Zrozumieliśmy z głęboką rozpaczą i przerażeniem… że nic więcej nie można zrobić.
Niech to będzie 2057, nie 2018. Podniosłem wzrok i tak, to był 2057. Warder pochylała się nade mną z wyciągniętą ręką, żeby pomóc mi wstać. Kiedy zobaczyła, że to ja, wyprostowała się i oparła ręce na biodrach.
— Co pan tutaj robi? — zapytała ostro.
— Co ja tutaj robię? — powtórzyłem, podnosząc się z podłogi. — A co robiłem w 1395, do jasnej cholery? Co robiłem u Blackwella w 1933? Chcę wiedzieć, gdzie jest Verity.
— Wyjść z sieci — rozkazała, wróciła do konsoli i zaczęła stukać. Zasłony nad siecią zaczęły się podnosić.
— Niech pani znajdzie Verity — poprosiłem. — Przeskoczyła wczoraj i coś poszło źle. Ona…
Uniosła dłoń, żeby mnie uciszyć.
— Jedenasty grudnia — powiedziała do ucha konsoli. — Druga po południu.
— Pani nie rozumie — zacząłem jeszcze raz. — Verity zaginęła, coś się zepsuło w sieci.
— Za chwilę — odparła wpatrzona w ekran. — Szósta po południu. Dziesiąta wieczorem. Carruthers jest uwięziony w Coventry — wyjaśniła, nie odrywając wzroku od ekranu — i próbuję…
— Verity może być uwięziona w lochu. Albo w środku bitwy pod Hastings. Albo w lwiej klatce w zoo. — Walnąłem pięścią w konsolę. — Niech pani ją znajdzie.
— Za chwilę — warknęła. — Dwunasty grudnia. Druga rano. Szósta rano…
— Nie! — krzyknąłem i wyrwałem jej ucho konsoli. — Teraz!
Wstała rozzłoszczona.
— Jeśli pan próbuje utrudnić ten styk…
Weszli pan Dunworthy i T.J., z niepokojem pochylając głowy nad komunikatorem.
— …następny obszar zwiększonego poślizgu — mówił T.J. — Widzi pan, tutaj…
— Oddawaj ucho — zażądała wściekle Warder i obaj unieśli głowy.
— Ned — zawołał pan Dunworthy i podszedł z pośpiechem. — Jak poszło w Coventry?
— Nie poszło — wyznałem.
Warder wyrwała mi ucho i zaczęła wprowadzać do niego terminy.
— Żadnego pana C. żadnego „doświadczenia, które zmieniło życie” — ciągnąłem. — Verity próbowała przejść, żeby panu powiedzieć, ale nie dotarła na miejsce. Niech pan powie Warder, że trzeba ją znaleźć.
— Prowadzę przyspieszone — wyjaśniła Warder.
— Nie obchodzi mnie, co pani prowadzi — odparłem. — To może zaczekać. Musi pani ją znaleźć natychmiast!
— Za chwilę, Ned — powiedział cicho pan Dunworthy. Wziął mnie pod ramię. — Próbujemy wyciągnąć Carruthersa.
— Carruthers może zaczekać! — zawołałem. — Przecież wiecie, gdzie on jest, na litość boską! Verity może być wszędzie!
— Powiedz mi, co się stało — poprosił spokojnie pan Dunworthy.
— Sieć zaczyna się załamywać — oświadczyłem. — To się stało. Verity skoczyła zawiadomić pana, że nie udało nam się w Coventry, a zaraz po niej przeskoczył Finch i powiedział, że ona nie przeskoczyła do laboratorium. Więc próbowałem przejść i powiedzieć panu, ale trafiłem tutaj w 2018 roku, a później do Blackwella w 1933, a potem…
— Byłeś w laboratorium w 2018? — zapytał pan Dunworthy, spoglądając na T.J. — Właśnie tam jest obszar poślizgu. Co widziałeś, Ned?
— …a potem na wieżę katedry Coventry w 1395 — dokończyłem.
— Błędna lokalizacja — powiedział zmartwiony T.J.
— Druga po południu. Szósta po południu — mówiła Warder, wpatrzona w ekran.
— Sieć się załamuje — podjąłem — a Verity jest gdzieś tam. Musicie ją namierzyć i…
— Warder — powiedział pan Dunworthy. — Przerwać przyspieszone. Potrzebujemy…
— Zaraz, mam coś — oznajmiła.
— Natychmiast — rozkazał pan Dunworthy. — Chcę namiar na Verity Kindle.
— Za chwi…
I w sieci pojawił się Carruthers. Ubrany był tak samo jak wtedy, kiedy go ostatnio widziałem, w kombinezon PSP i nieregulaminowy hełm, tyle że nie usmolone sadzą.
— No, najwyższy czas! — oświadczył, zdejmując blaszany hełm. Warder podbiegła do sieci, odepchnęła zasłony i zarzuciła mu ramiona na szyję.
— Tak się martwiłam! — powiedziała. — Nic ci się nie stało?
— Prawie mnie aresztowali za brak dowodu tożsamości — wyznał Carruthers z lekko zaskoczoną miną — i o mały włos nie wyleciałem w powietrze, kiedy wybuchła z opóźnieniem bomba burząca, ale poza tym nic mi nie jest. — Wyplątał się z objęć Warder. — Myślałem, że coś się zepsuło w sieci i utknąłem tam na cały okres wojny. Coście tu robili, do jasnej cholery?
— Próbowaliśmy cię wyciągnąć — odparła rozpromieniona Warder. — My też myśleliśmy, że coś się zepsuło w sieci. Potem wpadłam na pomysł, żeby puścić przyspieszenie i sprawdzić, czy nie można ominąć blokady. — Zamknęła go w objęciach. — Na pewno nic ci nie jest? Potrzebujesz czegoś?
— Ja potrzebuję Verity — przypomniałem. — I to zaraz! Trzeba natychmiast przeprowadzić namiar.
Pan Dunworthy kiwnął głową.
— No dobrze! — prychnęła Warder i poczłapała do konsoli.
— Nie miałeś żadnych kłopotów z powrotem? — T.J. zagadnął Carruthersa.
— Żadnych, tyle że cholerna sieć nie chciała się otworzyć przez trzy tygodnie — burknął Carruthers.
— To znaczy nie trafiłeś gdzie indziej, zanim tutaj przeskoczyłeś? Carruthers pokręcił głową.
— I nie masz pojęcia, dlaczego sieć nie chciała się otworzyć?
— Nie — przyznał Carruthers. — Opóźniona bomba wybuchła sto jardów od miejsca skoku. Myślałem, że to przez wybuch.
Podszedłem do konsoli.
— Jest coś?
— Nie — zaprzeczyła Warder. — I niech pan tak nie stoi nade mną. Nie mogę się skupić przez pana.
Wróciłem do Carruthersa, który usiadł obok zestawu symulacyjnego T.J. i ściągał buty.
— Jedno dobre z tego wynikło — oznajmił, zdejmując bardzo brudną skarpetkę. — Mogę zapewnić lady Schrapnell, że strusiej nogi biskupa nie było w ruinach. Przeczesaliśmy każdy cal katedry i niczego nie znaleźliśmy. Ale ona była w katedrze podczas nalotu. Kierowniczka Komitetu Kwiatowego, ta okropna stara panna, nazywa się Sharpe… znacie ten typ, siwe włosy, spiczasty nos, twarda jak głaz… widziała ją tamtego dnia o piątej po południu. Wracała do domu z zebrania Komitetu Bazaru Adwentowego i Paczek Dla Żołnierzy i zauważyła, że niektóre chryzantemy brązowieją, więc je wyjęła.
Słuchałem tylko jednym uchem. Obserwowałem Warder, która stukała w klawiaturę, spoglądała na ekran, odchylała się do tyłu z zamyśloną miną, znowu stukała. Ona nie ma pojęcia, gdzie jest Verity, pomyślałem.
— Więc pan myśli, że zniszczył ją ogień? — zapytał pan Dunworthy.
— Tak myślę — potwierdził Carruthers — ja i wszyscy inni oprócz tej okropnej starej jędzy Sharpe. Ona twierdzi, że strusią nogę ukradziono.
— Podczas nalotu? — zdziwił się pan Dunworthy.
— Nie. Ona mówi, że jak tylko zawyły syreny, wróciła i stanęła na straży, więc ktoś musiał ją ukraść po piątej i przed ósmą, i musiał wiedzieć o nalocie.
Cyfry szybko wyskakiwały na ekranie. Warder pochyliła się do przodu i pospiesznie stukała w klawisze.
— Ma pani namiar?
— Właśnie namierzam — rzuciła z irytacją.
— Całkiem zbzikowała na tym punkcie — podjął Carruthers, ściągając drugą skarpetkę, którą wepchnął do buta. — Przesłuchała wszystkich, którzy byli w katedrze albo w pobliżu podczas nalotu, oskarżyła szwagra kościelnego, nawet napisała list do wydawcy miejscowej gazety. W ogóle zatruwała wszystkim życie. Nie musiałem prowadzić żadnego śledztwa. Ona mnie wyręczyła. Gdyby ktoś rzeczywiście ukradł strusią nogę biskupa, wykryłaby to na pewno.
— Mam — odezwała się Warder. — Verity jest w Coventry.
— Coventry? — powtórzyłem. — Kiedy?
— Czternasty listopada 1940.
— Gdzie?
Stuknęła w klawisze i koordynaty pojawiły się na ekranie.
— To katedra — stwierdziłem. — O której godzinie? Jeszcze przez chwilę stukała w klawisze.
— Pięć po ósmej wieczorem.
— To nalot — oświadczyłem i ruszyłem do sieci. — Niech pani mnie wyśle.
— Jeśli sieć źle działa… — zaczął T.J.
— Verity tam jest — przerwałem mu. — W samym środku nalotu.
— Niech pani go wyśle — polecił pan Dunworthy.
— Próbowaliśmy już przedtem, pamiętasz? — wtrącił Carruthers. — Nikt nie mógł zbliżyć się do tego miejsca, włącznie z tobą. Dlaczego teraz myślisz, że…
— Daj mi swój kombinezon i hełm — zażądałem. Spojrzał na pana Dunworthy’ego i zaczął się rozbierać.
— Jak była ubrana Verity? — zapytał pan Dunworthy. Carruthers podał mi kombinezon, który naciągnąłem na swoje ubranie.
— Długa biała suknia z wysokim kołnierzem — odpowiedziałem i uświadomiłem sobie, że przyjąłem błędne założenie. Jej strój nie stworzyłby żadnej niekongruencji podczas nalotu. Nikt nie zwróciłby na nią uwagi. Albo pomyślałby, że jest w nocnej koszuli.
— Masz, weź to — T.J. podał mi płaszcz deszczowy.
— Chcę pięciominutowych intermisji — oznajmiłem, wziąłem płaszcz i wszedłem do sieci. Warder opuściła zasłony.
— Jeśli wylądujesz na polu z dyniami — odezwał się Carruthers — stodoła jest po zachodniej stronie. Sieć zaczęła migotać.
— Uważaj na psy — dodał Carruthers. — I żonę farmera…
Znalazłem się dokładnie tam, skąd wyruszyłem. I w grobowych ciemnościach. Ciemność oznaczała, że trafiłem na następną noc lub jedną z tysiąca innych nocy, z dziesięciu tysięcy nocy, gdy katedra stalą spokojnie przez całe średniowiecze. A tymczasem Verity trafiła w sam środek nalotu, a ja nie mogłem nic zrobić, tylko czekać, aż cholerna sieć znowu się otworzy.
— Nie! — krzyknąłem i walnąłem pięścią w szorstki kamień. I świat wokół mnie eksplodował.
Rozległ się szum, a potem trzask, na wschodzie zaterkotały działka przeciwlotnicze. Ciemność rozbłysła błękitnobiałym światłem i czerwienią powidoku. Z dołu doleciał zapach dymu.
— Verity! — zawołałem i wbiegłem po schodach na dzwonnicę, pamiętając tym razem, żeby liczyć stopnie. Słaba pomarańczowa poświata ledwie pozwalała widzieć, w powietrzu wisiał zapach dymu.
Dotarłem do podestu dzwonnicy i krzyknąłem w górę:
— Verity! Jesteś tam?
Gołębie, niewątpliwie potomkowie tych, które spłoszyłem sześćset lat wcześniej, sfrunęły z wieży prosto na mnie, dziko łopocząc skrzydłami.
Nie było jej na górze. Zbiegłem po schodach aż do stopnia, na którym przeskoczyłem, po czym zacząłem odliczać od nowa.
Trzydzieści jeden, trzydzieści dwa. Wołałem Verity, przekrzykując warkot samolotów i wycie syren alarmowych, które niepotrzebnie włączyły się poniewczasie.
Pięćdziesiąt trzy, pięćdziesiąt cztery, odliczałem.
— Verity! Gdzie jesteś?
Dotarłem do ostatniego stopnia. Pięćdziesiąt osiem. Zanotowałem to w pamięci, po czym pchnąłem drzwi wieży i wszedłem do zachodniej kruchty. Zapach dymu był tutaj silniejszy i miał gęsty kwaśny posmak, jak dym z cygara.
— Verity! — zawołałem, otwierając ciężkie wewnętrzne drzwi wieży. I wszedłem do nawy.
W kościele panował mrok, rozjaśniony tylko światłem z tęczy i czerwonawą łuną z arkadowych okien. Próbowałem odgadnąć, która godzina. Wybuchy i syreny w większości dochodziły jakby z północy. Przy organach zobaczyłem mnóstwo dymu, ale nie widziałem płomieni w Kaplicy Pasamoników, która została trafiona wcześniej. Więc było najwyżej wpół do dziewiątej i Verity spędziła tutaj zaledwie kilka minut.
— Verity! — zawołałem. Mój głos rozbrzmiał echem w ciemnym kościele.
Kaplica Bławatników została zbombardowana w pierwszej fali bomb zapalających. Ruszyłem głównym przejściem w stronę chóru, żałując, że nie zabrałem latarki.
Terkotanie działek umilkło, po czym wybuchło ponownie ze wzmożoną siłą na tle narastającego buczenia samolotów. We wschodniej stronie rozległo się łup, łup, łup spadających bomb i płomienie jaskrawo rozbłysły w oknach. Połowa, z których wyjęto witraże dla bezpieczeństwa, była zabita deskami lub zasłonięta papierowym zaciemnieniem, lecz trzy okna od północy pozostały nietknięte i na mgnienie oświetliły kościół chorobliwą czerwienią i błękitem, kiedy za szybami zapłonęły zielonkawe flary. Nigdzie nie widziałem Verity. Dokąd poszła? Powinna zostać w pobliżu miejsca przeskoku, może jednak przestraszyła się nalotu i poszukała gdzieś schronienia. Ale gdzie?
Buczenie samolotów urosło w gniewny ryk. Daremnie próbowałem przekrzyczeć hałas. Na dachu rozległo się bębnienie, jakby padał grad, potem stukanie i stłumione krzyki.
Służba pożarowa na dachu gasi bomby zapalające. Czyżby Verity usłyszała ich i schowała się gdzieś, żeby jej nie zobaczyli?
W górze coś trzasnęło, a potem usłyszałem jakiś świst i szum. Podniosłem wzrok, na całe szczęście, bo mało nie trafiła mnie bomba zapalająca.
Pocisk spadł na drewnianą ławkę, sycząc i wypluwając płynne iskry. Chwyciłem śpiewnik z następnej ławki i strąciłem nim bombę na podłogę. Potoczyła się przejściem na koniec rzędu ławek po drugiej stronie.
Usunąłem bombę kopniakiem, ale drewno już się zajęło. Bomba pluła i syczała, kręciła się jak żywa. Uderzyła w poręcz klęcznika i zapłonęła białym ogniem.
Gaśnica, pomyślałem i rozejrzałem się rozpaczliwie, ale chyba zabrali wszystkie na dach. Przy południowych drzwiach wisiało wiadro. Pobiegłem po nie w nadziei, że zawiera piasek. Zawierało.
Wróciłem biegiem i opróżniłem wiadro nad pociskiem oraz płonącą poręczą, po czym odstąpiłem i czekałem, aż bomba sypnie iskrami.
Nie sypnęła. Stopą przesunąłem ją na sam środek przejścia i sprawdziłem, czy ogień na poręczy wygasł. Rzuciłem wiadro, które potoczyło się pod ławkę. Jutro znajdzie je kościelny i wybuchnie płaczem.
Stałem, patrzyłem na wiadro i myślałem o tym, co właśnie zrobiłem. Działałem bez namysłu, jak Verity, kiedy wskoczyła za kotem do wody. Ale w tym wypadku nie miałem szans zmienić historii. Luftwaffe właśnie korygowała wszelkie możliwe niekongruencje.
Podniosłem wzrok na Kaplicę Bławatników. Płomienie lizały już drewniany rzeźbiony sufit i żadne wiadra z piaskiem nie mogły ich ugasić. Za dwie godziny cała katedra stanie w ogniu.
Rozległ się głuchy huk, kiedy coś wylądowało przed Kaplicą Pasamoników, oświetlając ją na moment. Przez sekundę, zanim światło zgasło, widziałem piętnastowieczny drewniany krzyż z rzeźbioną figurką dziecka klęczącego u stóp. Za pół godziny zobaczy go rektor Howard za ścianą płomieni, kiedy ogień obejmie całą wschodnią część katedry.
— Verity! — krzyknąłem, budząc echo w ciemnym kościele. — Verity!
— Ned!
Obróciłem się gwałtownie.
— Verity! — wrzasnąłem i popędziłem z powrotem głównym przejściem. Wyhamowałem z poślizgiem na końcu nawy. — Verity! — powtórzyłem i wytężyłem słuch.
— Ned!
Na zewnątrz kościoła. Południowe drzwi. Przelazłem pomiędzy ławkami, potykając się o poręcze, i dotarłem do południowych drzwi.
Przed drzwiami zgromadził się tłumek ludzi, zerkających niespokojnie na dach. Dwaj młodzieńcy wyglądający na twardych facetów, oparci niedbale o latarnię na rogu, z rękami w kieszeniach, omawiali pożar na zachodzie.
— Co tak pachnie cygarami? — zapytał wyższy tak spokojnie, jakby rozmawiali o pogodzie.
— Tytoniowy na rogu Broadgate — odparł niższy. — Było tam zaglądnąć i zgarnąć trochę cygarków, zanim poszły z dymem.
— Widziała pani dziewczynę, która wyszła z katedry? — zagadnąłem najbliższą osobę, kobietę w średnim wieku, w chustce na głowie.
— Chyba się nie zapali, jak pan myśli? — rzuciła nerwowo. Owszem, pomyślałem.
— Na górze jest służba pożarowa. Widziała pani dziewczynę która wybiegła z kościoła?
— Nie — odparła i natychmiast znowu podniosła wzrok na dach. Przebiegłem do końca Bailey Lane i z powrotem pod murem kościoła, ale nie zobaczyłem ani śladu Verity. Widocznie wyszła innymi drzwiami. Nie drzwiami zakrystii. Tamtędy wchodzili i wychodzili członkowie służby pożarowej. Zachodnie drzwi.
Pobiegłem naokoło do zachodnich drzwi. Tam również stała grupka ludzi stłoczonych na ganku, kobieta z trzema dziewczynkami, stary mężczyzna okutany w koc, dziewczyna w stroju pokojówki. Przed drzwiami stała siwowłosa kobieta z ostrym nosem i opaską PSK, ze skrzyżowanymi ramionami.
— Widziała pani, czy ktoś wyszedł z kościoła przez ostatnie kilka minut? — zapytałem ją.
— Nikomu nie wolno wchodzić do kościoła oprócz służby pożarowej — odparła oskarżycielskim tonem i jej głos również kogoś mi przypomniał, ale nie miałem czasu, żeby szukać skojarzeń.
— Dziewczyna z rudymi włosami — powiedziałem. — W długiej białej… w białej nocnej koszuli.
— W nocnej koszuli? — powtórzyła z naganą. Podszedł niski, krępy wartownik z COP.
— Mam rozkazy, żeby opróżnić ten teren — oznajmił. — Straż pożarna potrzebuje swobodnego dojazdu do katedry. Proszę się rozejść.
Kobieta z dziewczynkami wzięła na ręce najmniejszą i zeszła z ganku. Starzec poczłapał za nią.
— Rozejść się — powiedział wartownik do pokojówki, która wygadała jak sparaliżowana strachem. — Pani też. Proszę stąd odejść, panno Sharpe. — Machnął ręką na siwowłosą kobietę.
— Nigdzie nie odejdę — oświadczyła, jeszcze bardziej wojownicze krzyżując ramiona. — Jestem wiceprzewodniczącą Katedralnego Kobiecego Kółka Parafialnego i kierowniczką Komitetu Kwiatowego.
— Wszystko jedno, kim pani jest — burknął wartownik. — Mam rozkaz, żeby opróżnić wejście dla straży pożarnej. Załatwiłem już południowe drzwi, a teraz wasza kolej.
— Widzieliście młodą kobietę z rudymi włosami? — wtrąciłem.
— Wyznaczono mnie do pilnowania tych drzwi przed szabrownikami — kobieta wyprostowała się groźnie. — Stoję tutaj od początku nalotu i zamierzam stać przez całą noc, jeśli trzeba, żeby chronić katedrę.
— A ja zamierzam opróżnić to wejście — odparł wartownik i też się wyprostował.
Nie miałem czasu. Wszedłem pomiędzy nich.
— Szukam zaginionej dziewczyny — oznajmiłem i również się wyprostowałem. — Rude włosy. Biała koszula nocna.
— Niech pan zapyta na posterunku policji — poradził wartownik. Pokazał stronę, z której przyszedłem. — Na St. Mary’s Street.
Oddaliłem się truchcikiem, próbując odgadnąć, kto zwycięży. Stawiałem na kierowniczkę Komitetu Kwiatowego. Kogo mi przypominała? Mary Botoner? Lady Schrapnell? Jedną z futrzanych dam w księgarni Blackwella?
Wartownik niezbyt dokładnie opróżnił południowe wejście. Stała tam dokładnie ta sama grupka ludzi, a dwaj młodzieńcy wciąż opierali się o latarnię. Przebiegłem wzdłuż południowej ściany kościoła na Bailey Lane i wpadłem prosto na procesję.
Czytałem o tym, co sierżant policji nazwał „smutną małą procesją”, kiedy służba pożarowa uratowała tyle skarbów, ile zdążyła, i zaniosła na posterunek policji. I tak to sobie wyobrażałem — stateczny orszak, prowadzony przez rektora Howarda, który niesie barwy pułkowe Warwickshire, a za nim inni z lichtarzami, kielichem i puszką na komunikanty, stąpający odmierzonym krokiem, i drewniany krucyfiks zamykający pochód — więc początkowo ich nie rozpoznałem.
Ponieważ to nie była procesja, tylko motłoch, tłuszcza, napoleońska Stara Gwardia pod Waterloo gorączkowo ratująca, co się dało. Potykali się w pośpiechu na jezdni, kanonik z lichtarzami pod pachami i naręczem ornatów, nastolatek kurczowo ściskający kielich oraz gaśnicę, rektor szarżujący ze sztandarem pułkowym jak lancą, przydeptujący materiał, który wlókł się po ziemi.
Przystanąłem i zagapiłem się na nich jak na prawdziwą paradę. W ten sposób wykluczyłem jedną możliwość, zaproponowaną przez Verity. Żaden z nich nie niósł strusiej nogi biskupa.
Wbiegli na posterunek policji. Widocznie zrzucili bezceremonialnie swój ładunek na pierwsze wolne miejsce, ponieważ zjawili się ponownie po niecałej minucie i pobiegli z powrotem do drzwi zakrystii.
Łysiejący mężczyzna w niebieskim kombinezonie zastąpił im drogę na schodach i pokręcił głową.
— To na nic. Za dużo dymu.
— Muszę znaleźć Ewangelię i Listy — wydyszał rektor, odepchnął go i znikł w drzwiach.
— Gdzie jest ta cholerna straż pożarna? — zapytał nastolatek.
— Straż pożarna? — powtórzył kanonik, spoglądając w niebo — Gdzie jest ten cholerny RAF?
Nastolatek zawrócił na posterunek policji poprosić ich, żeby znowu zadzwonili po straż pożarną, a ja pobiegłem za nim przez St. Mary’s Street.
Uratowane skarby spoczywały w żałosnym szeregu na biurku sierżanta, sztandar pułkowy stał oparty o ścianę za biurkiem. Kiedy nastolatek mówił do sierżanta: „No to niech pan spróbuje jeszcze raz. Cały dach się pali”, obejrzałem przedmioty na biurku. Lichtarze, drewniany krucyfiks. Również mały stosik podniszczonych brązowych modlitewników, które nie trafiły na listę, oraz kilka kopert na datki i komża ministranta. Zaciekawiło mnie, ile jeszcze ocalonych przedmiotów rektor Howard opuścił w swoim spisie. Ale strusiej nogi biskupa tam nie było.
Chłopiec wybiegł. Sierżant podniósł słuchawkę telefonu. Zanim wykręcił numer straży pożarnej, zapytałem:
— Nie widział pan młodej kobiety z rudymi włosami? Pokręcił głową, zasłaniając ręką słuchawkę.
— Najpewniej będzie w którymś schronie.
Schron. Oczywiście. Logiczne miejsce podczas nalotu. Verity miała dość rozsądku, żeby nie zostawać na dworze.
— Gdzie jest najbliższy schron?
— Na Małej Parkowej — odpowiedział sierżant, odkładając słuchawkę. — Niech pan pójdzie Bailey i skręci w lewo.
Podziękowałem mu skinieniem głowy i wyszedłem. Ogień się zbliżał. Pomarańczowy dym zakrył całe niebo, żółte płomienie strzelały w górę przed Trinity College. Smugi reflektorów krzyżowały się na niebie, które wyraźnie pojaśniało. Poza tym robiło się coraz zimniej, co wydawało się niemożliwe. W biegu chuchałem na zgrabiałe dłonie.
Nie mogłem znaleźć schronu. Bomba trafiła w środkowy dom i zmieniła go w dymiące zgliszcza, a obok płonął sklep spożywczy. Reszta ulicy była cicha i ciemna.
— Verity! — krzyknąłem i przestraszyłem się, że usłyszę odpowiedź z kupy gruzów.
Ruszyłem z powrotem ulicą, rozglądając się za znakiem schronu na budynku. Znalazłem znak leżący na środku jezdni. Rozejrzałem się bezradnie, próbując ustalić, z której strony przywiał go podmuch.
— Halo! — wołałem na kolejnych klatkach schodowych. — Jest tam kto?
Wreszcie znalazłem schron na samym końcu ulicy, praktycznie obok katedry, w suterenie, która nie chroniła przed niczym, nawet przed zimnem.
Był to mały, obskurny pokój bez żadnych mebli. Ze dwa tuziny ludzi, niektórzy w szlafrokach, siedzieli na brudnej podłodze pod ścianami wyłożonymi workami z piaskiem. Lampa sztormowa zwisała z belki na jednym końcu i kołysała się gwałtownie przy każdym uderzeniu bomby, a pod lampą mały chłopiec grał w karty z matką.
Rozejrzałem się w mroku, szukając Verity, chociaż oczywiście tutaj jej nie było. Więc gdzie była?
— Czy ktoś widział dziewczynę w białej koszuli nocnej? — zapytałem. — Ma rude włosy.
Siedzieli, jakby mnie nie usłyszeli, wpatrując się tępo w pustkę.
— Masz jakieś szóstki? — zapytał chłopiec.
— Tak — matka podała mu kartę.
Dzwony katedry zaczęły dzwonić, zagłuszając uporczywy terkot działek przeciwlotniczych i huk wybuchów. Dziewiąta godzina. Wszyscy podnieśli wzrok.
— To dzwony katedry — powiedział chłopczyk, wyciągając szyję do sufitu. — Masz damy?
— Nie — odparła matka, spojrzawszy na karty w ręku, a potem na sufit. — Bierz lewę. Po tym poznasz, że katedra stoi, jeśli słyszysz dzwony.
Musiałem stąd wyjść. Wspiąłem się po schodach na ulicę. Dzwony dźwięczały wesoło, wybijając godzinę. Będą tak dzwoniły przez całą noc, wydzwaniały godziny, dodawały otuchy mieszkańcom Country, kiedy samoloty huczą na niebie, a katedra płonie jak pochodnia.
Tłumek spod południowych drzwi przemieścił się na drugą stronę ulicy, żeby lepiej widzieć płomienie strzelające z dachu katedry. Dwaj młodzieńcy wciąż podpierali latarnię. Podbiegłem do nich.
— Nic z tego — mówił wysoki. — Teraz już nigdy tego nie wyciągną.
— Szukam młodej kobiety, dziewczyny… — zacząłem.
— Każdy szuka, no nie? — powiedział niski i obaj parsknęli śmiechem.
— Ma rude włosy — nalegałem. — Ubrana w białą koszulę nocną. Oczywiście to jeszcze bardziej ich rozśmieszyło.
— Myślę, że poszła do któregoś schronu, ale nie wiem, gdzie one są.
— Jeden jest na Małej Parkowej — powiedział wysoki.
— Już tam byłem — odparłem. — Nie znalazłem jej. Obaj zamyślili się głęboko.
— Jest jeden na Gosford Street, ale tam pan nie dojdziesz — powiedział niski. — Wybuchła mina ziemna. Zablokowało drogę.
— Może jest w krypcie — powiedział wysoki i widząc moją minę wyjaśnił: — W krypcie katedry. Tam jest schron.
W krypcie. Oczywiście. Kilkadziesiąt osób schroniło się tam podczas nalotu. Zostali na dole do jedenastej, kiedy katedra płonęła nad ich głowami, a potem wyprowadzono ich po schodach.
Przedarłem się przez tłumek gapiów do południowych drzwi i wbiegłem po schodach.
— Nie może pan tam wejść! — krzyknęła kobieta w chustce.
— Ekipa ratunkowa — odkrzyknąłem i wbiegłem do środka.
W zachodnim końcu kościoła wciąż panowała ciemność, ale prezbiterium i sanktuarium dawały aż nadto światła. Płonęły zakrystie i Kaplica Pasamoników, a z arkadowych okien buchał gęsty brązowy dym. W Kaplicy Czapników płomienie lizały olejny obraz Chrystusa ze zbłąkaną owieczką w ramionach. Płonące kartki z programu nabożeństwa fruwały po całej nawie, rozsiewając popiół.
Próbowałem przypomnieć sobie plan kościoła z odbitek lady Schrapnell. Krypta znajdowała się pod Kaplicą św. Wawrzyńca w północnym przejściu, tuż na zachód od Kaplicy Sukienników.
Ruszyłem nawą, wymijając płonące kartki i usiłując sobie przypomnieć, gdzie są schody. Na lewo od pulpitu.
Daleko z przodu, na chórze, dostrzegłem jakieś poruszenie.
— Verity! — krzyknąłem i pobiegłem nawą.
Postać przemknęła przez chór w stronę sanktuarium. Dojrzałe błysk bieli wśród stelli chóru.
Bomby zapalające grzmotnęły o dach. Podniosłem wzrok, a potem znowu spojrzałem na chór. Postać, jeśli tam była jakaś postać, znikła. Nad wejściem do Kaplicy Sukienników tańczył program nabożeństwa, pochwycony przez powietrzne prądy.
— Ned!
Okręciłem się gwałtownie. Słaby głos Verity dochodził jakby z tylu i z dużej odległości, ale może przegrzane powietrze w kościele wywoływało złudzenia akustyczne? Pobiegłem wzdłuż chóru. Nikogo nie było ani tam, ani w sanktuarium. Program nabożeństwa zawirował w przeciągu od Kaplicy Sukienników, potem zajął się ogniem i płonąc spadł na ołtarz.
— Ned! — krzyknęła Verity i tym razem słuch mnie nie mylił. Była na zewnątrz kościoła. Za południowymi drzwiami.
Wyskoczyłem na dwór i zbiegłem po schodach, wykrzykując jej imię, obok oglądaczy dachu i podpieraczy latarni.
— Verity!
Zobaczyłem ją prawie zaraz. Stała w połowie Małej Parkowej, dyskutując zawzięcie z krępym wartownikiem COP. Rozdarta biała spódnica ciągnęła się za nią po ziemi.
— Verity! — zawołałem, ale panował za duży hałas.
— Nie, pan nie rozumie — krzyczała na wartownika. — Nie chcę publicznego schronu. Szukam młodego człowieka z wąsami…
— Panienko, mam rozkaz usunąć wszystkich cywili z tego terenu — oznajmił wartownik.
— Verity! — krzyknąłem prawie jej w ucho. Chwyciłem ją za ramię. Odwróciła się.
— Ned! — zawołała i rzuciła mi się na szyję. — Wszędzie cię szukałam.
— Ditto — powiedziałem.
— Nie wolno wam tutaj przebywać — ostrzegł surowo wartownik. Zabrzmiał donośny, przeciągły gwizd, który zagłuszył jego następne słowa. — Ten teren jest wyłącznie dla służb miejskich. Cywile nie powinni… — Nagle coś huknęło ogłuszająco i wartownik znikł pod lawiną cegieł i kurzu.
— Hej! — krzyknąłem. — Wartownik!
— O nie! — jęknęła Verity, wymachując rękami, jakby próbowała rozpędzić chmury kurzu. — Gdzie on jest?
— Pod spodem — wyjaśniłem, gorączkowo rozkopując cegły.
— Nie mogę go znaleźć! — Verity odrzucała cegły na bok. — Nie, Czekaj, tu jest ręka! I ramię!
Wartownik gwałtownie strząsnął jej dłoń i wstał, strzepując ku z kombinezonu.
— Nic panu nie jest? — zapytaliśmy unisono.
— Oczywiście, że nic mi nie jest — odkaszlnął — ale to nie wasz zasługa! Cywile! Nie wiedzą, co robią. Mogliście kogoś zabić, kiedy tak rzucaliście cegłami. Utrudnianie oficjalnego postępowania COP to wykroczenie karane…
Samoloty zahuczały nad głowami. Podniosłem wzrok. Ostre błyski rozświetliły niebo i rozległ się następny przeraźliwy gwizd, tym razem bliżej.
— Lepiej wynośmy się stąd — zaproponowałem. — Na dół! Popchnąłem Verity przed sobą na schody do piwnicy i do wąskiego wejściowego korytarzyka.
— Nic ci nie jest? — zawołałem. Włosy jej się rozpuściły po jednej stronie, na podartej sukni widniały smugi sadzy. Twarz również miała umazaną sadzą, a lewą rękę plamiła krew. Uniosłem tę rękę.
— Jesteś ranna?
— Nie — odparła. — Uderzyłam się o arkadę w kościele. Było ciemno i nic nie widziałam. — Dygotała. — Dlaczego jest t-tak zimno, kiedy całe miasto p-p-płonie?
— Masz, nałóż to — powiedziałem. Zdjąłem płaszcz deszczowy i okryłem jej ramiona. — Z pozdrowieniami od T.J.
— Dzięki — wyjąkała drżącym głosem.
Znowu coś huknęło i obsypały nas śmieci. Pociągnąłem Verity dalej w głąb korytarzyka i otoczyłem ją ramionami.
— Zaczekamy, aż trochę się uspokoi, potem wrócimy do katedry i przeskoczymy z powrotem do cieplejszego klimatu — rzuciłem lekko, próbując ją rozśmieszyć. — Musimy ukraść pamiętnik i znaleźć męża dla Tossie. Myślisz, że ktoś tutaj chciałby zamienić to wszystko — pokazałem niebo rozświetlone płomieniami — na dziecinne gaworzenie i Księżniczkę Ardżumand? Nie, chyba nie.
Niestety wywołałem nie taki efekt, jaki zamierzałem.
— Och, Ned — powiedziała Verity i wybuchnęła płaczem.
— Co się stało? — zapytałem. — Wiem, że nie powinienem żartować w środku nalotu. Chciałem…
Potrząsnęła głową.
— Nie o to chodzi. Och, Ned, nie możemy wrócić do Muchings End. Utknęliśmy tutaj. — Ukryła twarz na mojej piersi.
— To znaczy jak Carruthers? Wyciągnęli go. Nas też wyciągną.
— Nie, nie rozumiesz — zaprzeczyła, spoglądając na mnie przez łzy — Nie możemy wrócić do miejsca skoku. Pożar…
— Jak to? — zdziwiłem się. — Wieża nie spłonęła. Właśnie wieża i iglica ocalały. Wiem, że ten babsztyl z Komitetu Kwiatowego pilnuje zachodnich drzwi, ale możemy wejść od południowej strony…
— Wieża? — powtórzyła bezbarwnie. — O czym ty mówisz?
— Nie przeszłaś na wieży?
— Nie. W sanktuarium. Czekałam tam prawie przez godzinę w nadziei, że znowu się otworzy, a potem zaczęło się palić i bałam się, że służba pożarowa mnie przyłapie, więc wyszłam na dwór i szukałam ciebie…
— Skąd wiedziałaś, że tu jestem?
— Wiedziałam, że przeskoczysz, jak tylko się dowiesz, gdzie jestem — odparła rzeczowo.
— Ale… — zacząłem i postanowiłem jej nie mówić, że przedtem próbowaliśmy dostać się tutaj przez dwa tygodnie i nawet się nie zbliżyliśmy.
— …i kiedy wróciłam do kościoła, sanktuarium płonęło. A sieć nie otworzy się w ogniu.
— Masz rację — przyznałem — ale nie potrzebujemy tego. Przeskoczyłem na wieży, która tylko trochę się osmaliła. Ale musimy przejść przez nawę, żeby dostać się do wieży, więc lepiej chodźmy.
— Zaraz — powstrzymała mnie. Naciągnęła płaszcz, potem wysunęła pasek ze szlufek i podwiązała rozdartą, opadającą spódnicę na wysokości kolan. — Czy teraz wyglądam na 1940 rok? — zapytała, zapinając płaszcz.
— Wyglądasz cudownie — zapewniłem.
Weszliśmy na schody i ruszyliśmy w stronę katedry. Wschodnia krawędź dachu płonęła. Straż pożarna wreszcie przyjechała. Wóz strażacki stał zaparkowany na rogu; musieliśmy przestępować przez plątaninę węży i pomarańczowo rozświetlone kałuże, żeby dotrzeć do Południowych drzwi.
— Gdzie są strażacy? — zapytała Verity, kiedy mijaliśmy grupkę ludzi przy południowych drzwiach.
— Nie ma wody — odpowiedział dziesięciolatek w cienkim sweterku. — Szkopy rozwaliły wodociągi.
— Poszli na Priory Row, żeby znaleźć inny hydrant.
— Nie ma wody — wymamrotała Verity.
Podnieśliśmy wzrok na katedrę. Teraz płonęła spora część dachu, sypiąc iskrami na bliższym końcu obok apsydy, i płomienie strzelały przez wybite okna.
— Nasza piękna, piękna katedra — powiedział ktoś za nami. Chłopiec pociągnął mnie za rękaw.
— Już po niej, co?
Już po niej. Do dziesiątej trzydzieści, kiedy strażacy wreszcie znajdą działający hydrant, cały dach stanie w płomieniach. Strażacy spróbują polewać sanktuarium i Kaplicę Mariacką, ale woda skończy się prawie natychmiast i potem to już tylko kwestia czasu, zanim dach spłonie i stalowe dźwigary, które zainstalował J.O. Scott, żeby zmniejszyć napięcia w łukach, zaczną wyginać się i topić od żaru, i pociągną za sobą piętnastowieczne arkady oraz dach w dół, na ołtarz i rzeźbione mizerykordie, i organy Haendla, i drewniany krzyż z dzieckiem klęczącym u stóp.
Nasza piękna, piękna katedra. Zawsze umieszczałem ją w tej samej klasie co strusią nogę biskupa — irytujące starocie — i na pewno istniały piękniejsze katedry. Ale kiedy tam stałem i patrzyłem, jak płonie, zrozumiałem, co oznaczała dla rektora Howarda budowa nowej katedry, nawet nowocześnie brzydkiej. Co oznaczała dla Lizzie Bittner sprzedaż świętego przybytku na złom. I zrozumiałem, dlaczego lady Schrapnell gotowa była walczyć z Kościołem Anglii, wydziałem historii, Radą Miejską Coventry i całym światem, żeby ją odbudować.
Spojrzałem na Verity. Łzy bezgłośnie spływały jej po twarzy. Objąłem ją ramieniem.
— Nic nie możemy zrobić? — zapytała bez nadziei.
— Odbudujemy ją. Będzie jak nowa.
Ale tymczasem musieliśmy wejść do środka i wrócić na wieżę. Tylko jak?
Tłum nigdy nie wpuści nas do płonącego kościoła, choćbym wymyślił najbardziej przekonujący pretekst, a zachodniego wejścia pilnowała herod-baba. W dodatku im dłużej czekaliśmy, tym bardziej niebezpieczne stawało się przejście przez nawę do drzwi wieży.
Przez hałas działek przeciwlotniczych przebiło się donośne dzwonienie.
— Druga straż pożarna! — zawołał ktoś i chociaż nie było wody, wszyscy, nawet podpieracze latarni pobiegli na wschodni koniec kościoła.
— Teraz mamy szansę — stwierdziłem. — Nie możemy czekać dłużej. Gotowa?
Przytaknęła.
— Zaczekaj — powiedziałem i oddarłem dwa długie pasy od już naddartego rąbka jej spódnicy. Zamoczyłem je w kałuży, którą pozostawił strażacki wąż. Woda była lodowato zimna. Wyżąłem materiał. — Obwiąż tym usta i nos — poleciłem, podając jej jeden pas. — Kiedy wejdziemy do środka, idź prosto na koniec nawy, a potem wzdłuż ściany. Jeśli się rozdzielimy, drzwi do wieży są zaraz za zachodnimi drzwiami, po lewej stronie.
— Rozdzielimy? — powtórzyła, zawiązując maskę.
— Owiń tym prawą rękę — poradziłem. — Klamki u drzwi mogą być gorące. Przeskok jest na pięćdziesiątym ósmym stopniu w górę, nie licząc podłogi wieży.
Owinąłem dłoń w resztkę materiału.
— Nie zatrzymuj się w żadnym wypadku. Gotowa? Przytaknęła, szeroko otwierając zielonobrązowe oczy nad maską.
— Trzymaj się za mną — rozkazałem.
Ostrożnie uchyliłem odrobinę prawe skrzydło drzwi. Ze szpary nie wyskoczył ryczący płomień, tylko kłąb brązowego dymu. Poczekałem, aż się rozwieje, i zajrzałem do środka.
Nie wyglądało tak źle, jak się obawiałem. Dym i płomienie przesłaniały wschodni koniec kościoła, ale w tym końcu dym jeszcze nie zgęstniał na tyle, żeby utrudniać widzenie, a dach chyba się trzymał. Okna, oprócz tego w Kaplicy Kowali, zostały wybite podmuchem, podłogę zaścielały odłamki czerwonego i niebieskiego szkła.
— Uważaj na szkło. — Popchnąłem Verity przed sobą. — Weź głęboki oddech i ruszaj! Będę za tobą.
Otworzyłem drzwi na całą szerokość. Verity ruszyła pędem. Biegłem za nią, kuląc się od gorąca. Dotarła do drzwi i otwarła je szarpnięciem.
— Drzwi na wieżę masz po lewej! — krzyknąłem, chociaż nie mogła mnie słyszeć przez wściekły ryk płomieni.
Przystanęła, przytrzymując otwarte drzwi.
— Biegnij na górę! — krzyknąłem. — Nie czekaj na mnie! — Przyspieszyłem na ostatnich metrach. — Na górę!
Usłyszałem łoskot, więc obejrzałem się na sanktuarium, myśląc że wali się jeden z łuków arkadowych okien. Rozległ się ogłuszający ryk i okno w Kaplicy Kowali roztrzaskało się w deszczu lśniących odłamków.
Skuliłem się i osłoniłem twarz ramieniem. W ostatniej sekundzie, zanim podmuch zwalił mnie na kolana, pomyślałem: „Bomba burząca. Ale to niemożliwe. W katedrę nie trafiła bezpośrednio żadna bomba”.
Wyglądało to jednak na bezpośrednie trafienie. Wybuch zatrząsł katedrą i oświetlił ją oślepiającym białym blaskiem.
Chwiejnie podniosłem się z kolan, a potem spojrzałem w drugi koniec nawy. Podmuch na chwilę rozwiał dym wypełniający katedrę i w jaskrawym białym poblasku widziałem wszystko: rzeźbę nad pulpitem objętą płomieniami, z ręką wzniesioną jak u tonącego człowieka; stalle w dziecięcej kaplicy, ich unikatowe mizerykordie płonące dziwacznym żółtym ogniem; ołtarz w Kaplicy Czapników. I ażurową przegrodę przed Kaplicą Kowali.
— Ned!
Ruszyłem w tamtą stronę. Zrobiłem tylko kilka kroków. Katedra zadrżała, płonąca belka spadła z trzaskiem przed Kaplicą Kowali i wylądowała w poprzek rzędu ławek.
— Ned! — krzyknęła rozpaczliwie Verity. — Ned!
Kolejna belka, niewątpliwie wzmocniona stalowym dźwigarem przez J.O. Scotta, runęła na pierwszą i wzbiła czarną chmurę dymu, która przesłoniła całą północną część kościoła.
To nie miało znaczenia. Zobaczyłem już dosyć. Zawróciłem w stronę drzwi i wbiegłem po schodach oświetlonych pożarem, zastanawiając się w duchu, co mam powiedzieć lady Schrapnell. W tym jednym krótkim rozbłysku bomby zobaczyłem wszystko: mosiężne płyty nagrobne na ścianach, wypolerowanego orła na pulpicie, poczerniałe kolumny. A w północnym przejściu, przed ażurową przegrodą, pusty postument z kutego żelaza.
Jednak zabrano ją na przechowanie. Albo oddano na złom. Albo sprzedano na kiermaszu staroci.
— Ned! — krzyczała Verity. — Szybko! Sieć się otwiera! Lady Schrapnell nie miała racji. Strusiej nogi biskupa tam nie było.