzenia i wcisnął się w fotel pilota. Z konieczności pokład był malutki, ponieważ „Domina” składała się głównie z paliwa i silnika. Quaiche siedział teraz w niewielkim rozszerzeniu wąskiej schodni — kształtem przypominało to zbiorniczek termometru rtęciowego. Przed sobą miał owalne okno widokowe, za którym widniała tylko przestrzeń międzygwiezdna.
— Awionika — powiedział.
Panele przyrządów zamknęły się wokół niego jak kleszcze. Zamigotały, potem pojawiły się na nich ruchliwe wykresy i pola wejścia, które przesuwały się, by znaleźć się w miejscu, gdzie zatrzymywał wzrok.
— Rozkazy, Quaiche?
— Daj mi się chwilę zastanowić — odparł. — Najpierw ocenił systemy krytyczne, upewniając się, czy nie ma czegoś złego, co podosoba mogła przeoczyć. Wykorzystali nieco więcej paliwa, niż Quaiche oczekiwał na tym etapie misji, ale to nic dziwnego — przecież wieźli dodatkową masę ornamentowanego skafandra. Zapasy były wystarczające i nie musiał się martwić. Poza tym wszystko działało dobrze: hamowanie odbyło się normalnie, wszystkie funkcje statkowe były w normie, czujniki, systemy podtrzymywania życia, parametry stateczku wycieczkowego, który tkwił w brzuchu „Dominy” jak embrion delfina czekający na narodziny.
— Statku, czy są jakieś specjalne wymagania co do tego przeglądu?
— Żadnych mi nie podano.
— To świetnie, to krzepi. A status statku macierzystego?
— Otrzymuję stałe dane telemetryczne od „Gnostycznego Wniebowstąpienia”. Oczekuje się, że spotkasz się ze statkiem po zwykłym sześcio-, siedmiotygodniowym rekonesansie. Rezerwa paliwa wystarczy na manewr doganiania.
— Potwierdzam. — W ogóle nie miałoby to sensu, gdyby Jas — mina porzuciła go bez zapasu paliwa, ale przyjemnie pomyśleć, że i teraz postąpiła rozsądnie.
— Horris? — odezwała się Morwenna. — Mów do mnie, proszę. Gdzie jesteś?
— Jestem na dziobie — odparł. — Robię przegląd. W tej chwili wszystko wydaje się w porządku, ale chcę się upewnić.
— Czy wiesz, gdzie teraz jesteśmy?
— Właśnie mam to sprawdzić. — Dotknął kontrolki, uruchamiając głosowe sterowanie głównymi układami statku. — Rotacja plus jeden-osiemdziesiąt i obrót trzydzieści sekund.
Displej konsoli wskazał przyjęcie rozkazu. Za owalnym oknem widokowym warstewka słabo widocznych gwiazd zaczęła się przesuwać z jednej krawędzi ku drugiej.
— Mów do mnie — poprosiła znów Morwenna.
— Obracam statek. Po hamowaniu byliśmy skierowani rufą do przodu. Za chwilę powinniśmy mieć widok na układ.
— Czy Jasmina coś na ten temat mówiła?
— Nie przypominam sobie. A ty?
— Nic. — Po raz pierwszy od czasu przebudzenia miała prawie taki jak dawniej głos. Quaiche przypuszczał, że był to mechanizm obronny. Jeśli Morwenna będzie się zachowywała normalnie, odstraszy panikę. W skafandrze ornamentowanym panika była zabójcza. — Że to jeszcze jeden układ, który nie wydaje się szczególnie interesujący — dodała. — Gwiazda i kilka planet. Żadnych danych o obecności człowieka. Dosłownie dziura.
— Nie ma danych, ale to nie wyklucza, że ktoś tu kiedyś zawinął, tak jak my teraz. I zostawił coś po sobie.
— Miejmy nadzieję, że tak jest, do cholery — odparła sarka stycznie.
— Staram się zachować optymizm.
— Wybacz. Wiem, że chciałeś dobrze, ale nie oczekujmy nie możliwego.
— Może powinniśmy oczekiwać — powiedział sam do siebie, mając nadzieję, że statek tego nie usłyszy i nie przekaże Mor — wennie.
W tym momencie statek prawie zakończył obrót o 180 stopni. Dobrze widoczna gwiazda pojawiła się w oknie i ustawiła w centrum owalu. Z tej odległości wyglądała bardziej jak słońce niż gwiazda. Gdyby na pokładzie dowódcy nie było selektywnych przesłon, trudno byłoby patrzeć na tak jasny obiekt.
— Coś mam. — Jego palce prześlizgnęły się po konsoli. — Typ spektralny chłodne G. Gwiazda ciągu głównego, około trzech piątych jasności Słońca. Parę plam, ale nie ma niepokojącej aktywności korony. Oddalona o około dwadzieścia jednostek astronomicznych.
— To jednak dość daleko — stwierdziła Morwenna.
— Nie, jeśli chcesz mieć pewność, że będziesz miała widok na wszystkie główne planety.
— A światy?
— Sekundę. — Zwinnymi palcami przebiegł po konsoli i widok z przodu się zmienił. Na monitor wyskoczyły kolorowe linie orbit ściśniętych w elipsy, każda zaopatrzona w ramkę z liczbami, dającymi główne charakterystyki świata krążącego po danej orbicie. Quaiche przyjrzał się uważnie tym parametrom: masa, okres obiegu, długość dnia, kąt nachylenia, średnica, ciążenie na powierzchni, średnia gęstość, moc magnetosfery, obecność księżyców lub pierścieni. Z podanych przy liczbach przedziałów ufności wywnioskował, że dane zostały obliczone przez „Dominę”, która użyła swoich czujników i zastosowała algorytmy interpretacyjne. Gdyby liczby zostały wyciągnięte z jakiejś wcześniejszej bazy danych, odznaczałyby się znacznie większą dokładnością.
Oszacowania się poprawią, gdy „Domina” podleci bliżej do układu, ale na razie Quaiche zanotował sobie, że ten rejon kosmosu jest w zasadzie niezbadany. Ktoś mógł wcześniej tędy przelatywać, ale nie zatrzymał się na tyle długo, by złożyć oficjalne sprawozdanie. Zatem istniała szansa, że układ zawiera coś, co można by uznać za wartościowe, choćby z powodu nowości.
— Zaczniemy, kiedy uznasz za stosowne — powiedział statek, pragnąc rozpocząć swoją pracę.
— Dobrze, dobrze — odparł Quaiche. — Ponieważ nie ma żadnych anormalnych danych, polecimy w kierunku słońca, zbliżymy się po kolei do planet, a potem obierzemy za cel te po przeciw nej stronie, gdy będziemy wracać do przestrzeni międzygwiezdnej. Przy tych warunkach znajdź pięć najbardziej oszczędnych, z punktu widzenia zużycia paliwa, wzorców podróży i przekaż mi je. Jeśli istnieje znacznie efektywniejsza strategia, według której jakiś ze światów musimy pominąć i potem do niego wrócić, to też mi ją przedstaw.
— Chwilę, Quaiche. — Milczenie trwało krótko, Quaiche nie zdążył nawet mrugnąć. — Jest. Przy wymienionych przez ciebie warunkach nie ma najlepszego rozwiązania, nie ma też jakiegoś wyraźnie korzystnego wzorca, gdyby uwzględnić poszukiwania nie-po-kolei.
— Dobrze. Teraz wyświetl pięć wariantów w kolejności rosnącej ze względu na czas potrzebny do hamowania.
Warianty przemieściły się. Quaiche drapał się w brodę, próbując dokonać wyboru. Mógłby poprosić statek, by sam podjął decyzję, stosując własne tajemne kryteria, ale zawsze wolał osobiście dokonać ostatecznego wyboru. Nie polegało to na losowym wskazaniu któregoś wariantu, ponieważ zawsze istniał taki, który z jakiegoś powodu wydawał się bardziej odpowiedni od innych. Quaiche gotów był przyznać, że oznaczało to decyzję na nosa — bez stosowania świadomego procesu eliminacji — i uważał to za równie uprawomocnione postępowanie. Cały sens wysłania Quaiche’a do badania układu planetarnego polegał na tym, by wykorzystać te ulotne umiejętności, których nie dało się łatwo wbudować w zestaw instrukcji algorytmicznych wykonywanych przez maszyny. Po to tu był, by wpływać na wybór wariantu, który go najbardziej zadowalał.
Tym razem nie był to wybór oczywisty. Czasami miał szczęście i przybywał do układu w okresie, gdy trzy lub cztery interesujące go światy znajdowały się w jednym szeregu na swoich orbitach, co umożliwiało wytyczenie bardzo skutecznej drogi w linii prostej. W tym wypadku planety były rozproszone i wszystkie wytyczone drogi przypominały spacer pijaka.
Były jednak i pocieszające elementy. Gdyby zmieniał kierunek w regularny sposób, nie musiałby wydatkować znacznie więcej paliwa na całkowite hamowanie i badanie z bliska planet, które wpadły mu w oko. Zamiast zrzucać pakiety instrumentów podczas szybkiego przelotu w pobliżu planety, mógłby polecieć „Córką Śmieciarza” i naprawdę dobrze się rozejrzeć.
Przez chwilę, gdy zastanawiał się nad lotem „Córką”, zapomniał o Morwennie. Ale tylko na moment. Miał świadomość, że gdyby opuścił „Dominę”, musiałby również opuścić swoją przyjaciółkę.
Zastanawiał się, jak by to przyjęła.
— Podjąłeś decyzję, Quaiche? — spytał statek.
— Tak. Sądzę, że wybierzemy wariant drugi.
— Czy to twoja ostateczna odpowiedź?
— Sprawdźmy: minimalny czas hamowania; tydzień na większość dużych planet, dwa na układ gazowego giganta z licznymi księżycami… parę dni na maluchy… i nadal pozostanie nam paliwo na wypadek, gdybyśmy znaleźli coś znaczącego.
— Zgadzam się.
— Statku, poinformujesz mnie, gdybyś zauważył coś niezwykłego? Chodzi mi o to… czy nie dostałeś żadnych specjalnych instrukcji w tej sprawie?
— Absolutnie żadnych, Quaiche.
— Dobrze. — Zastanawiał się, czy statek odkrył niedowierzanie w jego głosie. — Powiedz mi, gdyby coś się pojawiło. Chcę być poinformowany.
— Możesz na mnie liczyć, Quaiche.
— Chyba muszę?
— Horris? — odezwała się Morwenna. — Co się dzieje? Statek najprawdopodobniej odłączył ją od kanału audio, gdy dyskutowali o wyborze strategii.
— Analizujemy warianty. Wybrałem strategię próbkowania. Będziemy w stanie przyjrzeć się bliżej wszystkiemu, co zechcemy.
— Jest coś interesującego?
— Nic olśniewającego — odparł. — To zwykła pojedyncza gwiazda i rodzina światów. Nie widzę wyraźnych śladów biosfery ani żadnych znaków, że ktoś tu był przed nami. Jeśli są tam rozproszone na powierzchni małe artefakty, prawdopodobnie z tej odległości ich nie zauważymy, chyba że zachowają się aktywnie, żeby zostały dostrzeżone. Ale wyraźnie tego nie robią. Nie zniehęcam się jednak. Podlecimy bliżej i dobrze się rozejrzymy.
— Powinniśmy uważać. Może tam być dużo nieoznaczonych niebezpieczeństw.
— Może być, ale w tej chwili to raczej nasze najmniejsze zmart wienie, nie sądzisz?
— Quaiche? — przywołał go statek, zanim Morwenna zdążyła odpowiedzieć. — Jesteś gotów zainicjować przeszukiwanie?
— Czy zdążę się dostać do trumny hamowania?
— Początkowe przyśpieszenie to tylko jedno g, póki nie za kończę dokładnej diagnostyki napędu. Gdy będziesz bezpieczny w zasobniku, przyśpieszenie będzie się zwiększało, aż osiągnie bezpieczne dla zasobnika wartości graniczne.
— A co z Morwenna?
— Nie odebrałem żadnych specjalnych instrukcji.
— Czy przeprowadzaliśmy hamowanie przy zwykłych pięciu g, czy kazano ci utrzymywać mniejszą wartość?
— Przyśpieszenie utrzymywało się w zwykłych ustalonych gra nicach.
Dobrze. Morwenna to wytrzymała, więc wszystko wskazywało na to, że jeśli Grelier zmodyfikował skafander ornamentowany, to dawał on nie gorszą ochronę niż trumna hamowania.
— Statku, czy zdołasz uśpić Morwennę na czas buforu hamowania?
— Usypianie zostanie przeprowadzone automatycznie.
— Wspaniale. Morwenna… słyszałaś to?
— Słyszałam — odparła. — Może zadałbyś również inne pytanie. Jeśli może mnie uśpić, gdy zachodzi taka potrzeba, to czy może mnie uśpić na całą podróż?
— Statku, słyszałeś pytanie. Możesz to zrobić?
— Jeśli jest takie wymaganie, da się to załatwić.
To głupie, ale Quaiche’owi nie przyszło do głowy takie pytanie. Czuł wstyd, że nie pomyślał o tym pierwszy. Jeszcze nie pojął do końca, co znaczy dla Morwenny tkwienie w tym skafandrze.
— Słuchaj, Mor, jeśli chcesz, mogę polecić, żeby cię natychmiast uśpił. Kiedy się obudzisz, będziemy z powrotem na „Wniebowstąpieniu”.
— A jeśli ci się nie uda? Czy sądzisz, że kiedykolwiek pozwolą mi się obudzić?
— Nie wiem — przyznał. — Chciałbym to wiedzieć. Ale nie zamierzam ponieść porażki.
— Zawsze okazujesz wielką pewność siebie — powiedziała. — Zawsze mówisz tak, jakby wszystko miało dobrze pójść.
— Czasami nawet w to wierzę.
— A teraz?
— Powiedziałem Jasminie, że chyba czuję, że odmienia się mój los. Nie kłamałem.
— Mam nadzieję, że się nie mylisz.
— Więc chcesz zasnąć?
— Nie — rzekła. — Będę w stanie czuwania, razem z tobą. Gdy ty będziesz spał, ja też zasnę. Tak myślę teraz. Nie wykluczam, że później zmienię zdanie.
— Rozumiem.
— Znajdź tam coś, Horris. Proszę. Dla nas obojga.
— Postaram się — powiedział. W trzewiach czuł coś w rodzaju pewności. To bez sensu, ale to tam było: twarde i ostre jak kamień żółciowy.
— Statku, wieź nas do układu — polecił.