CZTERDZIEŚCI JEDEN

Hela, 2727

Quaiche zobaczył wreszcie most i przeszedł go dreszcz emocji. To, co planował tak skrycie i wytrwale, było o krok od realizacji.

— Spójrz, Rashmiko. — Przywołał ją do okna mansardy, by również podziwiała widok. — Starożytny, a jednak bezczasowy. Odkąd ogłosiłem plan przeprawy przez rozpadlinę, odliczam każdą sekundę. Jeszcze nie jesteśmy na drugiej stronie, ale przy najmniej widzę cel.

— Naprawdę chce pan to zrobić?

— Tyle dokonałem i myśli pani, że się wycofam? Mało prawdopodobne. Stawką jest prestiż kościoła. To dla mnie rzecz najwyższej wagi.

— Szkoda, że nie mogę czytać z pana twarzy — powiedziała. — Szkoda, że nie widzę pana oczu, i szkoda, że Grelier zatruł panu wszystkie zakończenia nerwów. Gdyby nie to, mogłabym powiedzieć, czy mówi pan prawdę.

— Nie wierzy mi pani?

— Nie wiem, w co wierzyć.

— Nie proszę, żeby pani we wszystko wierzyła. — Obrócił fotel. — Nigdy pani nie prosiłem o uznanie zasad mojej wiary. Prosiłem tylko o uczciwą ocenę. Co tak nagle panią niepokoi?

— Muszę znać prawdę. Zanim pan przejedzie katedrą przez most, chcę uzyskać odpowiedź na pewne pytania.

W oczodołach Quaiche’a zadrgały gałki oczne.

— Zawsze byłem z panią szczery.

— Więc jak to było ze zniknięciem, które się nie wydarzyło? Czy to pana sprawka, dziekanie? Czy pan to spowodował?

— Czy to ja spowodowałem? — powtórzył jak echo.

— Przeżył pan załamanie wiary, prawda? Kryzys, podczas którego myślał pan, że jednak jest jakieś racjonalne wyjaśnienie zniknięć. Może nawet rozwinęła się u pana odporność na najsilniejszy wirus indoktrynacyjny, jaki Grelier mógłby panu zaaplikować w tamtym tygodniu.

— Rashmiko, niech pani zachowa ostrożność. Jest pani dla mnie użyteczna, ale nie niezastąpiona.

Odzyskała panowanie nad sobą.

— Mam na myśli to, czy postanowił pan poddać próbie własną wiarę. Czy kazał pan w chwili zniknięcia wysłać na Haldorę sondę z instrumentami?

Całkowicie nieruchome oczy dziekana obserwowały ją uważnie.

— A jak pani uważa?

— Uważam, że wysłał pan coś na Haldorę, maszynę czy sondę. Może kupił to pan od jakiegoś Ultrasa. Miał pan nadzieję, że coś tam dostrzeże. Co takiego… nie wiem. Może coś, co zauważył pan wiele lat wcześniej, ale nie chciał pan tego nawet sam przed sobą przyznać.

— To absurd.

— Ale udało się panu — podjęła. — Sonda sprawiła, że zniknięcie się przedłużyło. Dziekanie, włożył pan kij w szprychy i wywołał reakcję. Podczas zniknięcia planety sonda coś wykryła. Nawiązała kontakt z tym, co planeta ukrywała. A to nie miało nic wspólnego z cudami. — Quaiche próbował jej przerwać, ale mu nie pozwoliła. — Nie wiem, czy sonda wróciła, ale wiem, że nadal jest pan w kontakcie z tym czymś. Otworzył pan okno. — Rashmika wskazała na zespawany metalowy skafander, którego widok tak ją zaniepokoił, gdy po raz pierwszy weszła na mansardę. — Są tutaj uwięzione. Zrobił pan więzienie ze skafandra, w którym umarła Morwenna.

— A po co miałbym to robić?

— Ponieważ nie wie pan, czy to demony, czy anioły.

— A pani oczywiście wie?

— Sądzę, że są i tym, i tym.


Orbita Heli, 2727

Scorpio odsunął ciężką metalową żaluzję, odsłaniając mały owalny iluminator. Porysowana szyba była gruba i ciemna jak karmel. Odszedł od okienka.

— Musicie zaglądać po kolei — powiedział.

Przebywali w rejonie „Nieskończoności”, gdzie panowało zerowe ciążenie. Tylko w takich warunkach dało się zobaczyć silniki, gdy statek był na orbicie, ponieważ obracające się sekcje statku, które zapewniały sztuczną grawitację, znajdowały się zbyt głęboko w kadłubie, by obserwacja silników była możliwa. Gdyby silniki pracowały ze zwykłą siłą ciągu jednego g — dając iluzję grawitacji za pomocą innych metod — statek nie mógłby pozostawać na orbicie wokół Heli.

— Chcielibyśmy je zobaczyć w chwili uruchamiania, o ile to możliwe — powiedział brat Seyfarth.

— To nie jest standardowa procedura podczas krążenia po orbicie — wyjaśnił Scorpio.

— Tylko przez chwilę. Nie muszą działać z pełną mocą.

— Myślałem, że interesują was systemy obronne.

— Również.

Scorpio wydał polecenie do mankietu:

— Dać mi ciąg, ale zrównoważyć silnikami korygującymi, żeby statek nie drgnął ani o centymetr.

Rozkaz wykonano niemal natychmiast. Teoretycznie jeden z ludzi Scorpia powinien był przesłać polecenie do sterowni statku, po czym kapitan Brannigan mógłby — albo i nie — zastosować się do rozkazu. Scorpio przypuszczał jednak, że kapitan włączył silniki, nim jeszcze komenda została wprowadzona do systemu.

Wielki statek jęknął, gdy silniki ruszyły. Przez ciemną szybę iluminatora widać było wypływ materii w postaci fioletowo-białej rysy, widocznej teraz tylko dlatego, że podczas końcowego etapu wejścia „Nostalgii” do układu wyłączono funkcję maskowania. W drugim końcu kadłuba baterie konwencjonalnych rakiet termojądrowych równoważyły ciąg napędów głównych. Absorbując naprężenia, stary kadłub trzeszczał i jęczał jak olbrzymie żywe stworzenie. Statek potrafił wytrzymać większy wycisk, Scorpio o tym wiedział, ale jednak z ulgą zobaczył, że płomień silników gaśnie. Poczuł lekkie szarpnięcie, dowód na to, że wystąpiła drobna niesynchroniczność między wyłączeniem rakiet i silników głównych.

— Wystarczy, bracie Seyfarth?

— Chyba tak — odparł szef delegatów. — Sprawiają wrażenie, że są w doskonałej kondycji. Nie ma pan pojęcia, jak trudno obecnie zaleźć dobrze konserwowane napędy Hybrydowców, gdy ich twórców już tu nie ma.

— Bardzo się staramy — rzekł Scorpio. — Ale was interesuje głównie broń? Zaprowadzę was tam i na dziś koniec, dobrze? Później będzie mnóstwo czasu na dokładniejsze badania. — Miał dość tej rozmowy towarzyskiej, dość oprowadzania dwudziestu intruzów po swoim imperium.

— W zasadzie silniki bardziej nas interesują, niż mówiliśmy — oznajmił brat Seyfarth, gdy znaleźli się bezpiecznie w jednej z ratujących sekcji statku.

Scorpia zaswędział kark.

— Doprawdy?

— Tak. — Seyfarth skinął na swoich kolegów. Dwudziestu delegatów dotknęło błyskawicznym ruchem swoich skafandrów, które podzieliły się na nieregularne części i opadły, tworząc stos twardych skorup. Delegaci mieli na sobie cienkie wewnętrzne ubrania — Scorpio widział to już wcześniej na obrazach ze skanerów.

Co przeoczyłem? — zastanawiał się. Nie dostrzegł żadnej broni, pistoletów ani noży.

— Bracie, wszystko dokładnie przemyśl.

— Wszystko już przemyślałem. — Seyfarth ukląkł i dłońmi w rękawicach zaczął wprawnie szperać w stosie skorup. Jego podwładni zrobili to samo.

Wydobył jeden z fragmentów skafandra — przedmiot o aerodynamicznym kształcie i ostrych brzegach, morderczo wyprofilowany wzdłuż zakrzywionej krawędzi — po czym podniósł się na jedno kolano i machnął nadgarstkiem. Pocisk koziołkował w stronę Scorpia przez ułamek sekundy, który trwał wieczność. Cichy, pozbawiony oskarżycielskiego tonu głos, mówił Scorpiowi, że chodziło właśnie o skafandry. Prześwietlał je na wskroś, zaglądał pod spód, przekonany, że coś tam się ukrywa, a nie pomyślał o zbadaniu samych skafandrów.

To one były bronią.

Koziołkujący przedmiot utkwił mu w ramieniu. Uderzenie było tak silne, że ostrze przeszyło skórę i ciało i przyszpiliło go do ściany. Szamotał się z bólu, ale kotwica mocno trzymała.

Seyfarth wstał; w obu dłoniach miał ostrą broń. Nie były to przypadkowe odłamki — skafandry przygotowano tak, by rozpadły się wzdłuż linii wyrytych z dokładnością do angstrema.

— Przykro mi, że musiałem to zrobić.

— Człowieku, już jesteś martwy.

— Świnio, ty byłbyś martwy, gdybym zamierzał cię zabić. — Scorpio wiedział, że to prawda. Seyfarth cisnął ostrzem ze zręcznością zdradzającą dużą wprawę. Równie łatwo mógłby odciąć Scorpiowi głowę. — Ale oszczędziłem cię. Oszczędzę całą twoją załogę, jeśli będziecie współpracować tak, jak poprosimy.

— Nikt nie będzie z wami współpracował. Z tymi nożami daleko nie zajdziesz, choć wydaje ci się, że jesteś bardzo prze biegły.

— Mamy nie tylko noże — oznajmił Seyfarth.

Za nim stanęli dwaj delegaci trzymający między sobą związane butle z powietrzem. Jeden z nich celował w Scorpia otwartą dyszą.

— Zademonstruj mu, niech się zapozna — polecił Seyfarth.

Z dyszy buchnął ogień. Zakrzywiony płomień siekł po ścianach korytarza, na których natychmiast powstawały bąble. Statek znów jęknął. Wtedy płomienie zgasły i słychać było tylko syk uciekającego z dyszy paliwa.

— To mała niespodzianka — stwierdził Scorpio.

— Rób to, co każemy, a nikt nie ucierpi — powiedział Seyfarth. Pozostali delegaci rozglądali się dokoła: oni też słyszeli jęk. Sądzili prawdopodobnie, że to spóźniona reakcja statku po wyłączeniu silników.

Trwało to przez chwilę. Scorpio czuł dziwny spokój. Może tak działa na ciebie starość, pomyślał.

— Przyszliście zabrać mi statek? — spytał.

— Nie zabrać — odparł z naciskiem Seyfarth. — Chcemy go tylko pożyczyć na pewien czas. Jak skończymy, możesz go sobie wziąć z powrotem.

— Sądzę, że wybraliście nieodpowiedni statek.

— Wręcz przeciwnie. Sądzę, że wybraliśmy jak najbardziej właściwy statek. Teraz zostań tu, bądź grzeczną świnią, a cała sprawa skończy się po przyjacielsku.

— Nie sądzicie chyba, że we dwudziestu opanujecie mój statek.

— Nie — powiedział Seyfarth. — To byłoby niemądre.

Scorpio usiłował się oswobodzić. Nie mógł zbliżyć komunikatora do twarzy. Ostrze zbyt mocno przyszpilało jego ramię do ściany. Poruszył się i miał wrażenie, że odłamki szkła obracają się w jego barku. To było to samo ramię, które sobie wcześniej opalił.

Seyfarth pokręcił głową.

— Co mówiłem o grzecznej świni? — Uklęknął, wziął inną broń przypominającą sztylet i powoli podszedł do Scorpia.

— Prawdę mówiąc, nigdy nie przepadałem za świniami.

— To mi odpowiada.

— Jesteś dość stary. Ile masz lat? Czterdzieści, pięćdziesiąt?

— Jestem dość młody, żeby ci dać popalić.

— Coś z tym zrobimy.

Seyfarth wbił Scorpiowi sztylet w drugie ramię, mniej więcej symetrycznie do pierwszego ostrza. Scorpio zawył z bólu wysokim głosem, niepodobnym do ludzkiego wycia.

— Nie twierdzę, że znam bardzo dokładnie świńską anatomię — powiedział Seyfarth. — Jeśli wszystko poszło dobrze, nie naruszyłem żadnego organu. Ale na twoim miejscu na wszelki wypadek nie wierciłbym się za bardzo.

Scorpio usiłował się poruszyć, ale zrezygnował, bo łzy bólu przesłoniły mu wzrok. Dwaj inni delegaci zrobili próbę z prowizorycznym miotaczem ognia, a potem podzielili się na dwie grupy i odeszli, zostawiając go samego.

Загрузка...