Każdy człowiek spotyka w końcu swoje Waterloo.
Podróż do domu żywo przypominała odwrót Napoleona spod Waterloo: mnóstwo paniki, pośpiechu i zamieszania, a potem bezruch i rozpacz. Mało nie zgubiliśmy Jane w rozgardiaszu na stacji, pani Mering znowu groziła omdleniem, a ledwie wysiedliśmy z powozu, nastąpiło kolejne oberwanie chmury. Terence prawie wykłuł Tossie oko, próbując otworzyć parasol. Baine zatrzymywał pociąg za pomocą brutalnej siły.
— Szybciej — powiedziałem do pani Mering, pomagając jej wysiąść z dorożki — pociąg zaraz odjedzie.
— Nie, nie, nie może odjechać bez nas — zaprotestowała z przejęciem. — Moje przeczucie…
— Więc musimy się pospieszyć — powiedziała Verity, złapała ją za drugie ramię i razem zaciągnęliśmy ją przez peron do pierwszej klasy.
Konduktor, który wciąż kłócił się z Baine’em, poddał się na widok Tossie walczącej ze spódnicami oraz falbaniastym parasolem i połogi jej wejść do pociągu, szarmancko uchylając czapki.
— Wiem — mruknąłem. — Sprawdź jego nazwisko.
Nie było czasu na szukanie bagażowego. Terence i ja, ignorując klasowe konwenanse, wyciągnęliśmy kosze, paczki, sakwojaże, dywaniki i Jane z dorożki, po czym wrzuciliśmy wszystko na kupę do wagonu drugiej klasy.
Pobiegłem zapłacić woźnicy, który odjechał galopem, jak tylko poczuł pieniądze w garści, zupełnie jakby gonili go Prusacy Bluchera. Potem biegiem wróciłem na peron. Pociąg już ruszył, ciężkie koła obracały się powoli, nabierając przyspieszenia. Konduktor odsunął się od brzegu peronu i założył ręce za plecami.
— Jak wasze nazwisko? — wysapałem, zwiększając tempo biegu. Cokolwiek odpowiedział, gwizd lokomotywy całkiem go zagłuszył. Pociąg stopniowo nabierał szybkości.
— Co? — krzyknąłem. Lokomotywa znowu zagwizdała.
— Co? — krzyknął.
— Wasze nazwisko! — wrzasnąłem.
— Ned — zawołał Terence z wagonu pierwszej klasy. — Wskakuj!
— Już idę. Wasze nazwisko? — krzyknąłem do konduktora i skoczyłem.
Chybiłem. Moja prawa ręka złapała mosiężną poręcz i zawisłem na chwilę. Terence chwycił mnie za lewą rękę i wciągnął na stopień. Chwyciłem poręcz i obejrzałem się. Konduktor oddalał się truchtem w stronę budynku stacji, chowając głowę za podniesionym kołnierzem.
— Wasze nazwisko! — ryknąłem w deszcz, ale on już znikł za drzwiami.
— O co ci chodziło? — zapytał Terence. — Mało nie skończyłeś jak Anna Karenina.
— O nic — odparłem. — Gdzie jest nasz przedział?
— Trzeci od tyłu — odpowiedział i ruszył korytarzem w stronę Verity, która wyglądała przez okno na pusty peron sieczony deszczem, szybko uciekający do tyłu.
— „Los nie oszczędza innych też — zacytował Terence. — Na każde życie pada deszcz. Są dni mroczne i ponure” — i otworzył drzwi przedziału. Pani Mering spoczywała bezwładnie na poduszkach w półleżącej pozycji, zakrywając nos koronkową chusteczką.
— Czy jesteś pewna, że to nie matka Tossie przeżyła doświadczenie, które odmieniło jej życie? — szepnąłem do Verity.
— Panie Henry, Verity, wchodźcie i siadajcie — przynagliła nas pani Mering, powiewając chusteczką. Doleciała mnie woń fiołków parmeńskich. — I zamknijcie drzwi. Robicie przeciąg.
Weszliśmy. Zamknąłem drzwi. Usiedliśmy.
— „I do domu radosnym podążamy krokiem” — zacytował Terence, uśmiechając się do wszystkich.
Nikt nie odpowiedział mu uśmiechem. Pani Mering wsadziła nos w chusteczkę, Verity miała zmartwioną minę, a Tossie, wtulona w kąt, spiorunowała wzrokiem narzeczonego.
Jeśli doświadczyła czegoś, co odmieniło jej życie, wcale tak nie wyglądała. Wyglądała na zmęczoną, zmokniętą i nadąsaną. Wilgotne organdynowe falbanki smętnie oklapły zamiast trzepotać, a złote loki zaczęły się rozkręcać.
— Mogliśmy przynajmniej zostać na herbacie, mamo — rzuciła z irytacją. — Wikary chciał nas zaprosić, na pewno. To wcale nie był jedyny pociąg. Gdybyśmy pojechali tym o piątej trzydzieści sześć, zostałoby mnóstwo czasu na herbatę.
— Kiedy ktoś doznaje straszliwego przeczucia — odparła pani Mering — nie zostaje na herbatę. — Machnęła chusteczką i znowu poczułem oszałamiający zapach fiołków. — Próbowałam wytłumaczyć Mesielowi, że powinien pojechać z nami.
— Czy przeczucie powiedziało ci, że pułkownikowi Meringowi grozi niebezpieczeństwo? — zapytała Verity.
— Nie — przyznała pani Mering znowu z tym dziwnym wyrazem twarzy, jakby sondowała bolący ząb. — To… tam była… woda… — krzyknęła cicho. — A jeśli on wpadł do sadzawki i utonął? Dzisiaj mieli mu dostarczyć nową złotą rybkę. — Opadła na poduszki, wachlując się chusteczką.
— Papa umie pływać — zauważyła Tossie.
— Mógł uderzyć głową o kamienne obmurowanie — upierała się pani Mering. — Coś strasznego się stało. Czuję to!
Nie ona jedna to czuła. Zerknąłem ukradkiem na Verity. Cała jej postawa wyrażała spokojną rozpacz. Koniecznie musieliśmy porozmawiać.
— Czy coś pani przynieść, pani Mering? — zapytałem. Nie bardzo wiedziałem, jak wyciągnąć Verity z przedziału. Może poproszę konduktora, żeby przekazał jej wiadomość. No nic, nie będę się martwił na zapas. — Tutaj jest dość chłodno. Czy mam przynieść podróżny dywanik?
— Rzeczywiście jest zimno — przyznała pani Mering. — Verity, idź i powiedz Jane, że potrzebuję mojego szkockiego szala. Tossie, czy chcesz swój?
— Co? — rzuciła Tossie bez zainteresowania, wyglądając przez okno.
— Twój szal — powtórzyła pani Mering. — Czy go potrzebujesz?
— Nie! — zaprzeczyła gwałtownie Tossie.
— Nonsens — stwierdziła pani Mering. — Tutaj jest zimno — i do Verity: — Przynieś szal Tossie.
— Tak, ciociu Malwinio — powiedziała Verity i wyszła.
— Rzeczywiście jest zimno — zauważyłem. — Czy mam poprosić konduktora, żeby przyniósł piecyk? Albo gorącą cegłę pod stopy?
— Nie. Tossie, dlaczego nie chcesz szala, na miłość boską?
— Chcę herbaty — oznajmiła Tossie w stronę okna. — Myślisz, że jestem niedokształcona estetycznie?
— Ależ skąd — odparła pani Mering. — Mówisz po francusku. Dokąd pan idzie, panie Henry?
Zdjąłem rękę z drzwi przedziału.
— Pomyślałem tylko, że wyjdę na chwilę na platformę — powiedziałem, na dowód wyjmując fajkę.
— Nonsens. Pada deszcz.
Usiadłem pokonany. Verity za chwilę wróci i stracimy okazję. Tak samo, jak straciliśmy okazję w Coventry.
— Panie St. Trewes — powiedziała pani Mering — niech pan pójdzie i powie Baine’owi, żeby przyniósł nam herbaty.
— Ja to zrobię — zaproponowałem i wybiegłem z przedziału, zanim zdążyła mnie zatrzymać. Verity powinna już wracać z szalem. Jeśli ją zatrzymam, zanim dojdzie do końca wagonu drugiej klasy, zdążymy…
Ręka wysunęła się z przedziału drugiej klasy, chwyciła mnie za rękaw i wciągnęła do środka.
— Gdzieś ty był? — syknęła Verity.
— Niełatwo wyrwać się pani Mering — wyjaśniłem i rozejrzałem się po korytarzu, żeby sprawdzić, czy nikt nie nadchodzi, zanim zamknąłem drzwi.
Verity zaciągnęła rolety.
— Najważniejsze pytanie: co teraz zrobimy? — Usiadła. — Byłam pewna, że wystarczy ją zabrać do Coventry i sprawa załatwiona. Zobaczy strusią nogę biskupa, spotka pana Jak-mu-tam na C, jej życie się odmieni i niekongruencja się naprawi.
— Nie wiemy, czy się nie naprawiła. Może jej życie się odmieniło, tylko jeszcze o tym nie wiemy. Przecież spotkała tych ludzi na peronie w Reading, i konduktora, i wikarego. I tego, który wyglądał jak Crippen. I Cyryla. Nie zapominajmy, że jego imię zaczyna się na C.
Verity nawet się nie uśmiechnęła.
— Tossie nie pozwoliła go zabrać do Coventry, pamiętasz? Usiadłem naprzeciwko niej.
— Osobiście stawiam na wikarego — powiedziałem. — Trochę za bardzo nadęty i wytrzeszczony jak na mój gust, ale Tossie ma całkiem spaczony gust, co już udowodniła, i sama widziałaś, jak pożerał ją wzrokiem. Założę się, że jutro przyjedzie do Muchings End pod jakimś pretekstem… że postanowił zostać spirytystą albo potrzebuje rady w sprawie kokosowych rzutków… zakochają się w sobie, ona rzuci Terence’a i zanim się obejrzysz, ogłoszą zapowiedzi dla panny Tossie Mering i wielebnego pana…
— Bałwan — mruknęła Verity.
— To całkiem prawdopodobna teoria — broniłem się. — Słyszałaś, jak tych dwoje szczebiocze o Albert Mem…
— Bauwan. B-a-u-w-a-n — przeliterowała Verity. — On tak się nazywa. Wielebny pan Bauwan.
— Na pewno? Przytaknęła z ponurą miną.
— Pani Mering wymieniła jego nazwisko, kiedy wsiadałyśmy do powozu. „Ten wielebny Bauwan ma dobre chęci — powiedziała — ale brakuje mu inteligencji. Nie rozumie logiki życia pozagrobowego”.
— Na pewno nazywa się Bauwan, a nie…
— Cymbau? Na pewno. — Pokręciła głową. — Wikary nie jest panem C.
— No, więc to musi być jeden z mężczyzn na peronie w Reading. Albo wikary z Muchings End.
— On się nazywa Arbitage.
— Tak mówi. A jeśli występuje pod przybranym nazwiskiem?
— Pod przybranym nazwiskiem? To duchowny.
— Wiem, a kościół nie wybacza błędów i wykroczeń młodości, więc dlatego wikary musiał przybrać fałszywe nazwisko. A jego ciągła obecność w Muchings End świadczy o zainteresowaniu osobą Tossie. Skoro o tym mowa, dlaczego ona tak leci na wikarych?
— Wszyscy potrzebują żon, żeby im pomagały w szkółce niedzielnej i na kościelnych festynach.
— Na kiermaszach staroci — mruknąłem. — Wiem. Wielebny pan Arbitage interesuje się spirytyzmem. Interesuje się niszczeniem starych kościołów. On…
— Nie jest panem C. — dokończyła Verity. — Sprawdziłam go. Ożenił się z Eglantyną Chattisbourne.
— Z Eglantyną Chattisbourne? — powtórzyłem. Kiwnęła głową.
— W 1897 roku. Został pastorem parafii St. Albans w Norwich.
— A co z konduktorem? — zapytałem. — Nie dosłyszałem jego nazwiska. On…
— Tossie nawet na niego nie spojrzała. Przez cały dzień na nikogo nie zwróciła uwagi. — Verity oparła się ze znużeniem na oparciu ławki. — Musimy spojrzeć prawdzie w oczy, Ned. Doświadczenie odmieniające życie nie nastąpiło.
Wydawała się tak przybita, że musiałem jakoś ją pocieszyć.
— Pamiętnik nie mówi, że przeżyła to doświadczenie w Coventry. Napisała tylko: „Nigdy nie zapomnę tego dnia, kiedy pojechaliśmy do Coventry”. To mogło się zdarzyć w drodze powrotnej do domu. Pani Mering miała przeczucie, że stanie się coś okropnego. — Uśmiechnąłem się do Verity. — Może pociąg się wykolei i pan C. wyciągnie Tossie z rozbitego wagonu.
— Wykolejony pociąg — westchnęła marząco Verity. Wstała i podniosła szal. — Lepiej wracajmy, zanim pani Mering wyśle ludzi na poszukiwania — powiedziała z rezygnacją.
Otworzyłem drzwi przedziału.
— Coś się stanie, zobaczysz. Został jeszcze pamiętnik. I pokrewny projekt Fincha, cokolwiek to jest. I mamy jeszcze pól tuzina stacji i jedną przesiadkę, zanim dojedziemy do Muchings End. Może Tossie wpadnie na pana C. na peronie w Reading. Albo już wpadła. Matka posłała ją po ciebie, bo nie wracałaś, i kiedy pociąg szarpnął na zakręcie, wpadła prosto w jego ramiona. Czarujący, utytułowany, równie nieznośny jak ona, i to właśnie on wyrzeźbił strusią nogę biskupa, a teraz siedzą razem w przedziale i dyskutują o sztuce wiktoriańskiej.
Ale nie siedzieli. Tossie wciąż tkwiła markotnie w kącie i patrzyła na deszcz, kiedy weszliśmy do przedziału.
— No, wreszcie jesteście — zawołała pani Mering. — Gdzieście byli? Mało nie zamarzłam.
Verity pospiesznie udrapowała szal na jej ramionach.
— Powiedział pan Baine’owi o herbacie? — zapytała pani Mering.
— Zaraz po niego pójdę — zapewniłem z dłonią na klamce. — Spotkałem po drodze pannę Brown i odprowadziłem ją tutaj. — Po czym wymknąłem się pospiesznie.
Spodziewałem się znaleźć Baine’a pogrążonego w „Rewolucji przemysłowej” Toynbeego albo „O pochodzeniu człowieka” Darwina, ale otwarta książka leżała obok niego na ławce, a on wpatrywał się w deszcz. Widocznie rozmyślał o konsekwencjach swojego estetycznego wybuchu, ponieważ odezwał się ponuro:
— Panie Henry, czy mogę pana zapytać o Stany? Pan tam był. Czy Ameryka naprawdę jest krajem możliwości?
Powinienem był lepiej poznać dziewiętnasty wiek. Pamiętałem tylko wojnę domową i kilkakrotną gorączkę złota.
— To na pewno kraj, gdzie każdy ma prawo wyrażać swoją opinię — powiedziałem — i tak właśnie robi. Zwłaszcza w zachodnich stanach. Pani Mering prosi o herbatę.
Potem wyszedłem na tylną platformę, stanąłem tam z fajką i udawałem, że palę, spoglądając na deszcz. Ulewa przeszła w mglistą mżawkę. Ciężkie chmury wisiały nisko nad błotnistymi drogami, które mijaliśmy. Odwrót do Paryża.
Verity miała rację. Musimy spojrzeć prawdzie w oczy. Pan C. nie Pojawi się w Reading ani gdzie indziej. Próbowaliśmy naprawić rozdarte w kontinuum, związując pęknięte nici, zabierając Tossie w wyznaczone miejsce w wyznaczonym dniu.
Ale w chaotycznym systemie nie ma czegoś takiego jak zwykłe rozdarcie. Każde wydarzenie jest powiązane z innymi. Kiedy Verity wskoczyła do Tamizy, kiedy przeszedłem torami kolejowymi na stację, wpłynęliśmy na dziesiątki, setki wydarzeń. Włącznie z miejscem pobytu pana C. piętnastego czerwca 1888 roku. Zerwaliśmy wszystkie nici naraz i tkanina na wrzecionie czasoprzestrzeni pękła.
— „Szatę wiatr porwał do rzeki wprost — powiedziałem na głos. — ‹‹klątwa się spełnia››, krzyknęła w głos Pani na Shalott”.
— Ejże, a to co? — zapytał męski głos. Jakiś człowiek otworzył drzwi i wszedł na platformę. Był tęgi, miał olbrzymie bokobrody w stylu lorda Dundreary’ego i fajkę z morskiej pianki, którą energicznie wystukał. — Klątwa, powiadasz pan? — spytał, zapalając fajkę.
— Tennyson — wyjaśniłem.
— Poezja — warknął. — Kupa bzdur, jeśli mnie pan pytasz. Sztuka rzeźba, muzyka, jaki z nich pożytek w prawdziwym świecie?
— Właśnie — przyświadczyłem, wyciągając rękę. — Ned Henry. Miło mi pana poznać.
— Arthur T. Mitford — oznajmił, miażdżąc moją dłoń w uścisku.
No, zawsze warto spróbować.
— Nie wierzę w klątwy — ciągnął, gwałtownie ssąc fajkę. — Ani w los. Ani w przeznaczenie. Kupa bzdur. Człowiek sam tworzy swój los.
— Chciałbym, żeby pan miał rację.
— Pewnie, że mam rację. Weź pan Wellingtona.
Wystukałem tytoń z mojej fajki na tory i ruszyłem z powrotem do przedziału. Weźmy Wellingtona. I Joannę d’Arc z Orleanu. I Johna Paula Jonesa. Im wszystkim się udało, kiedy sprawa wydawała się przegrana.
A kontinuum było bardziej wytrzymałe, niż myśleliśmy. Miało poślizgi, redundancje i sprzężenia zwrotne. „Jeszcze się spotkamy, nie tu, to gdzie indziej”. A skoro tak, może słusznie pocieszałem Verity, może pan C. już czekał na peronie w Reading. Albo właśnie w tej chwili dziurkował bilety czy sprzedawał słodycze w naszym przedziale.
Nie było go tam. Był natomiast Baine, rozdawał porcelanowe filiżanki i nalewał herbatę, która niestety podziałała ożywczo na panią Mering. Pani Mering wyprostowała się, poprawiła swój kraciasty szal i przystąpiła do zatruwania wszystkim życia.
— Tossie — powiedziała — usiądź prosto i pij herbatę. To ty chciałaś herbaty. Baine, macie cytrynę?
— Zobaczę, czy sprzedają cytryny na stacji, jaśnie pani — powiedział Baine i wyszedł.
— Czemu tak długo stoimy? — narzekała pani Mering. — Trze było pojechać ekspresem. Verity, ten szal wcale nie daje ciepła. powinnaś powiedzieć Jane, żeby wzięła kaszmirowy.
Pociąg ruszył i po kilku minutach Baine zjawił się ponownie, trochę zdyszany, jakby musiał biec.
— Niestety nie mieli cytryn, jaśnie pani — powiedział, wyjmując butelkę mleka z kieszeni. — Wypije pani z mlekiem?
— Nie wiadomo, od jakiej krowy. Wykluczone. Ta herbata jest letnia.
Baine ustawił maszynkę spirytusową i zaczął podgrzewać więcej wody, a pani Mering rozglądała się za następną ofiarą.
— Panie St. Trewes — zwróciła się do Terence’a, który ukrył się za tomikiem poezji — tu jest za ciemno, żeby czytać. Zepsuje pan sobie oczy.
Terence zamknął książkę i schował do kieszeni z miną człowieka, który zaczyna sobie uświadamiać, w co się wpakował. Baine zapalił lampy i nalał następną kolejkę herbaty.
— Cóż za nudne z was towarzystwo — podjęła pani Mering. — Panie Henry, proszę nam opowiedzieć o Stanach. Pani Chattisbourne mówiła, że pan był na Zachodzie i walczył z Indianami.
— Krótko — odparłem, zastanawiając się, czy następnie zapyta o skalpowanie, ale ona nie o tym myślała.
— Czy będąc na Zachodzie, miał pan okazję uczestniczyć w jednym z seansów baronessy Eusapii w San Francisco? — zapytała.
— Niestety nie — odparłem.
— Szkoda — uznała i widocznie doszła do wniosku, że straciłem wszystkie największe turystyczne atrakcje. — Eusapia słynie ze swoich aportów.
— Aporty? — powtórzył Terence.
— Przenoszenie przedmiotów w powietrzu z odległych miejsc — wyjaśniła.
No właśnie, pomyślałem. Już wiem, co się stało ze strusią nogą Biskupa. Została aportowana na seans spirytystyczny w San Francisco.
— …kwiaty i fotografie — mówiła pani Mering — a raz aportowała jaskółcze gniazdo aż z Chin! Z jaskółką w środku!
— Skąd wiadomo, że to była chińska jaskółka? — zapytał Terence powątpiewaniem. — Przecież nie świergotała po chińsku, prawda? Skąd wiadomo, że to nie była kalifornijska jaskółka?
— Czy to prawda, że służba w Ameryce nie zna swojego miejsca — odezwała się Tossie, spoglądając na Baine’a — i że państwo pozwalają im wypowiadać opinie o sztuce i wykształceniu, jak równym sobie?
Wyglądało na to, że wszechświat rozpadnie się tutaj, w tym przedziale.
— Ee… yhym… — wyjąkałem.
— Czy widziałaś ducha, ciociu Malwinio — wtrąciła Verity, żeby zmienić temat — kiedy doznałaś przeczucia?
— Nie, ja… — pani Mering znowu miała to nieobecne spojrzenie skierowane do wewnątrz. — Baine, ile jeszcze przystanków ma ten okropny pociąg?
— Osiem, jaśnie pani — odpowiedział Baine.
— Zamarzniemy na śmierć, zanim dojedziemy do domu. Idźcie powiedzieć konduktorowi, żeby przyniósł piecyk. I przynieście mi pled na kolana.
I tak dalej. Baine przyniósł pled i gorącą cegłę pod stopy dla pani Mering, i proszki od bólu głowy, które pani Mering zaproponowała wszystkim, ale sama zażyła.
— Mam szczerą nadzieję, że po ślubie nie zamierza pan trzymać psów — zwróciła się do Terence’a i kazała mu przykręcić lampy, boją raziły w oczy.
Na następnej stacji wysłała Baine’a po gazetę.
— Moje przeczucie mówi, że stanie się coś strasznego. Może był napad. Albo pożar.
— Mówiłaś, że przeczucie miało coś wspólnego z wodą — wytknęła jej Tossie.
— Ogień gasi się wodą — odparła pani Mering z godnością. Wszedł Baine, znowu zdyszany, jakby zdążył w ostatniej chwili.
— Pani gazeta, jaśnie pani.
— Nie chciałam „Oxford Chronicie”, tylko „Timesa”. — Pani Mering odepchnęła gazetę.
— Gazeciarz nie miał „Timesa” — wyjaśnił Baine. — Spróbuję zdobyć egzemplarz w palarni.
Pani Mering osunęła się na oparcie ławki. Terence podniósł porzuconą „Oxford Chronicie” i zaczął czytać. Tossie znowu wyglądała przez okno bez żadnego zainteresowania.
— Tutaj jest duszno — oznajmiła pani Mering. — Verity, przynieś mój wachlarz.
— Tak, ciociu Malwinio — powiedziała Verity i wymknęła się z wdzięcznością.
— Dlaczego oni muszą tak przegrzewać te wagony? — zapytała pani Mering, wachlując się chusteczką. — Doprawdy to skandal, że musimy podróżować w takich barbarzyńskich warunkach. — Spojrzała na gazetę Terence’a. — Po prostu nie rozumiem…
Urwała, wpatrując się nieprzytomnie w Terence’a.
Tossie podniosła wzrok.
— O co chodzi, mama?
Pani Mering wstała i chwiejnie zrobiła krok w stronę drzwi.
— Tego wieczoru na seansie… — powiedziała i padła zemdlona.
— Mama! — pisnęła Tossie, zrywając się z miejsca. Terence wyjrzał zza gazety i upuścił szeleszczące płachty.
Pani Mering leżała ukośnie pod drzwiami, z rozrzuconymi ramionami, z głową opartą na pluszowym siedzeniu ławki. Terence i ja dźwignęliśmy ją i umieściliśmy mniej więcej na ławce, podczas gdy Tossie trzepotała wokół nas.
— O, mama! — zawołała, pochylając się nad bezwładną postacią pani Mering. — Obudź się!
Zdjęła matce kapelusz, co nie wydawało się szczególnie potrzebne, i zaczęła ją klepać po policzkach.
— O, zbudź się, mama! Nie było odpowiedzi.
— Przemów do mnie, mama! — prosiła Tossie, delikatnie poklepując matczyny policzek. Terence podniósł upuszczoną gazetę i zaczął wachlować przyszłą teściową.
Wciąż żadnej reakcji.
— Lepiej sprowadź Baine’a — poradziłem Terence’owi.
— Tak, Baine — poparła mnie Tossie. — On będzie wiedział, co robić.
— Racja — przyznał Terence, podał Tossie gazetę i pobiegł korytarzem.
— Mama! — jęknęła Tossie, podejmując wachlowanie przerwane przez Terence’a. — Przemów do mnie!
Powieki pani Mering zatrzepotały.
— Gdzie jestem? — zapytała słabym głosem.
— Pomiędzy Górnym Elmscott a Oldham Junction — poinformowała ją Tossie.
— W pociągu z Coventry — przetłumaczyłem. — Jak się pani czuje?
— O mama, tak nas przestraszyłaś! — powiedziała Tossie. — Co się stało?
— Stało? — powtórzyła pani Mering i usiadła. Pomacała się po głowie. — Gdzie mój kapelusz?
— Tutaj, mama. — Tossie podała mi gazetę i podniosła kapelusz — Zemdlałaś. Miałaś następne przeczucie?
— Przeczucie? — rzuciła z roztargnieniem pani Mering, przypinając szpilką kapelusz. — Ja nie…
— Spojrzałaś na Terence’a i przestałaś mówić, jakbyś zobaczyła ducha, a potem upadłaś na podłogę nieprzytomna. Czy widziałaś lady Godivę?
— Lady Godivę? — prychnęła pani Mering, wyraźnie dochodząc do siebie. — Na litość, co lady Godiva… — urwała.
— Mama? — spytała zaniepokojona Tossie.
— Pamiętam — powiedziała pani Mering. — Zapytaliśmy duchy o Księżniczkę Ardżumand i drzwi się otworzyły… — jej głos wznosił się coraz wyżej — …to musiało być właśnie wtedy… zapytałam, czy utonęła…
I znowu zgasła jak świeczka. Głowa jej opadła na pluszowy podłokietnik, kapelusz zsunął się na nos.
— Mama! — zapiszczała Tossie.
— Czy macie sole trzeźwiące? — zapytałem, posadziwszy prosto panią Mering.
— Jane ma — odparła Tossie. — Przyniosę je. Pobiegła korytarzem.
— Pani Mering — powiedziałem, wachlując ją jedną ręką i przytrzymując drugą. Wykazywała tendencję do osuwania się na boki. — Pani Mering!
Przyszło mi na myśl, że powinienem rozluźnić jej gorset albo przynajmniej kołnierzyk, ale postanowiłem zaczekać na Tossie. Albo na Verity. Gdzie one się podziały?
Drzwi rozwarły się z hukiem i wpadł zdyszany Terence.
— Nigdzie nie mogłem znaleźć Baine’a. „Znikł z oczu śmiertelników”. Może został aportowany. — Zerknął z zaciekawieniem na panią Mering. — Wciąż nieprzytomna?
— Znowu zemdlała — wyjaśniłem wachlując. — Nie domyślasz się z jakiego powodu?
— Nie mam pojęcia — odparł i usiadł naprzeciwko. — Czytałem gazetę, a ona nagle spojrzała na mnie jak na ducha Banka.,Jest li to sztylet, co przed sobą widzę, z zwróconą ku mej dłoni rękojeścią?” Tylko że trzymałem „Oxford Chronicie”, a ona padła jak ścięta. Myślisz, że chodziło o mój dobór lektury?
Pokręciłem głową.
— Mówiła coś o Księżniczce Ardżumand i o duchach.
Weszła Verity niosąc wachlarz.
— Co… — zaczęła ze zdumieniem.
— Zemdlała — wyjaśniłem. — Tossie poszła po sole trzeźwiące.
Wbiegła Tossie, a za nią Baine.
— Gdzie jest Jane? — zapytałem, rozglądając się za służącą. — Przyniosła pani sole trzeźwiące?
— Przyprowadziłam Baine’a — odparła, mocno zaróżowiona z pośpiechu.
Baine natychmiast przejął dowodzenie. Uklęknął przed panią Mering i zdjął jej kapelusz. Rozpiął jej kołnierzyk.
— Panie St. Trewes, niech pan otworzy okno. Panie Henry, proszę się odsunąć.
— Ostrożnie — ostrzegłem, puszczając ramię pani Mering. — Ona ma tendencję do przechyłu na sterburtę.
Ale Baine już ją trzymał za ramiona. Stanąłem obok Verity, wciąż trzymając złożoną gazetę.
— No — powiedział Baine i wepchnął głowę pani Mering pomiędzy jej kolana.
— Baine! — krzyknęła Tossie.
— Och — powiedziała pani Mering i spróbowała się wyprostować.
— Proszę oddychać głęboko — polecił Baine, mocno przytrzymując jej kark. — Właśnie tak. Głębokie oddechy. Dobrze — powiedział i pozwolił jej usiąść.
— Co… — zapytała oszołomiona.
Baine wydobył z kieszeni płaszcza flaszkę brandy i porcelanową filiżankę.
— Proszę to wypić — rozkazał, wkładając filiżankę w jej urękawiczone dłonie. — O tak. Doskonale.
— Lepiej się czujesz, mamo? — zapytała Tossie. — Dlaczego zemdlałaś?
Pani Mering pociągnęła następny łyk brandy.
— Nie pamiętam… — zaczęła. — W każdym razie teraz czuję się znacznie lepiej. — Oddala filiżankę Baine’owi. — Jak daleko jeszcze do Muchings End?
Verity obok mnie wyszeptała:
— Co się stało?
— Nie mam zielonego pojęcia. Terence czytał gazetę — podniosłem ją dla ilustracji — i nagle… — urwałem i wytrzeszczyłem oczy, zupełnie jak Makbet.
To był drugi artykuł, tuż pod opisem zatoru łódek na Tamizie. ŚMIERĆ PROFESORA Z BALLIOL, głosił nagłówek, a niżej mniejszą czcionką, wciąż jednak czytelną (to była „Oxford Chronicie” nie „Times”):
PROFESOR HISTORII MATTHEW PEDDICK UTONĄŁ W WYPADKU NA RZECE