ROZDZIAŁ ÓSMY

Lecz jedna z lekcji, które daje nam życie, mówi, że koty są kotami

P. G. Wodehouse


Puszka Pandory — Bielizna jako temat rozmowy w epoce wiktoriańskiej — Mój błąd — Jakie polecenia wydajemy kotu — Błąd króla Jana — Znaczenie zdrowego nocnego snu — Otwarcie puszki — Kocie odgłosy — Łabędź — Krowa pani O’Leary — Jaś i Małgosia — Piękny koniec pięknego dnia

— Co ty tu robisz? — zapytałem.

Ale już odgadłem, co ona tu robi. Pan Dunworthy odesłał ją ze mną, a ja miałem ją zwrócić do Muchings End, zanim jej nieobecność spowoduje poważne konsekwencje.

Tylko że spóźniłem się o trzy dni i wylądowałem czterdzieści mil dalej z taką dyschronią, że nawet nie zdawałem sobie sprawy, co powinienem zrobić. A w międzyczasie pani Mering pojechała do Oksfordu na konsultację z medium, Tossie poznała Terence’a i księcia de Vecchio, a Terence nie spotkał Maud.

Niekongruencja nie została naprawiona. Znajdowała się właśnie tutaj.

— Nie powinnaś tutaj być — powiedziałem drętwo.

Kotka podniosła na mnie wzrok. Miała szare oczy z plamkami zieleni i z dziwnymi pionowymi źrenicami, jak szparki. Nie wiedziałem, że koty miewają oczy takiej barwy. Myślałem, że wszystkie mają jasnożółte oczy, świecące w ciemnościach.

Myślałem również, że psy ścigają koty, ale Cyryl siedział spokojnie. Patrzył na mnie tak, jakbym go zdradził.

— Nie wiedziałem, że ona tu jest — próbowałem się bronić.

Ale jak mogłem nie wiedzieć? Co takiego mógł zawierać okrągły kosz — z pokrywą! — przyniesiony przez Fincha w ostatniej chwili? Gomółkę sera? I niby dlaczego Finch mówił, że chyba nie powinni mnie wysyłać ze względu na moją dyschronię?

No, z pewnością miał rację. Nie połapałem się nawet wtedy, kiedy Terence mi powiedział, że Tossie zginął kot. Ani kiedy Verity zapytała mnie, gdzie jest kot. Głupi, głupi, głupi.

Mogłem oddać kotkę Verity, żeby ją odwiozła do Muchings End. Albo Tossie. Mogłem pod jakimś pretekstem wrócić do łodzi, a potem udawać, że znalazłem ją na brzegu. Gdybym wiedział, że ją mam. Gdybym chociaż zajrzał do bagażów. Głupi, głupi, głupi.

Kotka poruszyła się. Ziewnęła i przeciągnęła się lekko, wysuwając do przodu jedną białą łapkę. Pochyliłem się nad koszem, żeby zobaczyć pozostałe łapki. Widziałem tylko czarne futerko.

Nawiedziła mnie szaleńcza myśl. A jeśli to wcale nie jest Księżniczka Ardżumand? Tossie mówiła, że jej kotka była czarna z białym pyszczkiem, lecz w 1888 roku niewątpliwie żyły setki czy nawet tysiące czarnych kotów z białymi mordkami. Ludzie musieli topić kocięta, żeby ograniczyć liczebność.

— Księżniczka Ardżumand? — zapytałem na próbę. W szarych oczach nie dostrzegłem żadnej reakcji.

— Księżniczko Ardżumand — powtórzyłem bardziej stanowczo, a ona zamknęła oczy.

To nie była Księżniczka Ardżumand. To była kotka dozorcy śluzy albo kierownika komitetu parafialnego, która wlazła do kosza, kiedy zwiedzaliśmy kościół w Iffley.

Kotka znowu ziewnęła, pokazując różowy języczek i mnóstwo małych ostrych ząbków, po czym wstała.

Cyryl cofnął się niczym członek Cywilnej Obrony Przeciwlotniczej na widok bomby zapalającej.

Kotka wyszła z kosza i odeszła spacerowym krokiem na czterech białych łapkach, unosząc wysoko ogon zakończony białą kitką. Tylne okolice również miała białe, co trochę przypominało pantalony. Tossie nie wspomniała o pantalonach, pomyślałem z nadzieją, ale potem przypomniałem sobie, że to jest epoka wiktoriańska. Osoby dobrze wychowane nie rozmawiają o pantalonach ani o innych częściach bielizny, prawda? Zresztą ile kotów z białymi łapkami mogło schować się w moim bagażu i zamknąć za sobą kosz?

Kotka właśnie znikała z polany.

— Czekaj! — zawołałem. — Księżniczko Ardżumand! Potem przypomniałem sobie odpowiedni zwrot.

— Stój! — rozkazałem twardo. — Stój.

Szła dalej.

— Wracaj — zażądałem. — Stój. Siad. Sio.

Odwróciła się i spojrzała na mnie wielkimi szarymi oczami.

— Bardzo dobrze — powiedziałem i powoli ruszyłem w jej stronę. — Grzeczny kotek.

Usiadła na ogonie i zaczęła sobie lizać łapkę.

— Baardzo grzeczny kotek — pochwaliłem ją, zbliżając się ostrożnie. — Siad… siad… doskonale.

Delikatnie potarła się łapką za uchem. Dzieliło mnie od niej niecałe pół metra.

— Siad… dobrze… siedź… — nakazałem i rzuciłem się na nią. Odskoczyła lekko i znikła wśród drzew.

— Powiadam, już znalazłeś? — zawołał Terence od strony rzeki. Usiadłem, otrzepałem łokcie z kurzu i spojrzałem na Cyryla.

— Tylko nic nie mów.

Wstałem. Nadszedł Terence z puszką brzoskwiń w ręku.

— A, tutaj jesteś — powiedział. — Poszczęściło ci się?

— Wcale — odparłem. Pospiesznie wróciłem do bagażu. — To znaczy, jeszcze wszystkiego nie przejrzałem.

Wbiłem pokrywę na kosz i otworzyłem torbę, modląc się w duchu, żeby nie zawierała żadnych niespodzianek. Nie zawierała. Znalazłem tam parę wysokich sznurowanych butów, rozmiar najwyżej piątka, wielką chustkę do nosa w grochy, trzy widelce do ryby, dużą warząchew ozdobioną srebrnym filigranem oraz szczypce do ślimaków.

— Czy to się nadaje? — zapytałem, pokazując szczypce. Terence przeszukiwał kwadratowy kosz.

— Wątpię… o, jest — oznajmił i podniósł przedmiot przypominajmy kosę z czerwoną rączką. — Ach, zabrałeś stiltona. Doskonale.

Odszedł, przyciskając do piersi ser i otwieracz, a ja wróciłem na skraj polany.

Nigdzie nie było ani śladu kota.

— Księżniczko Ardżumand, do nogi! — zawołałem. Rozchyliłem gałęzie, żeby zajrzeć pod krzaki. — Chodź, malutka.

Cyryl węszył w zaroślach i spłoszył jakiegoś ptaka.

— Chodź, kotku — powtórzyłem. — Do nogi.

— Ned! Cyryl! — zawołał Terence, a ja wypuściłem szeleszczącą gałąź. — Woda się gotuje! — Nadszedł, niosąc otwartą puszkę brzoskwiń — Co was zatrzymało?

— Chciałem zrobić porządek — wyjaśniłem, wtykając szczypce do, buta — spakować rzeczy, żeby wcześnie rano wypłynąć.

— Możesz to zrobić po deserze — powiedział Terence i wziął mnie za ramię. — No, chodźże wreszcie.

Zaprowadził nas do ogniska, chociaż Cyryl zwlekał i rozgląda się niespokojnie. Profesor Peddick właśnie nalewał herbatę do blaszanych kubków.

Dum licet inter nos igitur laetemur amantes — zacytował, podając mi kubek. — Piękny koniec pięknego dnia.

Piękny dzień, akurat. Nie zwróciłem kota, przeze mnie Terence nie spotkał Maud, przeze mnie popłynął do Iffley na spotkanie z Tossie i kto wie, co jeszcze?

No, nie warto płakać nad rozlanym mlekiem, nawet jeśli to nie odpowiednia metafora, ponieważ nie można go wlać z powrotem do butelki, a zresztą jaka będzie odpowiednia metafora? Otworzyć puszkę Pandory? Wypuścić kota z worka?

Wszystko jedno, nie warto płakać ani rozpamiętywać błędów przeszłości. Musiałem odstawić Księżniczkę Ardżumand do Muchings End jak najszybciej, zanim powstaną większe szkody.

Verity kazała mi trzymać Terence’a z dala od Tossie, ale nie wiedziała o kocie. Musiałem natychmiast odwieźć kotkę z powrotem w miejsce zniknięcia. A najszybszy sposób to powiedzieć Terence’owi, że ją znalazłem. Podskoczy z radości. Natychmiast zechce płynąć do Muchings End.

Ale wtedy spowoduję dalsze konsekwencje, bo Tossie będzie taka wdzięczna za zwrócenie kota, że zakocha się w Terensie zamiast w panu C. Albo on zacznie się zastanawiać, jakim cudem kot zawędrował tak daleko od domu, i wyruszy w pościg za porywaczem, tak jak wcześniej ścigaliśmy łódkę, i po ciemku spadnie z grobli i utonie. Albo utopi kota. Albo wywoła wojnę burską.

Lepiej ukryję kota, dopóki nie dopłyniemy do Muchings End Jeśli potrafię wsadzić go z powrotem do kosza. Jeśli potrafię go złapał.

— Gdybyśmy znaleźli Księżniczkę Ardżumand — zagadnąłem nie dbale — jak mamy ją złapać?

— Myślę, że nie będziemy musieli jej łapać — odparł Terence. — Myślę, że Księżniczka z wdzięcznością skoczy nam w ramiona, jak tylko nas zobaczy. Nie przywykła sama zdobywać pożywienia. Z tego, co mi mówiła Toss… panna Mering, wnioskuję, że kotkę chowano pod kloszem.

— Ale przypuśćmy, że nie skoczy. Czy przyjdzie, jeśli ją zawołać po imieniu?

Obaj, Terence i profesor, popatrzyli na mnie z niedowierzaniem.

— Przecież to kot — powiedział Terence.

— Więc jak można ją złapać, jeśli jest przestraszona i sama nie przyjdzie? Czy zastawia się pułapkę albo…

— Myślę, że wystarczy coś do jedzenia. Na pewno porządnie zgłodniała — stwierdził Terence, wpatrując się w rzekę. — Myślisz, że ona też patrzy na rzekę jak ja i „w wieczornym chłodzie tren jej złotej szaty płynie przez Nocy posępne komnaty”?

— Kto? — zapytałem, rozglądając się po brzegu. — Księżniczka Ardżumand?

— Nie — odparł Terence z irytacją. — Panna Mering. Myślisz, że ogląda ten sam zachód słońca? I czy wie, jak ja wiem, że jesteśmy sobie przeznaczeni, jak Lancelot i Ginewra?

Kolejny nieszczęśliwy koniec, ale to nic w porównaniu z naszym końcem, jeśli nie znajdę kota i nie odwiozę go do Muchings End. Wstałem i zacząłem zbierać talerze.

— Najlepiej chodźmy już spać, żeby jutro wyruszyć wcześnie.

— Ned ma rację — powiedział Terence do profesora Peddicka, niechętnie odrywając spojrzenie od rzeki. — Musimy wcześnie wyruszyć do Oksfordu.

— Koniecznie musimy wracać do Oksfordu? — zapytałem. — Profesor może popłynąć z nami do Muchings End, a potem go odwieziemy.

Terence spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

— Zaoszczędzimy co najmniej dwie godziny, a nad rzeką jest mnóstwo historycznych zabytków, które profesor może studiować — improwizowałem. — Groby i ruiny, i… Runnymede. — Odwróciłem się do Profesora. — Według mnie to ślepe siły doprowadziły do podpisania Magna Carta.

— Ślepe siły? — zaperzył się profesor. — To charaktery stworzyły Magna Carta. Bezwzględność króla Jana, ślamazarność papieża, upór arcybiskupa Langtona w kwestii habeas corpus i rządów prawa. Siły! chciałbym widzieć, jak Overforce wyjaśnia Magna Carta w kategoriach ślepych sił. — Dopił herbatę i odstawił kubek stanowczym ruchem. — Musimy pojechać do Runnymede!

— Ale co z pańską siostrą i bratanicą? — zapytał Terence.

— Mój służący dostarczy im wszystkiego, czego potrzebują, a Maudie to zaradna dziewczyna. Na tym polegał błąd króla Jana, wiecie żeby wracać do Oksfordu. Powinien był zostać w Londynie. Mógł zmienić cały bieg historii. My nie popełnimy tego błędu — zakończył i podniósł wędkę. — Pojedziemy do Runnymede. Koniecznie.

— Ale pańska siostra i bratanica nie będą wiedziały, dokąd pan pojechał — zachmurzył się Terence i spojrzał na mnie pytająco.

— Profesor może wysłać do nich telegram z Abingdon — zaproponowałem.

— Właśnie, telegram — zgodził się profesor i pokuśtykał nad rzekę. Terence odprowadził go zatroskanym wzrokiem.

— Nie myślisz, że on nas opóźni?

— Nonsens — odparłem. — Runnymede jest obok Windsoru. Zabiorę go tam łódką, a ty zostaniesz w Muchings End z panną Mering. Dopłyniemy tam w południe. Będziesz miał czas, żeby się umyć i ogarnąć. Możemy zatrzymać się w Barley Mow — dodałem, wygrzebawszy nazwę gospody z „Trzech panów w łódce” — gdzie wyprasują ci spodnie i wyczyszczą buty.

A ja tymczasem wymknę się, kiedy będziesz się golił, i odniosę kota do Muchings End, pomyślałem. Jeśli go znajdę. Terence wciąż nie był przekonany.

— Chyba rzeczywiście zaoszczędzimy na czasie — przyznał.

— Więc sprawa załatwiona — zakończyłem, zwinąłem obrus i wepchnąłem do kosza. — Ty pozmywaj naczynia, a ja pościelę łóżka.

Kiwnął głową.

— Na łodzi jest miejsce tylko dla dwóch. Będę spał przy ognisku.

— Nie — sprzeciwiłem się — ja będę spał przy ognisku — i poszedłem po dywaniki.

Rozłożyłem wszystkie oprócz dwóch na dnie łodzi, a pozostałe zaniosłem na polanę.

— Nie powinieneś ich położyć przy ognisku? — zagadnął Terence, ustawiając naczynia w stos.

— Nie, mój lekarz mówił, że nie mogę spać w dymie.

Kiedy Terence płukał naczynia, stojąc po kostki w wodzie z podwiniętymi spodniami, ukradłem linę i latarnię, żałując, że profesor Peddick nie zabrał sieci rybackiej.

Trzeba było zapytać Terence’a, co jedzą koty. Zostało trochę stiltona. Czy koty lubią ser? Nie, to myszy lubią ser. A koty lubią myszy Obawiałem się jednak, że nie mamy żadnych myszy.

Mleko. Podobno koty lubią mleko. Kobieta prowadząca kokosowe rzutki na Festynie Dożynkowym narzekała, że kot dobrał się do mleka zostawionego na progu. „Zerwał kapsel pazurami — powiedziała, — Paskudny szkodnik”.

Nie mieliśmy mleka, ale w butelce została odrobina śmietanki. Wsadziłem do kieszeni butelkę, spodeczek, puszkę groszku i mięsną konserwę, piętkę z chleba oraz otwieracz do puszek i ukryłem wszystko na polanie, po czym wróciłem do ogniska.

Terence przekopywał pudła.

— Gdzie się podziała ta latarnia? — mruczał. — Wiem, że były dwie. — Spojrzał w niebo. — Zanosi się na deszcz. Może lepiej śpij w łódce. Będzie trochę ciasno, ale jakoś wytrzymamy.

— Nie! — odparłem. — Mój lekarz mówi, że rzeczne wyziewy szkodzą mi na płuca. — Nędzna wymówka, skoro wcześniej wspominałem, że lekarz radził mi wycieczkę po rzece dla zdrowia. — Powiedziała, że mam spać na lądzie.

— Kto? — zdziwił się Terence, a ja przypomniałem sobie poniewczasie, że w wiktoriańskiej Anglii kobiety nie bywały lekarzami. Ani prawnikami, ani premierami.

— Mój lekarz, James Dunworthy. Powiedział, że mam spać na lądzie, z dala od innych.

Terence wyprostował się, trzymając pałąk latarni.

— Wiem, że Dawson zapakował dwie. Sam widziałem. Nie mam pojęcia, gdzie się zapodziała.

Zapalił latarnię, czyli zdjął szklany klosz, potarł zapałkę i poprawił knot. Obserwowałem go uważnie.

Nadszedł profesor Peddick, niosąc czajnik z dwiema rybkami.

— Muszę zawiadomić profesora Edelsweina o moim odkryciu. Ugubio fluviatilis albinus uważano za wytępiony w Tamizie — oznajmił, Zaglądając do ciemnego wnętrza czajnika. — Piękny okaz. — Postawił czajnik na kwadratowym koszu i ponownie wyciągnął fajkę.

— Może już pójdziemy spać? — zaproponowałem. — Żeby wstać wcześnie i tak dalej.

— Całkiem słusznie — przyznał profesor, otwierając kapciuch z tytoniem. — To bardzo ważne, żeby się dobrze wyspać. Grecy pod Salaminą dobrze się wyspali w noc przed walką. — Napełnił fajkę i ubił tytoń kciukiem — Terence też wyjął fajkę. — Natomiast Persowie spędzili tę noc na morzu i ustawiali swoje statki, żeby przeszkodzić Grekom w ucieczce.

Zapalił fajkę i pociągnął mocno, żeby się rozpaliła.

— Właśnie, i Persowie ponieśli druzgocącą klęskę — wtrąciłem. — Nie chcemy, żeby to samo nas spotkało. A więc — wstałem — chodźmy spać.

— Również Sasi w bitwie pod Hastings — ciągnął profesor Peddick podając kapciuch Terence’owi. Obaj usiedli. — Ludzie Wilhelma Zdobywcy byli wypoczęci i gotowi do walki, podczas gdy Sasi maszerowali od jedenastu dni. Gdyby Harold zaczekał i pozwolił swoim ludziom odpocząć, wygrałby bitwę pod Hastings i zmieniłby cały bieg historii.

I gdybym nie zwrócił kota, ditto.

— No, nie chcemy przegrać jutro żadnej bitwy — spróbowałem jeszcze raz — więc lepiej chodźmy spać.

— Indywidualne działanie — oświadczył profesor, pykając z fajki. — Dlatego przegrano bitwę pod Hastings. Wiecie, Sasi mieli przewagę. Ustawili się na szczycie wzgórza. Obronna pozycja na wzgórzu to największa militarna przewaga dla każdej armii. Spójrzcie na armię Wellingtona pod Waterloo. I na bitwę pod Fredericksburgiem w amerykańskiej wojnie domowej. Wojska Unii straciły dwanaście tysięcy ludzi pod Fredericksburgiem, kiedy atakowały z dołu obronne pozycje wroga. A Anglia była bogatszym krajem, kiedy walczyła na własnym terenie. Gdyby siły ekonomiczne kierowały historią, Sasi by wygrali. Ale nie żadne siły wygrały bitwę pod Hastings, tylko charakter. Wilhelm Zdobywca zmienił przebieg bitwy co najmniej w dwóch krytycznych momentach. Po pierwsze, kiedy Wilhelm spadł z konia podczas szarży.

Cyryl położył się i zaczął chrapać.

— Gdyby Wilhelm natychmiast nie wstał i nie zdjął hełmu, żeby jego ludzie zobaczyli, że przeżył, przegraliby bitwę. Jak to Overforce dopasuje do swojej teorii naturalnych sił? Nijak! Ponieważ historia to charakter, czego dowodzi drugi krytyczny moment bitwy.

Upłynęła cała godzina, zanim wytrząsnęli popiół z fajek i ruszyli do łodzi. W połowie drogi Terence zatrzymał się i zawrócił.

— Może lepiej weź latarnię — zaproponował, podając mi ją — skoro śpisz na brzegu.

— Poradzę sobie doskonale — zapewniłem. — Dobranoc.

— Dobranoc — odpowiedział, schodząc do łodzi. — „Noc to pora spoczynku. — Pomachał mi ręką. — Gdy praca skończona, słodko jest sen przytulić do znużonego łona”.

Tak, zapewne, najpierw jednak musiałem znaleźć kota. Wróciłem na polanę i czekałem, aż wszyscy zasną. Usiłowałem nie myśleć tym, że każda następna chwila kociej swobody zwiększa wykładniczo liczbę możliwych konsekwencji.

Wilk mógł zjeść kota. Czy w wiktoriańskiej Anglii żyły wilki? Albo jakaś wieśniaczka mogła go znaleźć i przygarnąć. Albo wsiadł do przepływającej łodzi.

Śluzy są już zamknięte, powiedziałem sobie, i w końcu to tylko kot. Czy zwierzę może kształtować historię?

Owszem. Przypomnijcie sobie Bucefała, konia Aleksandra Wielkiego, oraz „małego dżentelmena w czarnym futrze”, przez którego zginął król Wilhelm III, kiedy jego koń nastąpił na kretowisko. I Ryszarda III na polu bitwy pod Bosworth, jak krzyczał: „Królestwo za konia!” Przypomnijcie sobie krowę pani O’Leary. Albo kota Dicka Whittingtona.

Odczekałem pół godziny, po czym ostrożnie zapaliłem latarnię. Wydobyłem puszki z kryjówki i wyjąłem otwieracz z kieszeni. I próbowałem je otworzyć.

To na pewno był otwieracz do puszek. Terence tak powiedział. Otworzył nim brzoskwinie. Dźgnąłem wieko czubkiem kosy, a potem boczną krawędzią. Dźgnąłem drugim, zaokrąglonym końcem.

Pomiędzy obiema końcówkami było trochę miejsca. Może jedna pasowała na zewnątrz puszki, jako rodzaj dźwigni. Albo należało ją przyłożyć z boku. Albo z dołu. A może trzymałem otwieracz odwrotnie, ponieważ kosa stanowiła uchwyt.

W rezultacie przedziurawiłem własną dłoń, nie najlepszy pomysł. Znalazłem w torbie chustkę do nosa i przewiązałem skaleczenie.

No dobrze, podejdźmy do sprawy logicznie. Czubek kosy musi służyć do przebijania blachy. I powinien przebić wieczko. Może trzeba go przyłożyć w określonym miejscu. Dokładnie obejrzałem puszkę, szukając słabych punktów. Nie miała żadnych.

— Dlaczego wiktorianie musieli wszystko tak cholernie komplikować? — poskarżyłem się i zobaczyłem błysk na samym skraju polany. — Księżniczko Ardżumand? — zapytałem cicho, podnosząc latarnię. W jednym przynajmniej miałem rację. Kocie oczy naprawdę świecą ciemnościach. Dwa żółte błyski patrzyły na mnie z krzaków. — Chodź, kotku — powiedziałem, wyciągając piętkę chleba i cmokając zachęcająco. — Mam coś dla ciebie. Chodź.

Świecące oczy mrugnęły i znikły. Wsadziłem chleb do kieszeni i ostrożnie ruszyłem na skraj polany.

— Chodź, kotku. Zabiorę cię do domu. Chcesz wrócić do domu prawda?

Cisza. No, niezupełnie cisza. Żaby rechotały, liście szeleściły, a Tamiza wydawała dziwaczny, bulgoczący dźwięk. Ale nie słyszałem żadnych kocich odgłosów. Jakie odgłosy wydają koty? Ponieważ w swoim życiu spotykałem wyłącznie śpiące koty, nie miałem pewności. Miauczące odgłosy. Kory miauczą.

— Miau — zaszeptałem, rozgarniając gałęzie krzaków. — Do nogi, kocie. Chyba nie chcesz zniszczyć czasoprzestrzennego kontinuum, prawda? Miau. Miau.

Oczy ponownie mignęły w gęstwinie. Ruszyłem za nimi, krusząc chleb po drodze.

— Miau? — zapytałem, powoli kołysząc latarnią na boki. — Księżniczko Ardżumand? — i prawie potknąłem się o Cyryla.

Uszczęśliwiony, zamerdał tylną częścią ciała.

— Wracaj spać do swojego pana — syknąłem. — Tylko mi przeszkadzasz.

Natychmiast opuścił spłaszczony nos nad ziemię i zaczął węszyć w kółko.

— Nie! — zaprotestowałem. — Nie jesteś psem myśliwskim. Nawet nie masz nosa. Wracaj na łódź. — Wskazałem w kierunku rzeki.

Przestał węszyć i spojrzał na mnie przekrwionymi oczami, które wyraźnie mówiły: Proszę.

— Nie — odmówiłem twardo. — Koty nie lubią psów.

Znowu zaczął węszyć, gorliwie szturchając ziemię tym, co nazywał swoim nosem.

— No dobrze, dobrze, możesz iść ze mną — ustąpiłem, skoro jasne było, że i tak pójdzie. — Ale trzymaj się blisko.

Wróciłem na polanę, nalałem śmietanki do spodka, przygotowałem linę i zapałki. Cyryl przyglądał się z zainteresowaniem. Podniosłem latarnię do góry.

— „Zwierzyna jest blisko, Watsonie” — zacytowałem i obaj zanurzyliśmy się w gąszcz.

Panowała tam głęboka ciemność, a odgłosom wydawanym przez żaby, rzekę i liście towarzyszyły rozmaite szelesty, szurgoty i szmery — Zerwał się wiatr, więc osłoniłem latarnię dłonią, tęsknie wspominając wspaniały wynalazek kieszonkowej latarki. Dawała mocne światło, które można było skierować w dowolną stronę. Latarnię mogłem tylko unosić wyżej lub opuszczać niżej. Rzucała ciepły, drżący poblask, który niewiele oświetlał, sprawiał jedynie, że ciemność na zewnątrz kręgu światła wydawała się gęsta jak smoła.

— Księżniczko Ardżumand? — wolałem od czasu do czasu i: — Do nogi. kocie! — albo: — Juhu! — Po drodze rozrzucałem okruchy chleba, a czasami stawiałem spodek ze śmietanką przed jakimś obiecującym krzakiem i czekałem.

Nic. Żadnych świecących oczu. Żadnego miauknięcia. Noc była coraz ciemniejsza i wilgotniejsza, jakby zanosiło się na deszcz.

— Widzisz ją gdzieś, Cyrylu? — zapytałem.

Mozolnie przedzieraliśmy się dalej. Po południu to miejsce wyglądało całkiem cywilizowanie, ale teraz wszędzie natrafiałem na kolczaste krzaki, splątane poszycie i groźnie sterczące gałęzie. Ani śladu kota.

Tam. Nad rzeką. Błysk bieli.

— Chodź, Cyrylu — szepnąłem i ruszyłem w stronę rzeki. Znowu to zobaczyłem, coś białego, nieruchomego wśród sitowia. Może kotka zasnęła.

— Księżniczko Ardżumand? — zapytałem i sięgnąłem w głąb trzcin, żeby ją złapać. — Tutaj jesteś, ty niedobre stworzenie.

Biały przedmiot nagle uniósł długą, wygiętą szyję.

— Kwa-ak! — fuknął i załopotał potężnymi białymi skrzydłami. Z pluskiem upuściłem spodek.

— To łabędź — powiedziałem niepotrzebnie. Łabędź. Jeden ze starożytnych cudów Tamizy, spokojnie pływający przy brzegach, ptak o śnieżnych piórach i długiej, pełnej wdzięku szyi. — Zawsze chciałem takiego zobaczyć — wyznałem, odwracając się do Cyryla.

Cyryl zniknął.

— Kwaa-ak! — powtórzył łabędź i rozłożył skrzydła na imponującą szerokość, widocznie zirytowany, że go obudziłem.

— Przepraszam — powiedziałem, wycofując się. — Wziąłem cię za kota.

— Sss! — zasyczał łabędź i ostro natarł na mnie.

W żadnym z poematów „Do łabędzia” nie wspominano, że łabędzie syczą. Albo że nie znoszą, żeby mylić je z kotami. Albo że gryzą. Wreszcie zdołałem uciec, chociaż musiałem przedzierać się przez jakieś kolczaste zarośla, wdrapać się na drzewo i kopać łabędzia w dziób, dopóki nie poczłapał z powrotem nad rzekę, mamrocząc pogróżki i przekleństwa.

Odczekałem piętnaście minut na wypadek, gdyby tylko udawał po czym zlazłem na ziemię i zbadałem swoje rany. Większość znajdowała się z tyłu, gdzie nie mogłem ich zobaczyć. Wykręciłem głowę wypatrując krwi, i zobaczyłem Cyryla, który wyszedł zza drzewa z zawstydzoną miną.

— Druzgocąca klęska — oznajmiłem. — Całkiem jak Persowie. Harris też miał kłopoty z łabędziami. W „Trzech panach w łódce”. — Pożałowałem, że zawczasu nie nauczyłem się na pamięć tego rozdziału. — Próbowały wyciągnąć z łodzi jego i Montmorency’ego.

Podniosłem latarnię, która, o dziwo, nie przewróciła się przy upadku.

— Gdyby król Harold miał po swojej stronie łabędzie, Anglia wciąż należałaby do Sasów.

Znowu ruszyliśmy przed siebie, trzymając się z dala od rzeki i uważając na błyski bieli.

Ukochany Polly Vaughn w starym poemacie zabił ją, ponieważ przez pomyłkę wziął ją za łabędzia. Nosiła biały fartuszek, a on myślał, że to łabędź, i zastrzelił ją z łuku. Doskonale go rozumiałem. W przyszłości ja także najpierw będę strzelał, a potem zadawał pytania.

Noc była coraz ciemniejsza i wilgotniejsza, a krzaki coraz bardziej kolczaste. Żadnych białych błysków, żadnych świecących oczu, żadnych odgłosów. Kiedy upuściłem resztkę chleba i zawołałem: — Do nogi, kocie! — mój głos zadźwięczał echem w głuchej czarnej pustce.

Musiałem pogodzić się z faktem, że kot dawno odszedł, by w puszczy zginąć z głodu albo zamordowany przez rozwścieczonego łabędzia, albo żeby zmienić bieg historii, kiedy córka faraona znajdzie go w sitowiu. Cyryl i ja już go więcej nie zobaczymy.

Jakby na potwierdzenie tych prognoz latarnia zaczęła kopcić.

— To nie ma sensu, Cyrylu — stwierdziłem. — Księżniczka odeszła. Wracajmy do obozu.

Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Rozglądałem się tylko za kotem i nie zwracałem uwagi na kierunek marszu, a wszystkie krzaki wyglądają podobnie.

Opuściłem latarnię nad ziemię i zacząłem szukać okruchów chleba, które rozrzucałem po drodze. Potem przypomniałem sobie Jasia i Małgosię, następną parę, która źle skończyła.

— Pokaż mi drogę, Cyrylu — poprosiłem z nadzieją, a on rozejrzał się czujnie i usiadł.

Oczywiście należało wracać wzdłuż rzeki, ale tam czyhały łabędzie a wilki na pewno nie zjadły wszystkich okruchów chleba. Wybrałem najbardziej prawdopodobny kierunek.

Pół godziny później zaczął siąpić deszcz i ziemia, zasłana liśćmi, zrobiła się mokra i śliska. Wlekliśmy się niczym Sasi, którzy maszerują od jedenastu dni. I wkrótce stracą Anglię.

Straciłem kotkę. Zmarnowałem cenny czas, nie wiedząc, że ją mam, a potem pozwoliłem jej uciec. Wypłynąłem na rzekę z nieznajomym, przeze mnie Terence’a ominęło potencjalnie ważne spotkanie i…

Coś mi przyszło do głowy. Wypłynąłem z Terence’em i zjawiliśmy się akurat we właściwej chwili, żeby uratować profesora Peddicka z topieli. Czy doszłoby do tego, gdyby Terence spotkał Maud, czy też wcale nie miał jej spotkać, tylko znaleźć się w odpowiednim miejscu i czasie, żeby uratować swojego tutora? Albo może profesor Peddick miał utonąć i powinienem dopisać tę akcję ratunkową do listy moich wykroczeń?

Lecz jeśli nawet popełniłem wykroczenie, nie dręczyły mnie przesadne wyrzuty sumienia. Cieszyłem się, że profesor nie utonął, chociaż znacznie skomplikował mi życie, i zaczynałem rozumieć, dlaczego Verity uratowała kota.

Kota, który błąkał się gdzieś w deszczu. Podobnie jak Cyryl i ja. Nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy, natomiast miałem pewność, że nigdy przedtem nie widziałem takiego rzędu drzew ani takich splątanych zarośli. Zatrzymałem się i ruszyłem z powrotem po własnych śladach.

I zobaczyłem łódź. I polanę. I moje posłanie.

Cyryl dostrzegł je pierwszy i rzucił się pędem w tamtą stronę, po czyni zatrzymał się jak wryty. Przestraszyłem się, że łabędź zajął nasze obozowisko.

Nie zajął. Na środku posłania, zwinięta w kłębek, smacznie spała księżniczka Ardżumand.

Загрузка...