W tych małych szarych komórkach mózgu leży rozwiązanie każdej tajemnicy
Moja pierwsza noc w epoce wiktoriańskiej wyglądała trochę inaczej, niż to sobie wyobrażała pielęgniarka w infirmerii. Niezbyt odpowiadała również moim wyobrażeniom, Okazała się znacznie mniej wygodna i znacznie bardziej zatłoczona, niż się spodziewałem.
Zamierzałem włożyć Księżniczkę Ardżumand z powrotem do kosza, zamknąć go porządnie i przycisnąć pokrywę kamieniami dla większej pewności. Lecz kiedy ostrożnie podniosłem kotkę, uważając na pazury i gwałtowne ruchy, umościła się wygodnie w moich ramionach. Zaniosłem ją do kosza i ukląkłem, żeby ją tam włożyć. Spojrzała na mnie prosząco i zaczęła mruczeć.
Czytałem o kocim mruczeniu, ale zawsze wyobrażałem sobie cos rodzaju cichego warczenia czy też elektrycznych trzasków. To, co słyszałem, wcale nie brzmiało groźnie ani elektrycznie. Mimo woli zacząłem się usprawiedliwiać.
— Muszę cię wsadzić do kosza — powiedziałem, niezręcznie głaszcząc kotkę. — Nie mogę ryzykować, że znowu uciekniesz. Chodzi o cały wszechświat.
Mruczenie przybrało na sile i kotka ufnie położyła łapkę na mojej dłoni. Zaniosłem ją z powrotem do łóżka.
— Jutro będzie musiała siedzieć w koszu przez cały dzień — Powiedziałem do Cyryla, który ułożył się na środku dywanika. — Ona już teraz nie ucieknie, skoro mnie zna.
Cyryl nie wydawał się przekonany.
— Przedtem się bała — wyjaśniłem. — Teraz już się całkiem oswoiła. Cyryl parsknął.
Usiadłem na dywanikach i zdjąłem przemoczone buty, wciąż trzymając kota. Potem chciałem się położyć. Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Cyryl twardo bronił granic swojego terytorium.
— Przesuń się! — zażądałem i uwolniłem jedną rękę, żeby go odepchnąć. — Psy powinny sypiać w nogach łóżka.
Cyryl nigdy nie słyszał o tej zasadzie. Przywarł do moich pleców i zaczął chrapać. Pociągnąłem za dywaniki, żeby zrobić dla siebie trochę miejsca, i przekręciłem się na bok, z kotem w ramionach.
Księżniczka Ardżumand również nie przestrzegała zasad obowiązujących zwierzęta w łóżku. Szybko wywinęła się z moich objęć i obeszła posłanie dookoła, depcząc po Cyrylu, który zareagował słabym „uff”, po czym wbiła mi pazury w nogę.
Cyryl rozpychał się tak długo, aż zdobył dla siebie całe posłanie, a Księżniczka Ardżumand ułożyła się na mojej szyi, opierając się całym ciężarem na jabłku Adama. Cyryl popchnął jeszcze trochę.
W godzinę po rozpoczęciu tego małego dramatu rozpadało się na dobre, więc wszyscy schronili się pod przykrycie i ponownie rozgorzała walka o pozycje. Wreszcie główni przeciwnicy zmęczyli się i zasnęli, a ja leżałem i rozmyślałem, co powie Verity, kiedy dowie się o kocie, i martwiłem się deszczem.
A jeśli jutro będzie padało przez cały dzień i nie popłyniemy do Muchings End? Pogoda warunkowała wiele punktów zwrotnych w historii, począwszy od boskiego wiatru, kamikaze, który zniszczył flotę Kubilaj Chana, kiedy próbowała dokonać inwazji na Japonię w trzynastym wieku.
Sztormy rozproszyły hiszpańską Armadę, zamieć przesądziła o wyniku bitwy pod Towton, mgła skierowała „Lusitanię” na trasę niemieckiej łodzi podwodnej, a front niskiego ciśnienia nad lasem w Ardenach o mało nie odebrał aliantom zwycięstwa w bitwie o Ardeny podczas drugiej wojny światowej.
Nawet dobra pogoda wpływa na historię. Nalot Luftwaffe na Coventry udał się z powodu zimnej, pogodnej nocy oraz pełni „księżyca bombowców”.
Pogoda i jej skutek uboczny, choroba. A jeśli profesor Peddick przeziębi się śpiąc na deszczu i jutro trzeba go będzie odwieźć do Oksfordu? Prezydent Stanów Zjednoczonych, William Henry Harrison, przeziębił się stojąc na deszczu podczas swojej inauguracji i miesiąc później zmarł na zapalenie płuc. Piotr Wielki przeziębił się oglądając okręt i zmarł po tygodniu. Zresztą nie tylko przeziębienia. Henryk V zmarł na dyzenterię i w rezultacie Anglia straciła wszystko, co zdobyła pod Agincourt. Niepokonany Aleksander Wielki został pokonany przez malarię, co zmieniło oblicze całego kontynentu azjatyckiego. Nie licząc czarnej śmierci.
Pogoda, choroby, zmiany klimatu, przesunięcia skorupy ziemskiej — ślepe siły profesora Overforce’a — te wszystkie czynniki kształtowały historię, pomimo zaprzeczeń profesora Peddicka.
Oczywiście problem — jak w wielu wojnach — polegał na tym, że obaj, profesor Overforce i profesor Peddick, mieli rację. Po prostu żyli sto lat za wcześnie na teorię chaosu, która miała wchłonąć ich przeciwstawne poglądy. Historię rzeczywiście kształtowały ślepe siły, a także charakter i odwaga, zdrada i miłość. Przypadek i ślepy traf. Zabłąkane kule, telegramy i napiwki. I koty.
Ale historia była także stabilna. Pamiętałem wyraźnie, jak T.J. to mówił, a pan Dunworthy dodał, że gdyby niekongruencja wyrządziła jakieś szkody, już by się ujawniły. Co znaczyło, że kot wrócił do swojej pierwotnej lokalizacji czasoprzestrzennej, zanim spowodował jakieś długofalowe konsekwencje.
Istniała też druga możliwość, że zniknięcie kota niczego nie zmieniło, ale wiedziałem, że to nieprawda. Spowodowało, że przeze mnie Terence nie spotkał Maud. A ja nie zamierzałem ryzykować. Zamierzałem jak najszybciej odwieźć kota do Muchings End, dlatego powinniśmy rano wypłynąć jak najwcześniej.
Dlatego nie powinno padać. Padało pod Waterloo, deszcz rozmył drogi i artyleria ugrzęzła w błocie. Padało pod Crecy, deszcz rozmiękczył cięciwy łuków. Padało pod Agincourt.
Widocznie zasnąłem w trakcie rozpamiętywania deszczowej bitwy o Midway, ponieważ zbudziłem się nagle o świcie. Wstawał szary dzień, przestało padać i kot zniknął.
Zerwałem się na równe nogi i rozrzuciłem dywaniki, żeby sprawdzić, czy kotka nie schowała się pod nimi. Cyryl, któremu przeszkodziłem w drzemce, sapnął i przetoczył się na bok.
— Cyryl! — zawołałem. — Kotka zniknęła! Widziałeś, dokąd poszła? Cyryl rzucił mi spojrzenie oznaczające: „A nie mówiłem” i zagrzebał się w posłaniu.
— Pomóż mi jej szukać! — zażądałem, wyszarpując spod niego dywanik.
Niezdarnie zacząłem nakładać buty.
— Księżniczko Ardżumand! — zaszeptałem rozpaczliwie. — Gdzie jesteś? Księżniczko Ardżumand!
A ona weszła na polanę, stąpając delikatnie po mokrej trawie.
— Gdzieś ty była? — zapytałem. — Powinienem cię zamknąć w koszu!
Minęła mnie bez pośpiechu, wskoczyła na rozgrzebane posłanie, położyła się obok Cyryla i zasnęła.
Nie zamierzałem ponownie ryzykować. Wyrzuciłem z sakwojażu koszule i szczypce do ślimaków. Następnie wyjąłem z kwadratowego kosza nóż do filetowania i zrobiłem kilka nacięć na bokach sakwojażu, pilnując, żeby czubek noża przeciął również podszewkę. Na dnie ułożyłem za małą tweedową marynarkę, a obok wepchnąłem talerzyk.
Księżniczka Ardżumand nawet się nie obudziła, kiedy włożyłem ją do sakwojażu i zatrzasnąłem zamek. Może Verity miała rację, że kotka cierpiała na dyschronię. Wepchnąłem ubrania do walizy i zwinąłem wszystkie dywaniki oprócz tego, na którym leżał Cyryl.
— Obudź się, śpiochu — powiedziałem do niego. — Czas wstawać. Musimy wcześnie wypłynąć.
Cyryl otworzył jedno oko i popatrzył na mnie z niedowierzaniem.
— Śniadanie — oznajmiłem, zabrałem sakwojaż i podszedłem do resztek ogniska. Nazbierałem drewna, ułożyłem stos i rozpaliłem ogień niczym stary traper, po czym przejrzałem bagaż Terence’a, znalazłem mapę rzeki i usiadłem przy ognisku, żeby zaplanować trasę podróży.
Mapa rozkładała się jak akordeon, pokazując całą krętą długość Tamizy, której na szczęście nie musieliśmy pokonać. Nauczyłem się czytać mapy, kiedy byłem studentem, ale ta cierpiała na nadmiar szczegółów: zaznaczono na niej nie tylko wioski, śluzy, wysepki i wszystkie odległości pomiędzy nimi, lecz także jazy, mielizny, kanały, ścieżki holownicze, historyczne widoki oraz najlepsze łowiska. Nie powinna trafić do rąk profesora Peddicka, postanowiłem.
Mapa zawierała również wiele komentarzy edytorskich w rodzaju: „Jeden z najpiękniejszych widoków na rzece” albo „Tutaj dość silny prąd”; w rezultacie trudno było odnaleźć rzekę wśród tych wszystkich słów. Terence powiedział, że Muchings End jest zaraz za Streatley ale nie mogłem znaleźć ani jednego, ani drugiego.
Wreszcie wypatrzyłem Runnymede, opisane jako „historyczne miejsce podpisania Magna Carta, a nie, jak wam będą wmawiać niektórzy osobnicy znad rzeki, kamień na wyspie Magna Carta. Głębiny obfitujące w leszcze. Marny połów kiełbi, uklei i szczupaków”.
Prześledziłem bieg rzeki z Runnymede do Streatley, zaznaczyłem je palcem i poszukałem Iffley. Tutaj: „Oryginalny młyn, który ludzie przyjeżdżają oglądać z daleka, 12-wiecz. kościół, niezłe połowy kleni”. Znajdowaliśmy się w połowie drogi pomiędzy Iffley a Abingdon, dwadzieścia trzy mile od Streatley.
Licząc pół godziny na śniadanie, wyruszymy na rzekę o szóstej. Przez dziewięć godzin spokojnie dopłyniemy do celu, nawet jeśli zatrzymamy się po drodze, żeby profesor Peddick wysłał telegram do siostry. Przy odrobinie szczęścia zwrócimy kota przed trzecią i niekongruencja zostanie naprawiona do piątej.
— Bez trudu zdążymy na herbatę — poinformowałem Cyryla, składając mapę. Wsadziłem ją z powrotem do torby Terence’a i wyjąłem z kosza jajka, połeć boczku oraz patelnię.
Ptaki zaczęły śpiewać i wzeszło słońce, malując niebo i wodę smugami różanego blasku. Złocista rzeka płynęła powoli i sennie, obramowana zielenią, zaprzeczając wszelkim niekongurencjom — pogodne odbicie bezpiecznego, spokojnego świata, wielkiego i nieskończonego planu. Cyryl patrzył na mnie z miną, która wyraźnie mówiła: „Jak poważnie jesteś dyschronowany?”
— Prawie nie spałem w nocy — oświadczyłem. — Przez ciebie. Chodź tu.
Nastawiłem czajnik, pokroiłem boczek, rozbiłem jajka na patelnię i zszedłem do łodzi, bębniąc łyżką wazową w pokrywę kociołka, żeby obudzić Terence’a i jego tutora.
— Pora wstawać — zawołałem. — Śniadanie czeka.
— Dobry Boże — wymamrotał Terence, nieporadnie sięgając po zegarek. — Która godzina?
— Wpół do szóstej — oznajmiłem. — Chciałeś wcześnie wypłynąć żeby zdążyć do Muchings End na herbatę. Panna Mering, pamiętasz?
— Och — powiedział i wyskoczył spod koca. — Masz rację. Proszę się obudzić, profesorze Peddick.
— „Wreszcie, obrotem godzin przebudzony, powstał poranek i dłonią różaną bramy światłości odryglował” — odezwał się z rufy profesor Peddick, mrugając zaspanymi oczami.
Zostawiłem ich i pobiegłem sprawdzić, co z jajkami i z kotem. Kotka spała głęboko. I bezgłośnie, na szczęście. Postawiłem sakwojaż obok reszty bagażu i zacząłem przewracać jajka.
— W tym tempie wypłyniemy przed szóstą — powiedziałem do Cyryla i nakarmiłem go paskiem boczku. — Miniemy śluzę o wpół do, zatrzymamy się w Abingdon, żeby profesor wysłał telegram, będziemy w Clifton Hampden o ósmej, w śluzie Day o dziewiątej, a w Reading o dziesiątej.
O dziesiątej wciąż byliśmy w Abingdon.
Dwie godziny trwało załadowanie bagażu, który jakby się powiększył, a potem w ostatniej chwili profesor Peddick odkrył, że zniknął jego niebieski kleń.
— Pewnie jakieś zwierzę go zjadło — powiedział Terence, a ja od razu zgadłem, jakie to zwierzę.
— Muszę złapać następny okaz — oświadczył profesor, wyjmując wędkę i przybory.
— Nie ma czasu — sprzeciwił się Terence — a poza tym ma pan jeszcze tego kiełbia albinosa.
Tak, pomyślałem, i powinniśmy dobrze go pilnować, bo inaczej zje go „jakieś zwierzę” i nigdy nie dopłyniemy do Muchings End.
— Musimy wyruszyć, sir, jeśli chcemy jutro dotrzeć do Runnymede — przypomniał Terence.
— Non semper temeritas es felix — oznajmił profesor, wybierając muchę z pudełka. — „Pochopny nie zawsze ma szczęście”. Pamiętajcie, gdyby Harold nie rzucił się w wir walki jak głupiec, wygrałby bitwę pod Hastings. — Starannie przywiązał muchę do linki. — Wczesny ranek to nie najlepsza pora na klenie — stwierdził, wykonując próbne rzuty. — One zwykle wychodzą dopiero późnym popołudniem.
Terence jęknął i spojrzał na mnie błagalnie.
— Jeśli zaraz wyruszymy, późno po południu dopłyniemy do Pangbourne — powiedziałem, rozwijając mapę. — Tutaj piszą, że Tamiza pod Pangbourne od dawna stanowi ulubione miejsce wędkarzy. „Doskonale miejsce na brzany — przeczytałem głośno. — Wspaniale okonie, kiełbie i płocie. Mnóstwo kleni i uklei. Strumień jazu słynie z wielkich pstrągów”.
— Pod Pangbourne, powiadasz? — zamyślił się profesor.
— Tak — skłamałem. — Tutaj piszą: „W tym miejscu Tamizy występuje najwięcej ryb różnych gatunków”.
To załatwiło sprawę. Profesor wsiadł do łodzi.
— Dziękuję — wymówił bezgłośnie Terence pod moim adresem i odbił od brzegu, zanim profesor się rozmyślił.
Spojrzałem na swój kieszonkowy zegarek. Dwadzieścia po VIII, Później, niż się spodziewałem, ale ciągle jeszcze mogliśmy zdążyć do Muchings End na piątą, jeśli wszystko pójdzie gładko.
Nie poszło. Śluza w Abingdon była zamknięta i straciliśmy piętnaście minut na obudzenie dozorcy, który zemścił się na nas wypuszczając wodę cienkim strumyczkiem. Przez ten czas sterta bagaży na rufie rozleciała się i musieliśmy dwukrotnie przystawać, żeby je przywiązać.
Za drugim razem profesor Peddick zawołał:
— Widzicie te lilie wodne? I ten szybki prąd przy samym brzegu? Doskonale miejsce na brzany — i wygramolił się z łódki, zanim zdążyliśmy go powstrzymać.
— Nie ma czasu — powiedział bezradnie Terence.
— Pangbourne — przypomniałem profesorowi.
— Phi — odparł i zachwyciłbym się kolejnym wiktoriańskim wykrzyknikiem, gdybym nie musiał się martwić o sakwojaż i losy wszechświata. — Nie ma lepszego miejsca od tego.
Terence wyjął kieszonkowy zegarek i spojrzał na niego z rozpaczą. Co mogło stąd ruszyć profesora? Bitwa pod Hastings? Salamina-Runnymede?
— W ten sposób zawsze sobie wyobrażałem Runnymede — zacząłem, wskazując łąkę przed nami. — Mgła wstaje z pól, kiedy nadjeżdża król Jan ze swoimi ludźmi. Jak pan myśli, gdzie właściwie podpisano dokument? W Runnymede czy na wyspie Magna Carta?
— W Runnymede — odpowiedział. — Dowiedziono, że król spędził noc w Staines i rano wyjechał na pole.
— Ach — mruknąłem. — Podobno profesor Overforce przedstawia nader przekonujące dowody na rzecz wyspy Magna Carta.
— Wyspy Magna Carta? — powtórzył z niedowierzaniem.
— Nader przekonujące — włączył się Terence. — Pasują do jego teorii, że historię tworzą naturalne siły.
— Banialuki! — fuknął profesor Peddick i odrzucił wędkę.
Terence pochwycił ją i wrzucił do łodzi.
— Przekonujące dowody? — pienił się profesor. — Istnieje niepodważalny dowód, że podpisanie odbyło się w Runnymede.
Wdrapał się do łodzi. Złapałem cumę i odbiłem od brzegu.
— Jakie znowu przekonujące dowody? Tam było za dużo baronów i wielmożów, żeby zmieścili się na wyspie, a król Jan był za bardzo podejrzliwy, żeby zająć pozycję pozbawioną drogi odwrotu. Naturalne siły!
I tak dalej, dopóki nie dotarliśmy do Abingdon.
Minął kwadrans po dziewiątej, zanim prześluzowaliśmy się i przybiliśmy do celu.
Profesor Peddick poszedł wysłać telegram, a Terence udał się do wioski kupić chleba i wędliny, żebyśmy nie musieli zatrzymywać się na lunch.
— I butelkę mleka — zawołałem za nim. Jak tylko zniknął mi z oczu, otworzyłem sakwojaż i zajrzałem do Księżniczki Ardżumand.
Ciągle spala. Postawiłem otwarty sakwojaż między nogami i ująłem wiosła. Dotąd tylko Terence wiosłował, ale nie mógł wytrzymać tego tempa przez cały dzień, szczególnie że zależało nam na czasie. A wiosłowanie to tylko wiosłowanie. Nie mogło tak bardzo się różnić od treningu. Tyle że wiosła były znacznie cięższe. I mniej wyważone. Pociągnąłem do tyłu, ale nawet nie drgnęły.
Usiadłem prosto na ławce, zaparłem się stopami, splunąłem w dłonie i szarpnąłem za wiosła.
Tym razem zdołałem je poruszyć. Prawe wiosło wynurzyło się z wody, uchwyty zderzyły się gwałtownie i obtłukły mi kłykcie, lewe wiosło wyskoczyło z dulki, a łódź obróciła się i ruszyła prosto na kamienny filar mostu.
Ledwie zdążyłem wepchnąć wiosło z powrotem do dulki i zanurzyć oba pióra w wodzie, zanim uderzyliśmy w most. Ponownie stłukłem sobie kłykcie i w rezultacie wylądowaliśmy na brzegu.
Cyryl wstał i przeszedł na burtę od strony brzegu, jakby przygotował się do opuszczenia pokładu.
No dobrze, do trzech razy sztuka. Wiosłem odepchnąłem łódź od brzegu, wypłynąłem na środek i spróbowałem jeszcze raz, uważając, żeby uchwyty nie stłukły mi palców. Nie stłukły. Lewy podjechał do góry i walnął mnie w nos.
Ale za czwartą próbą odniosłem sukces i po kilku minutach niezdarnej szamotaniny opanowałem podstawy. Przepłynąłem na drugi brzeg, a potem przeprowadziłem łódź pod mostem i z powrotem wiosłując zręcznie, z pluskiem i chlapaniem.
— Nie, nie! — powiedział Terence za moimi plecami. — Nie tak Napieraj całym ciężarem na wiosła na początku pociągnięcia.
Obejrzałem się na niego, a oba wiosła wynurzyły się z wody i trzasnęły mnie w rękę.
— Nie oglądaj się! Patrz, dokąd płyniesz! — skarcił mnie Terence, co wydało mi się odrobinkę niesprawiedliwe. — Jedna ręka nad drugą. Ciągnij równo. Nie, nie, nie! — krzyknął, gestykulując chlebem w jednej ręce i butelką mleka w drugiej. — Pochyl się do przodu. Rozsuń kolana. Trzymaj głowę prosto. Pamiętaj o siedzeniu.
Nic tak nie pomaga, jak wywrzaskiwane wskazówki, zwłaszcza niezrozumiałe. Starałem się zastosować do tych, które zrozumiałem, czyli „Rozsuń kolana”, i w nagrodę usłyszałem wrzask Terence’a:
— Nie, nie, nie! Trzymaj kolana razem! Pióro! Złapiesz raka! Głowa do góry!
Wreszcie jednak złapałem dryg i ciągnąc równo, napierając na wiosła, z głową do góry, z kolanami złączonymi oraz rozsuniętymi, przez cały czas pamiętając o siedzeniu, podpłynąłem do niego z powrotem.
— Powoli i spokojnie — ostrzegł Terence, kiedy zgrabnie zawinąłem do przystani. — O tak. Doskonale. Musisz tylko poćwiczyć.
— Do czego będę miał mnóstwo okazji — zauważyłem. Wziąłem od niego butelkę mleka i wsadziłem do kieszeni. — Ruszamy. Gdzie jest profesor Peddick?
Terence obejrzał się, jakby spodziewał się go zobaczyć.
— Jeszcze nie wrócił z urzędu telegraficznego?
— Nie — odparłem, wysiadłem na brzeg i przywiązałem łódź. — Lepiej chodźmy go poszukać.
— Lepiej niech jeden z nas zostanie w łodzi — zaproponował Terence, spoglądając surowo na Cyryla. — W razie gdyby profesor wrócił.
— Doskonały pomysł — przyznałem. Pod jego nieobecność mogłem znowu zajrzeć do kota i wypuścić go na chwilę.
— Ty powinieneś iść — stwierdził Terence. — Jesteś lepszy z historii — Wyciągnął zegarek i sprawdził godzinę.
Skorzystałem z jego nieuwagi, podniosłem sakwojaż i ukryłem go za plecami.
— Dziesiąta — oświadczył, gwałtownie zatrzaskując zegarek. — Powinienem odwieźć go do domu natychmiast, jak tylko wyciągnęliśmy go z wody.
— Nie było czasu — przypomniałem. — Poza tym sam mówiłeś, że nic go nie powstrzyma, kiedy wbił sobie coś do głowy.
Przytaknął ponuro.
— On jest niepowstrzymaną siłą. Jak Wilhelm Zdobywca. Historia to jednostka. — Westchnął. — Zanim tam dopłyniemy, ona już będzie zaręczona.
— Zaręczona? Z kim? — zapytałem w nadziei, że wspominała o innych zalotnikach, z których jeden okaże się upragnionym panem C.
— Nie wiem, z kim — odparł Terence. — Dziewczyna taka jak Tossie… jak panna Mering pewnie słyszy oświadczyny dziesięć razy dziennie. Gdzież on jest? W tym tempie nigdy nie dopłyniemy do Muchings End.
— Ależ dopłyniemy — zapewniłem go. — Przeznaczenie, pamiętasz? Romeo i Julia. Abelard i Heloiza.
— Przeznaczenie — zgodził się Terence. — Lecz jakże okrutne Przeznaczenie, które na cały dzień pozbawia mnie jej widoku!
Zapatrzył się rozmarzonym wzrokiem na rzekę, a ja wymknąłem się unosząc sakwojaż.
Cyryl pobiegł za mną truchcikiem.
— Zostań przy łodzi, Cyrylu — rozkazałem stanowczo i we trójkę wkroczyliśmy do wioski.
Nie miałem pojęcia, gdzie znajdował się urząd telegrafu ani jak wyglądał, ale dostrzegłem tylko dwa sklepy. Spożywczy i drugi z przyborami wędkarskimi oraz wazonami kwiatów na wystawie. Spróbowałem najpierw w sklepie wędkarskim.
— Gdzie mogę nadać telegram? — zapytałem uśmiechniętą staruszkę w czepku. Wyglądała zupełnie jak owca z „Alicji po drugiej stronie lustra”.
— Na wycieczkę po rzece? — zagadnęła. — Mam śliczne talerze malowanymi widoczkami młyna w Iffley. Z napisami: „Szczęśliwe wspomnienia z Tamizy”. Płynie pan w górę czy w dół rzeki?
Nigdzie, pomyślałem.
— W dół — odparłem. — Gdzie jest urząd telegrafu?
— W dół — powtórzyła uszczęśliwiona. — Więc już pan go widział. Śliczny, prawda? — Podała mi żółtą satynową poduszkę z frędzelkami widoczkiem młyna i napisem przez szablon: „Pamiątka z Iffley”.
Zwróciłem jej poduszkę.
— Bardzo ładna. Gdzie można wysłać telegram?
— Z urzędu pocztowego, ale zawsze myślałam, że o wiele grzeczniej jest wysłać list, nie uważa pan? — Wyciągnęła do mnie papeterię z nadrukiem na każdej kartce u góry: POZDROWIENIA Z ABINGDON. — Pół pensa arkusik i pensa za kopertę.
— Nie, dziękuję. Gdzie jest ten urząd pocztowy?
— Trochę dalej na tej samej ulicy. Naprzeciwko bramy do opactwa. Widział je pan? Mamy prześliczny model. A może woli pan pieska z porcelany? Ręcznie malowane. Albo mamy śliczne wycieraczki do piór.
W końcu kupiłem porcelanowego buldoga, który nie wykazywał ani śladu podobieństwa do Cyryla — ani nawet do pudla — żeby się wyrwać ze sklepu, po czym odnalazłem bramę i urząd pocztowy.
Nie było tam profesora Peddicka, a staruszka w czepku za kontuarem nie wiedziała, czy odwiedził urząd.
— Mój mąż poszedł do domu na obiad. Wróci za godzinę. Wycieczka po rzece, co? — zagadnęła i próbowała sprzedać mi wazon z wymalowanym widoczkiem młyna w Iffley.
Nie było go również w sklepie spożywczym. Nabyłem pamiątkowy kieliszek z napisem: WAKACYJNE POZDROWIENIA ZNAD RZEKI TAMIZY.
— Macie łososia? — zapytałem.
— Mamy — powiedziała następna staruszka w czepku i postawił puszkę na ladzie.
— Chodzi mi o świeżego — wyjaśniłem.
— Sam pan może złowić — odparła. — Abingdon ma najlepsze łowiska na całej rzece — i próbowała mi sprzedać parę gumowych waderów.
Wyszedłem ze sklepu i powiedziałem do Cyryla, który czekał cierpliwie przed każdymi drzwiami:
— Dokąd teraz?
Abingdon zbudowano wokół średniowiecznego opactwa. Ruiny wciąż stały, włącznie ze spichlerzem i ogrodzeniem, i wydawały się najbardziej prawdopodobnym miejscem pobytu profesora Peddicka, ale nie było go tam. Ani w klasztorze.
Ani nikogo innego. Ukląkłem pod klasztornym murem, postawiłem butelkę mleka na kamieniu i otworzyłem sakwojaż. Cyryl usiadł z miną pełną dezaprobaty.
— Księżniczko Ardżumand? — powiedziałem, wyjmując kotkę z sakwojażu. — Masz ochotę na śniadanie?
Postawiłem ją na ziemi, a ona przeszła kilka kroków po trawie, po czym skoczyła jak błyskawica i znikła za rogiem. A nie mówiłem, powiedział Cyryl.
— No, nie siedź tak. Biegnij za nią — rozkazałem. Cyryl dalej siedział.
Miał trochę racji. Nasz pościg za kotką w lesie nie zakończył się oszałamiającym sukcesem.
— No więc co proponujesz?
Położył się, opierając pysk o butelkę mleka. Niezły pomysł. Wyjąłem spodek z sakwojażu i nalałem do niego mleka.
— Chodź, kotku — zawołałem i postawiłem spodek pod ścianą. — Śniadanie!
Jak mówiłem, to był niezły pomysł. Niestety nie przyniósł pożądanych rezultatów. Ani przeszukiwanie ruin. Ani rynku. Ani uliczek z domkami z muru pruskiego.
— Wiesz, jakie są koty — powiedziałem do Cyryla. — Dlaczego mnie nie ostrzegłeś?
Ale to była moja wina. Wypuściłem ją i pewnie powędrowała już do Londynu, żeby spotkać się z Gladstone’em i spowodować upadek Mafekingu.
Dotarliśmy na obrzeża wioski. Droga kończyła się na łące, poprzecinanej wąskimi strumykami.
— Może Księżniczka wróciła na łódź — powiedziałem z nadzieją do Cyryla, ale on nie słuchał. Patrzył na ścieżkę, prowadzącą do mostu nad wąskim strumieniem.
A tam, przy mostku, stał profesor Peddick, po kolana w wodzie, Podwiniętymi spodniami i dużą siatką w ręku. Za nim na brzegu zoczyłem blaszany czajnik pełen wody i niewątpliwie ryb. Oraz Księżniczkę Ardżumand.
— Zostań tutaj — rozkazałem Cyrylowi. — Mówię poważnie.
Podkradłem się do zaczajonego kota, żałując, że okazałem się mało przewidujący i nie kupiłem takiej samej siatki.
Księżniczka Ardżumand skradała się do czajnika, bezgłośnie stawiając białe łapki na trawie, a profesor, równie skupiony jak kot, pochylił się i powoli opuścił sieć nad wodę. Księżniczka Ardżumand zajrzała do czajnika i na próbę włożyła tam łapkę.
Skoczyłem, nakryłem ją otwartym sakwojażem i podebrałem jak rybę, na którą polowała. Również profesor Peddick opuścił sieć i wyciągnął z wody trzepoczącą rybę.
— Profesorze Peddick! — zawołałem. — Wszędzie pana szukaliśmy.
— Ciernik — oznajmił, wydobył rybę z sieci i wrzucił do czajnika. — Tu są doskonałe stanowiska na pstrągi.
— Terence przysłał mnie po pana — powiedziałem i wyciągnąłem rękę, żeby pomóc mu wejść na brzeg. — Spieszno mu do Pangbourne.
— Qui non vult fieri desidiosus amet — zacytował profesor. — Owidiusz. „Kto nie pragnie bezczynności, niech się zakocha”.
Jednak wylazł z wody, usiadł na brzegu, nałożył buty i skarpetki.
— Szkoda, że nie spotkał mojej siostrzenicy, Maudie. Spodobałaby mu się.
Podniosłem czajnik i sieć. Na rączce miała wydrukowany napis: PAMIĄTKA ZNAD RZEKI TAMIZY. Cyryl wciąż siedział tam, gdzie kazałem mu zostać.
— Dobry piesek! — pochwaliłem go, a on przybiegł pędem i podciął mi kolana. Woda chlusnęła z czajnika.
Profesor Peddick wstał.
— Naprzód. Minęło już pół dnia — oświadczył i dziarskim krokiem ruszył do wioski.
— Wysłał pan telegram? — zapytałem go, kiedy mijaliśmy urząd pocztowy.
Włożył rękę do kieszeni surduta i wyjął dwa żółte kwitki.
— Z opactwem są związane drobne historyczne ciekawostki — oznajmił, wsadzając kwitki z powrotem do kieszeni. — Ludzie Cromwella splądrowali je podczas Protektoratu. — Zatrzymał się przed wejściem. — Jest tutaj piętnastowieczna brama, którą powinieneś zobaczyć.
— Podobno profesor Overforce uważa, że Protektorat spowodowały siły natury — powiedziałem i zaprowadziłem perorującego profesora na przystań, gdzie starowinka w czepku próbowała sprzedać Terence’owi kubek z widoczkiem śluzy Boulter.
— Taka miła pamiątka z wycieczki po rzece — mówiła. — Za każdym razem, kiedy będzie pan pił herbatę, wspomni pan ten dzień.
— Właśnie tego się obawiam — mruknął Terence i zwrócił się do mnie: — Gdzieżeście byli?
— Na rybach — odparłem. Wszedłem do łodzi, postawiłem sakwojaż i wyciągnąłem rękę do profesora Peddicka, który, pochylony nad czajnikiem, oglądał ryby przez pince-nez.
— On na pewno wysłał ten telegram? — zapytał mnie Terence. Przytaknąłem.
— Widziałem kwity.
Cyryl rozłożył się na nabrzeżu i zapadł w głęboki sen.
— Chodź, Cyrylu — zawołałem. — Profesorze? Tempus fugit!
— Wiesz, jak już późno? — jęknął Terence, machając mi zegarkiem przed nosem. — Do licha! Już prawie jedenasta.
Usiadłem przy wiosłach i postawiłem sakwojaż między nogami.
— Nie martw się — pocieszyłem go. — Dalej pójdzie jak po maśle.