ROZDZIAŁ SIÓDMY

Ten kot to jest chwat,

Który szczura zjadł,

Który ziarno kradł,

Które było w domu,

Który zbudował Jack

Matka Gęś


Znaczenie kłódek w epoce wiktoriańskiej — „ Jest to cnota nad cnotami trzymać język za zębami” — Tristan i Izolda — Pościg — Francuska rewolucja — Argument przeciwko napiwkom — Kot w letargu — Sadze — Bataański marsz śmierci — Sen — Łódka wreszcie odnaleziona — Niespodziewane odkrycie — Znaczenie spotkań dla historii — Lennon i McCartney — Szukam otwieracza do puszek — Co znalazłem

Cyryl czekał w takiej samej pozycji, w jakiej go zostawiliśmy, ponuro opierając łeb na przednich łapach i spoglądając na nas z wyrzutem brązowymi ślepiami.

— Cyryl! — zawołał Terence. — Gdzie jest łódź? Cyryl usiadł i rozejrzał się ze zdumieniem.

— Miałeś pilnować łodzi — skarcił go surowo Terence. — Kto ją zabrał, Cyrylu?

— Nie mogła sama zdryfować? — odezwałem się, myśląc o półsztyku.

— Nie bądź śmieszny — rzucił Terence. — Na pewno ją ukradli.

— Może profesor Peddick wsiadł do niej i odpłynął — podsunąłem, ale Terence znajdował się już w połowie mostu.

Kiedy go dogoniliśmy, badał wzrokiem nurt w dole rzeki. Niczego tam nie było, tylko kaczka krzyżówka.

— Ktokolwiek ukradł łódź, na pewno zabrał ją z powrotem górę rzeki — oświadczył Terence, przebiegł na drugi brzeg i zawrócił do śluzy.

Dozorca stał na śluzie i grzebał w stawidle bosakiem.

— Czy nasza łódź przepłynęła z powrotem przez śluzę? — zawołał do niego Terence.

Dozorca przyłożył dłoń do ucha i odkrzyknął: — Co?

— Nasza łódź! — wrzasnął Terence, składając dłonie w trąbkę wokół ust. — Czy przepłynęła przez śluzę?

— Co? — odwrzasnął dozorca.

— Czy nasza łódź — Terence narysował rękami sylwetkę łodzi — przepłynęła — wykonał zamaszysty ruch w stronę górnego biegu rzeki — przez śluzę? — Przesadnym gestem wskazał śluzę.

— Łodzie przepływają przez śluzę? — zdziwił się dozorca. — Pewnie, że przepływają. A jak pan myślisz, po co jest śluza?

Rozejrzałem się szukając wzrokiem kogoś innego, kto mógł widzieć naszą łódź, lecz Iffley było kompletnie wyludnione. Nie zjawił się nawet kierownik komitetu parafialnego, żeby wywiesić tabliczkę z napisem: ZABRANIA SIĘ KRZYKÓW. Przypomniałem sobie, jak Tossie mówiła, że właśnie popijał herbatę.

— Nie! Nasza łódź! — ryknął Terence. Pokazał najpierw na siebie, a potem na mnie. — Czy przepłynęła przez śluzę?

Dozorca wyraźnie się obruszył.

— Nie, nie możecie się prześluzować bez łodzi! Co to za głupie żarty?

— NIE — jęknął Terence. — Ktoś nam ukradł łódź!

— Mokradła? — jeszcze bardziej oburzył się dozorca. — Jakie znowu mokradła? To jest uczciwa śluza!

— Nie, nie mokradła! Ukradł!

— Guzdrała? — Dozorca groźnie uniósł bosak. — Kogo nazywasz guzdrałą?

— Nikogo — zapewnił Terence, cofając się przezornie. — Zginęła nam wynajęta łódź!

Dozorca potrząsnął głową.

— Trzeba wam iść na most Folly. Pytajcie o Jabeza, tak się nazywa — Cyryl i ja wróciliśmy na most. Oparłem się o balustradę i rozmyślałem o tym, co mi powiedziała Verity. Uratowała kota przed utopieniem, a potem weszła z kotem w sieć, która się otwarła.

Więc widocznie kot nie spowodował niekongruencji, bo gdyby miał spowodować, sieć by się nie otwarła. Tak się zdarzyło pierwsze dziesięć razy, kiedy Leibowitz próbował cofnąć się w czasie, żeby zamordować Hitlera. Za jedenastym razem wylądował w Bozeman, Montana, w 1946 roku. I nikt nigdy nie zdołał się zbliżyć do teatru Forda ani do Pearl Harbor, ani do id marcowych. Ani do Coventry.

Pomyślałem, że T.J. i pan Dunworthy pewnie mieli rację z tym zwiększonym poślizgiem wokół Coventry, i zaciekawiło mnie, dlaczego wcześniej nie mieliśmy takich kłopotów. Coventry wyraźnie stanowiło punkt krytyczny.

Nie dlatego, że nalot wyrządził znaczne szkody. Luftwaffe tylko uszkodziła, nie zniszczyła, fabryki samolotów i amunicji, które podjęły pracę na nowo już po trzech miesiącach. Oczywiście zniszczyli katedrę, co wywołało falę współczucia i oburzenia w Stanach, ale nawet to nie stanowiło przełomu. Amerykanie już wcześniej udzielali nam poparcia, a do Pearl Harbor pozostały ledwie trzy tygodnie.

Krytyczna była Ultra i maszyna Enigma, którą przeszmuglowaliśmy z Polski i używaliśmy do odszyfrowywania niemieckich kodów, i która mogła zmienić przebieg całej wojny, gdyby naziści dowiedzieli się o niej.

A Ultra uprzedziła nas o nalocie na Coventry. Ale niedokładnie, aż do czternastego późnym popołudniem, kiedy już nie można było zrobić nic więcej, tylko zawiadomić dowództwo i podjąć doraźne środki obronne, które (ponieważ Historia jest chaotycznym systemem) wykluczały się nawzajem. Dowództwo zdecydowało, że główny atak pójdzie na Londyn, bez względu na informacje wywiadu, i tam wysłało samoloty, zaś próby zagłuszania wiązek naprowadzających zawiodły z powodu błędu w obliczeniach.

Lecz tajemnice zawsze mają decydujące znaczenie. Jedno przypadkowe słowo mogło narazić całą operację wywiadu. A gdyby coś, cokolwiek, wzbudziło podejrzenia nazistów — gdyby katedra cudem ocalała albo gdyby cały RAF zebrał się nad Coventry, nawet gdyby ktoś gadał za dużo — Jest to cnota nad cnotami trzymać język za zębami” — zmieniliby maszyny szyfrujące. A my przegralibyśmy bitwę Pod El Alamein i na północnym Atlantyku. I drugą wojnę światową.

Co wyjaśnia, dlaczego Carruthers, ja i nowy rekrut lądowaliśmy ruinach albo na polu z dyniami. Ponieważ w pobliżu punktu krytycznego nawet najdrobniejsza czynność nabiera całkowicie nieproporcjonalnej wagi. Konsekwencje mnożą się i potęgują, i byle drobiazg, nie odebrany telefon, zapałka zapalona podczas zaciemnienia, upuszczona kartka papieru — może doprowadzić do upadku imperium.

Szofer arcyksięcia Ferdynanda pomyłkowo skręca w ulicę Franciszka Józefa i rozpoczyna wojnę światową. Ochroniarz Abrahama Lincolna wychodzi na papierosa i niszczy pokój. Hitler zostawia polecenie, żeby mu nie przeszkadzać, bo ma migrenę, i dowiaduje się o inwazji na Normandię osiemnaście godzin za późno. Porucznik zapomina oznaczyć telegram jako „pilny” i admirał Kimmel nie otrzymuje ostrzeżenia o japońskim ataku. „Z braku gwoździa zginęła podkowa. Z braku podkowy zginął koń. Z braku konia zginął jeździec”.

A wokół tych atraktorów powstaje radykalnie zwiększony poślizg oraz zamknięcia sieci.

Co musi oznaczać, że Muchings End nie jest punktem krytycznym, a kot nie zmienił historii, zwłaszcza że wystarczyłby kilkuminutowy poślizg, żeby zapobiec całej sprawie. Verity nie musiała nawet lądować w Bozeman w stanie Montana. Gdyby przeszła pięć minut później, kot zdążyłby utonąć. Pięć minut wcześniej byłaby w domu i przegapiłaby cały incydent.

A przecież to nie był kot królowej Wiktorii (pomimo królewskiego imienia) ani Gladstone’a czy Oskara Wilde’a. Ten kot nie mógł w żaden sposób wpłynąć na losy świata, a rok 1888 nie był krytyczny. Bunt w Indiach zakończył się w 1859, a wojna burska wybuchnie dopiero za jedenaście lat.

— I to tylko kot — powiedziałem głośno. Zaniepokojony Cyryl podniósł wzrok.

— Nie tutaj — uspokoiłem go. — Pewnie wróciła bezpiecznie do Muchings End.

Ale Cyryl wstał i zaczął rozglądać się czujnie.

— Nie! Złodzieje, nie koleje! — wrzeszczał Terence, a jego głos płynął ku nam nad wodą. — Złodzieje!

— Wieje? — zdumiał się dozorca. — Toż piękna pogoda, panie. Wreszcie machnął ręką na Terence’a i wszedł do budki. Terence pospieszył do nas.

— Ktokolwiek ją ukradł, popłynął w dół rzeki — oświadczył. — Dozorca tak pokazał.

Wcale nie byłem tego pewien. Gest dozorcy oznaczał raczej! „Mam już po same uszy tej rozmowy!” czy nawet „Wynoś się do wszystkich diabłów!” A przeciwny kierunek bardziej mi odpowiadał, skoro miałem nie dopuszczać Terence’a do Tossie.

— Jesteś pewien? — zapytałem. — Myślałem, że wskazywał w górę rzeki.

— Nie — odparł Terence już po drugiej stronie mostu. — Na pewno w dół. — I pogalopował ścieżką holowniczą.

— Lepiej ruszajmy — powiedziałem do Cyryla — bo nigdy go nie dogonimy.

Maszerowaliśmy za nim, mijając rozproszone domki Iffley i szereg wysokich topoli. Ze szczytu niewielkiego wzniesienia ujrzeliśmy rozległe zakole rzeki, błyszczące i puste.

— Na pewno popłynęli w tę stronę? Kiwnął głową, nie zwalniając kroku.

— Znajdziemy ich i odzyskamy łódź. Tossie i ja jesteśmy stworzeni dla siebie i żadna siła nas nie rozdzieli. To przeznaczenie, jak Tristan i Izolda, Romeo i Julia, Abelard i Heloiza.

Nie wytykałem mu, że wszystkich wyżej wymienionych spotkał marny koniec, czyli śmierć albo poważne okaleczenie, ponieważ i tak ledwie dotrzymywałem mu tempa. Cyryl wlókł się za nami, dysząc ciężko.

— Kiedy ich dogonimy, wrócimy po profesora Peddicka, odwieziemy go do Oksfordu, a potem powiosłujemy do Abingdon i rozbijemy obóz na noc — zapowiedział Terence. — To tylko trzy śluzy stąd. Jeśli się przyłożymy, powinniśmy zdążyć do Muchings End jutro na herbatę.

O nie, jeśli mogę temu zapobiec.

— Czy to nie będzie raczej męcząca podróż? — zapytałem. — Mój lekarz ostrzegał, żebym się nie przemęczał.

— Możesz drzemać, kiedy ja będę wiosłował. Herbata to najlepsza pora. Muszą cię zaprosić, to nie obiad ani kolacja, nie trzeba formalnego zaproszenia ani stroju. Powinniśmy zdążyć do Reading w południe.

— Ale ja miałem nadzieję, że pooglądam widoki nad rzeką — powiedziałem, z wysiłkiem szukając w pamięci jakichś zabytków. Hampton Court? Nie, to poniżej Henley. Tak samo zamek Windsor. Co takiego oglądali po drodze trzej panowie w łódce? Groby. Harris ciągle chciał się zatrzymywać i oglądać grób tego czy tamtego. — Miałem nadzieję, że obejrzymy groby — zaryzykowałem.

— Groby? — powtórzy! Terence. — Nad rzeką nie ma żadnych interesujących grobów, oprócz grobu Richarda Tichella w Hampton Church. Rzucił się z okna w pałacu Hampton Court. A zresztą Hampton Court jest poniżej Muchings End. Jeżeli spodobamy się pułkownikowi Meringowi, zaprosi nas na obiad. Wiesz coś na temat Japonii?

— Japonii? — powtórzyłem.

— Stamtąd pochodzą te rybki — oznajmił enigmatycznie. — Oczywiście najlepiej byłoby, gdyby nas zaprosili na tydzień, ale on nie lubi gości w domu, mówi, że im przeszkadzają. To znaczy rybkom. I studiował w Cambridge. Może spróbujemy udawać spirytystów. Pani Mering przepada za spirytyzmem. Zapakowałeś strój wieczorowy?

Chyba znowu miałem nawrót dyschronii.

— Czy spirytyści noszą wieczorowe stroje? — zapytałem.

— Nie, takie długie, powłóczyste szaty z rękawami, w których można ukryć tamburyny i serwetki, i różne rzeczy. Nie, ubranie na obiad, gdyby nas zaprosili.

Nie miałem pojęcia, czy w moim bagażu znajduje się strój wieczorowy. Kiedy dogonimy łódź… jeśli dogonimy łódź… muszę przeszukać pakunki i dokładnie sprawdzić, co Finch i Warder wysłali razem ze mną.

— Wielka szkoda, że nie znaleźliśmy Księżniczki Ardżumand oświadczył Terence. — Na pewno by nas zaprosili. Zbłąkana owieczka i tuczony cielec, i tak dalej. Widziałeś, jak Tossie zbiegła na brzeg i zapytała mnie, czy ją znalazłem? To najcudniejsza istota, jaką widziałem w życiu. Jej loki lśniące jak złoto, a oczy „błękitne jak kwiat lnu, policzki jak jutrzenka!” Nie, piękniejsze! Jak goździki! Albo róże!

Maszerowaliśmy dalej: Terence porównywał liczne wdzięki Tossie do lilii, jagód, pereł i złotej przędzy, Cyryl marzył o cieniu, a ja rozmyślałem o Ludwiku XVI.

To prawda, że Księżniczka Ardżumand nie była kotem królowej Wiktorii ani Muchings End nie było wyspą Midway, ale przypomnijcie sobie Droueta. On też nie był nikim szczególnym, zwykłym niepiśmiennym francuskim wieśniakiem, który nie miał szans trafić do podręczników historii.

Tylko że Ludwik XVI, uciekając z Francji z Marią Antoniną, wychylił się przez okno powozu, żeby zapytać Droueta o drogę, a później, jednym z tych drobnych gestów, które zmieniają kurs historii, dal mu jako napiwek banknot. Ze swoim wizerunkiem.

Drouet przedzierał się przez las, żeby zaalarmować policję i zatrzymać powóz, a kiedy się nie udało, wyciągnął wóz ze stodoły i zatarasował nim drogę.

A gdyby jakiś historyk ukradł koło od wozu albo zaczaił się na Droueta, albo ostrzegł woźnicę Ludwika, żeby pojechał inną drogą? Albo gdyby jeszcze w Wersalu jakiś historyk ukradł banknot i zastąpił go monetami. Ludwik i Maria dotarliby do swojej rojalistycznej armii, zdławiliby rewolucję i zmienili całą historię Europy.

Z braku koła. Albo kota.

— Wkrótce dojdziemy do śluzy Sandford — oznajmił wesoło Terence. — Zapytamy dozorcę, czy nie widział naszej łodzi.

Po kilku minutach dotarliśmy do śluzy i już myślałem, że czeka nas kolejna nużąca i daremna konwersacja, tym razem jednak zapalczywe okrzyki Terence’a nie zdołały nawet wywabić dozorcy z budki. Po jakimś czasie nieustraszony młodzieniec stwierdził, że w Nuneham Courtenay na pewno ktoś będzie, i znowu podjął wędrówkę.

Nawet nie pytałem, jak daleko jest do Nuneham Courtenay, ze strachu przed odpowiedzią. Za następnym załomem rzeki obok ścieżki holowniczej rosły szeregiem wierzby, przesłaniając widok. Lecz kiedy obeszliśmy zakręt, Terence stał przed chatką krytą strzechą, spoglądając z namysłem na dziewczynkę w ogródku. Dziewczynka, ubrana w sztywno nakrochmalony fartuszek w biało-niebieskie paski, siedziała na huśtawce. Na kolanach trzymała białego kota i rozmawiała z nim.

— Kochana, najsłodsza kiciu — mówiła — lubisz się huśtać, prawda? Wysoko w błękitne niebo?

Kot nie odpowiedział. Spał smacznie.

Koty nie całkiem jeszcze wyginęły w latach czterdziestych, więc czasami je widywałem, lecz poza usmolonym sadzą okazem w katedrze nigdy jeszcze nie widziałem takiego, który nie spał. Verity mówiła że dyschronia uśpiła kota przeniesionego przez sieć, ale mnie się zdawało, że to ich normalny stan. Rudo-czarny cętkowany kot na Festynie Narodzenia Maryi Dziewicy przespał cały festyn na szydełkowym wełnianym szalu, wystawionym na straganie robótek ręcznych.

— Powiadam, co myślisz? — zagadnął Terence, wskazując dziewczynkę.

Kiwnąłem głową.

— Mogła widzieć łódź. I na pewno nie jest gorszym świadkiem od dozorcy.

— Nie, nie. Nie dziecko. Kot.

— Myślałem, że kot panny Mering jest czarny.

— Owszem — przyznał. — Z białymi łapkami i białym pyszczkiem, ale odrobina czernidła do butów we właściwych miejscach…

— Nie — sprzeciwiłem się. — Mówiłeś, że ona jest bardzo przywiązana do swojej kotki.

— Właśnie, i będzie bardzo wdzięczna temu, kto ją znajdzie. Nie uważasz, że trochę sadzy, starannie nałożonej…

— Nie — uciąłem i podszedłem do huśtawki. — Czy widziałaś łódź?

— Tak, panie — odpowiedziała grzecznie dziewczynka.

— Znakomicie — ucieszył się Terence. — Kto był w łodzi?

— W jakiej łodzi? — zapytała dziewczynka, głaszcząc kota. — Widziałam bardzo dużo łodzi. To Tamiza, jak pan wie.

— To była duża zielona łódź z wielkim stosem bagaży — oznajmił Terence. — Widziałaś ją?

— Czy on gryzie? — zapytała dziewczynka.

— Kto? Pan Henry? — zdziwił się Terence.

— Cyryl — wyjaśniłem. — Nie, nie gryzie. Widziałaś taką łódź? Z mnóstwem bagaży?

— Tak — odpowiedziała i zeskoczyła z huśtawki, przesuwając na ramię kota, który się nie obudził. — Popłynęła w tę stronę — wskazała w dół rzeki.

— To wiemy — rzucił Terence. — Widziałaś, kto był w łodzi?

— Tak — powiedziała poklepując kota, jak się poklepuje niemowlę, żeby beknęło. — Biedna kizia-mizia, przestraszyła się tego wielkiego psa.

Kot ciągle spał.

— Kto był w łodzi? — zapytałem.

Dziewczynka ułożyła kota w ramionach jak w kołysce.

— Wielebny.

— Wielebny? To znaczy pastor? Kościelny? — Pomyślałem, że moje kierownik komitetu parafialnego postawił tabliczkę ZAKAZ CUMOWANIA i za karę skonfiskował łódź.

— Tak — potwierdziła. — Nosił togę.

— Profesor Peddick — odgadłem.

— Czy miał siwe włosy? — zapytał Terence. — I bokobrody? Przytaknęła, wzięła kota pod pachy i uniosła przed sobą jak lalkę.

— Co za paskudny pies, żeby tak przestraszyć moją kicię!

Kot spał głęboko.

— Więc chodźmy — ponaglił mnie Terence, wysforowując się do przodu. — Powinniśmy sami zgadnąć — dodał, kiedy dogoniłem go razem z paskudnym psem — że to profesor Peddick zabrał łódź. Nie mógł popłynąć daleko.

Wskazał na rzekę, wijącą się leniwie na południe wśród płaskich pól.

— To wygląda dokładnie jak równina Maratonu.

Gotów byłem uwierzyć, że miał rację, jednak profesor Peddick albo nie zauważył podobieństwa, albo potrafił wiosłować szybciej, niż podejrzewałem. Nigdzie nie widzieliśmy ani jego, ani łódki.

Lecz Terence wcale się nie przejmował.

— Wkrótce go zobaczymy.

— A jeśli go nie dogonimy? — wyraziłem wątpliwość.

— Dogonimy — zapewnił mnie. — Pięć mil stąd jest śluza. Będzie musiał zaczekać, żeby się przeprawić.

— Pięć mil? — powtórzyłem zamierającym głosem.

— Na pewno go dogonimy. Tak działa Przeznaczenie. Jak Antoniusz i Kleopatra.

Następna historia miłosna, która źle się skończyła.

— Czy Antoniusza mógł powstrzymać taki drobiazg, jak zgubiona łódź? Chociaż w jego przypadku to byłaby barka.

Podjęliśmy mozolną wędrówkę. Wiktoriańskie słońce prażyło niemiłosiernie, Terence maszerował energicznym krokiem, porównując Tossie do aniołów, wróżek, elfów i Kleopatry (fatalnie skończyła); Cyryl coraz bardziej przypominał uczestnika Bataańskiego Marszu Śmierci; a ja tęsknie rozmyślałem o łóżku i próbowałem obliczyć, jak długo już nie śpię.

Przybyłem tutaj o dziesiątej, a mój kieszonkowy zegarek wskazywał IV, więc minęło sześć godzin, a przedtem spędziłem trzy godziny w laboratorium na szkoleniu, godzinę w gabinecie pana Dunworthy’ego, pół godziny na boisku w Oksfordzie, tyle samo w infirmerii, razem jedenaście godzin, nie licząc dwóch godzin poświęconych na szukanie strusiej nogi biskupa i godziny poświęconej na szukanie katedry, i pięciu godzin na Dożynkowym Bazarze Dobroczynnym i Zbiórce Metalu. Dziewiętnaście.

Kiedy przeskoczyłem na bazar, rano czy po południu? Po południu, bo właśnie wracałem do pokoju na obiad, kiedy lady Schrapnell przyłapała mnie i wysłała na kolejny kiermasz staroci.

Nie, to było dzień wcześniej. Albo jeszcze poprzedniego dnia Jak długo zwiedzałem kiermasze? Od lat. Nie spałem od lat.

— Będziemy musieli zrezygnować — odezwałem się, myśląc ze znużeniem, jak daleko trzeba wracać do Oksfordu. Może prześpimy się w kościele w Iffley. Nie, kościół zamykano o czwartej. I niewątpliwie do pulpitu na śpiewniki przypięto pineskami kartkę z napisem: ZAKAZ SPANIA W ŁAWKACH.

— Patrz! — krzyknął Terence. Wskazał porośniętą wierzbami wyspę na środku rzeki. — Tam jest!

To był rzeczywiście profesor Peddick. Pochylony nad samym brzegiem rzeki, w rozwianej todze, obserwował wodę przez pince-nez.

— Profesorze Peddick! — zawołał Terence.

Profesor mało się nie przewrócił. Chwycił podejrzanie cienką gałązkę wierzby, odzyskał równowagę, poprawił pince-nez i spojrzał na nas.

— To my — wrzasnął Terence, składając dłonie w trąbkę wokół ust. — St. Trewes i Henry. Szukaliśmy pana.

— Ach, St. Trewes — odkrzyknął profesor. — Chodźcie, chodźcie. Znalazłem piękne płycizny, idealne dla kleni.

— Musi pan po nas przypłynąć — poinformował go Terence.

— Zaginął? Kto zaginął? — zdziwił się profesor, a ja pomyślałem: Znowu się zaczyna.

— Przypłynąć! — ryknął Terence. — Pan ma łódź.

— Ach — powiedział profesor. — Zaczekajcie. Zniknął w wierzbowej gęstwinie.

— Miejmy nadzieję, że nie zapomniał przywiązać łodzi — powiedziałem.

— Miejmy nadzieję, że pamięta, gdzie ją zostawił — dodał Terence, siadając na brzegu.

Usiadłem obok niego, a Cyryl położył się przy nas, natychmiast przetoczył się na bok i zaczął chrapać. Serdecznie mu zazdrościłem.

Teraz będziemy musieli odwieźć profesora do Oksfordu, co zajmie najmniej trzy godziny, o ile zdołamy mu wyperswadować, żeby nie zatrzymywał się przy każdej rybie i łące.

Może jednak dobrze się złożyło. Verity kazała trzymać Terence’a z daleka od Muchings End, a ta zwłoka ułatwi mi zadanie. Zapadnie noc, zanim dopłyniemy do Oksfordu. Będziemy musieli tam przenocować, a rano spróbuję namówić Terence’a na wycieczkę w górę rzeki, na przykład do Parson’s Pleasure. Albo do Londynu, albo na wyścigi konne. Kiedy zaczynają się Derby?

Albo, kto wie, może po dobrze przespanej nocy Terence odzyska rozum i zobaczy w Tossie tylko szczebioczącą ignorantkę. Zadurzenie bardzo przypomina dyschronię, czyli zakłócenie równowagi związków chemicznych, które szybko wyleczy zdrowy sen.

Profesora jakoś nie było widać.

— Znalazł nową odmianę klenia i całkiem o nas zapomniał — uznał Terence.

Wkrótce jednak dziób łodzi wyłonił się zza wyspy. Profesor Peddick wiosłował, a rękawy jego togi wydymały się jak czarne żagle. Łódź przybiła do brzegu poniżej miejsca, gdzie staliśmy. Popędziliśmy na ścieżkę holowniczą, a Cyryl poczłapał za nami.

Odwróciłem się, żeby go ponaglić.

— Szybciej, Cyrylu — powiedziałem i wpadłem na Terence’a, który stanął jak wryty i wpatrywał się w łódź.

— Nie wyobrażacie sobie, jakie wspaniałe odkrycia poczyniłem — oznajmił profesor Peddick. — Ta wyspa bardzo przypomina miejsce bitwy pod Dunreath Mow. — Podniósł do góry patelnię. — Chciałem wam pokazać niebieskiego klenia, którego znalazłem.

Terence wciąż wytrzeszczał oczy na łódź.

Nie zauważyłem żadnych wgnieceń ani zadrapań poza tymi, które łódź już miała, kiedy Jabez ją nam wypożyczał. Nie widziałem też żadnych dziur. Deski pokładu na rufie i dziobie wydawały się zupełnie suche.

Deski na rufie. I na dziobie.

— Terence… — wykrztusiłem.

— Profesorze Peddick — zapytał Terence zdławionym głosem — gdzie są nasze rzeczy?

— Rzeczy? — powtórzył z roztargnieniem profesor.

— Bagaże. Waliza Neda i kosze, i…

— Ach — połapał się profesor. — Pod Salix babylonica po drugiej stronie wyspy. Wsiadajcie. Przeprawię was niczym Charon przewożący dusze przez rzekę Styks.

Wsiadłem i pomogłem Terence’owi załadować Cyryla, czyli oparłem jego przednie łapy na okrężnicy, a Terence wstawił do łodzi tylne łapy, po czym sam wsiadł.

— Wspaniale kamieniste dno — oznajmił profesor Peddick i zaczął wiosłować w poprzek rzeki. — Doskonałe miejsce dla uklei. Dużo much i komarów. Złapałem pstrąga z czerwonymi skrzelami. Masz sieć, St. Trewes?

— Sieć?

— Do trałowania. Nie chcę kaleczyć pyska łowiąc na haczyk.

— Naprawdę nie mamy czasu na łowienie — zaoponował Terence. — Musimy jak najszybciej załadować łódź i płynąć z powrotem.

— Nonsens. Znalazłem doskonałe miejsce na obozowisko.

— Obozowisko? — powtórzył Terence.

— Nie ma sensu płynąć do domu, a potem tutaj wracać. Klenie najlepiej biorą przed zachodem słońca.

— Ale co z pańską siostrą i jej towarzyszką? — Terence wyciągnął kieszonkowy zegarek. — Już prawie piąta. Jeśli zaraz wypłyniemy, zdąży pan zjeść z nimi obiad.

— Nie ma potrzeby — odparł profesor. — Mój uczeń już po nie wyszedł.

— Ten uczeń to ja, profesorze — przypomniał mu Terence.

— Nonsens. Ten uczeń pływał łódką po Tamizie, kiedy pracowałem nad swoim… — Zerknął na Terence’a przez swoje pince-nez. — Na świętego Jerzego, to ty.

— Wyszedłem na ten o dziesiątej pięćdziesiąt pięć — powiedział Terence — ale pańska siostra i jej towarzyszka nie przyjechały, więc musiały przyjechać tym o trzeciej osiemnaście.

— Nie przyjechała — mruknął profesor, wpatrując się w wodę. — Dobra trawa dla okoni.

— Wiem, że pańska siostra nie przyjechała — cierpliwie powtórzył Terence — ale jeśli wysiadła z tego o trzeciej osiemnaście…

— Nie moja siostra — przerwał mu profesor, podwijając rękaw togi i zanurzając ramię w wodzie. — Jej towarzyszka. Uciekła i wyszła za mąż.

— Wyszła za mąż? — zapytałem. Dama na peronie mówiła coś o zamążpójściu.

— Pomimo ostrych sprzeciwów mojej siostry. Poznała go w kościele. Klasyczny przykład indywidualnego działania. Historia to charakter. Zamiast niej zabrała moją bratanicę.

— Bratanicę?

— Śliczna dziewczyna. — Wyciągnął z wody oślizłe źdźbło wiotkiej, brązowej trawy. — Wspaniałe do oznaczania okazów. Wielka szkoda, że nie wyszedłeś po nie na stację i nie miałeś okazji jej poznać.

— Wyszedłem, ale ich nie było — wyjaśnił Terence.

— Jesteś pewien? — Profesor wręczył mi trawę. — Maudie w liście dokładnie podała godzinę. — Poklepał się po kieszeniach togi.

— Maudie? — powtórzyłem w nadziei, że się przesłyszałem.

— Otrzymała imię po swojej biednej drogiej matce, Maud — oznajmił, przetrząsając kieszenie. — Byłby z niej dobry przyrodnik, gdyby urodziła się chłopcem. Widocznie zgubiłem list, kiedy Overforce próbował mnie zamordować. Z pewnością to był pociąg o dziesiątej pięćdziesiąt pięć. Chociaż może jutrzejszy. Którego dzisiaj? Ach, jesteśmy na miejscu, wreszcie dotarliśmy do raju, oto „Pola Elizejskie na krańcu ziemi, gdzie Radamantys rządzi jasnowłosy”.

Łódź przybiła do brzegu z lekkim wstrząsem, który nawet nie zbudził Cyryla, lecz ja doznałem znacznie silniejszego wstrząsu. Maud. Z mojej winy Terence rozminął się ze „starożytnymi reliktami”. Gdyby nie ja, siostra i bratanica profesora Peddicka nie odeszłyby z peronu i doczekałyby się Terence’a. I gdybym mu nie powiedział, że nikt odpowiadający temu opisowi nie wysiadł z pociągu, dogoniłby je w drodze do Balliol. Ale przecież powiedział: „starożytne relikty”. Powiedział: „absolutnie przedpotopowe”.

— Możesz mi podać cumę, Ned? — poprosił Terence, wciągając dziób łodzi na brzeg.

Spotkania zawsze miały kluczowe znaczenie w skomplikowanym, chaotycznym biegu historii. Lord Nelson i Emma Hamilton. Henryk VIII i Anna Boleyn. Crick i Watson. John Lennon i Paul McCartney. A Terence miał spotkać Maud na peronie kolejowym w Oksfordzie.

— Ned! — ponaglił mnie Terence. — Możesz podać cumę? Chwyciłem cumę, jednym olbrzymim krokiem przeszedłem na błotnisty brzeg i przywiązałem łódź, myśląc, że powinienem zrobić coś wręcz przeciwnego.

— Chyba powinniśmy wrócić do Oksfordu, żeby odnaleźć bratanicę profesora. I siostrę — dodałem. Nie spotkają się na stacji, ale przytulniej się spotkają. — Możemy zostawić tutaj bagaż i później go zabrać. Dwie damy, podróżujące samotnie. Na pewno potrzebują kogoś, żeby zajął się ich bagażem.

— Nonsens — stwierdził profesor Peddick. — Maud doskonale potrafi załatwić wysianie bagażu i zamówić dorożkę, żeby zawiozła je do hotelu. To wyjątkowo rozsądna dziewczyna, nie taka głupiutka jak inne. Spodobałaby ci się, St. Trewes. Masz może robaki? — zapytał i ruszył w stronę wierzbowych zarośli.

— Potrafisz go przekonać? — zwróciłem się do Terence’a. Pokręcił głową.

— Nie wtedy, kiedy chodzi o ryby. Albo o historię. Najlepiej rozbijmy obóz, zanim się ściemni.

Podszedł do naszych bagaży, spiętrzonych w nieporządny stos pod wielką wierzbą, i zaczął wśród nich grzebać.

— Ale jego bratanica…

— Słyszałeś go. Rozsądna. Inteligentna. Jego bratanica pewnie należy do tych okropnych nowoczesnych dziewcząt, które mają własne poglądy i uważają, że kobiety powinny studiować w Oksfordzie. — Wyciągnął patelnię i kilka puszek. — Wyjątkowo odrażający typ dziewczyny. Nie to, co panna Mering. Taka ładna i niewinna.

I głupiutka, pomyślałem. I Terence nie powinien był jej spotkać. Powinien był spotkać Maud. „Spodobałaby ci się”, powiedział profesor i na pewno miał rację, z tą jej słodką buzią i ciemnymi oczami. Ale ja wyglądałem podejrzanie, a Verity działała bez namysłu i dlatego Terence i Tossie, którzy nigdy nie powinni byli się spotkać, teraz umawiali się na randki i kto wie, jakie komplikacje z tego wynikną?

— Zresztą i tak poznam ją jutro rano — oznajmił Terence, krając mięsną zapiekankę. — Kiedy odwieziemy profesora Peddicka.

Poznają rano. Chaotyczne systemy mają wbudowaną redundancję, interferencję i pętle sprzężenia zwrotnego, dlatego skutki pewnych wydarzeń nie są wielokrotnie wzmacniane, tylko kasowane. „Tutaj się miniemy, a tam się zejdziemy”. Terence nie spotkał Maud dzisiaj, ale spotka ją jutro. Zresztą gdybyśmy dzisiaj odwieźli profesora, byłoby już za późno na przyjmowanie wizyt i znowu nie doszłoby do spotkania. Ale jutro rano Maud nałoży ładną sukienkę, a Terence zupełnie zapomni o Muchings End i zaprosi ją na piknik do Port Meadow. Jeżeli miał ją spotkać. Zresztą nawet gdyby mnie nie było na stacji, siostra profesora Peddicka równie dobrze mogła pomyśleć, że bagażowy wygląda podejrzanie, albo poczuć przeciąg i odjechać dorożką przed przybyciem Terence’a. A Terence, który spieszył się na łódkę, wróciłby na most Folly nie spotkawszy Maud. T.J. mówił, że ten system posiada zdolności samokorekty.

Verity miała rację. Księżniczka Ardżumand została zwrócona, niekongruencja — jeśli takowa istniała — została naprawiona, a ja powinienem odpoczywać i wracać do zdrowia, co oznaczało jedzenie i sen, w wymienionej kolejności.

Terence rozłożył koc i ustawiał na nim blaszane talerze i kubki.

— W czym mogę pomóc? — zapytałem i ślinka napłynęła mi do ust. Kiedy jadłem ostatni raz? Pamiętałem tylko filiżankę herbaty i brukowiec na Kiermaszu Robótek Dla Zwycięstwa Kobiecego Zakładu Naukowego, ale to było co najmniej dwa dni i pięćdziesiąt dwa lata temu.

Terence pogrzebał w kwadratowym koszu, wyciągnął kapustę i dużego melona.

— Możesz rozłożyć dywaniki. Dwaj będą spali w łodzi, trzeci na brzegu. A jeśli znajdziesz sztućce i lemoniadę imbirową, przynieś je tutaj.

Przyniosłem dywaniki i zacząłem je rozkładać. Wyspa widocznie należała do kierownika komitetu parafialnego z Iffley. Tabliczki wisiały dosłownie na każdym drzewie i na kilku palach wbitych w brzeg. WSTĘP WZBRONIONY, TEREN PRYWATNY, ZAKAZ WSTĘPU, WSTĘP WZBRONIONY POD KARĄ, PRYWATNE WODY, ZAKAZ CUMOWANIA, ZAKAZ ŁOWIENIA RYB, ZAKAZ LĄDOWANIA, ZABRANIA SIĘ OBOZOWAĆ, ZABRANIA SIĘ ŚMIECIĆ, ZAKAZ PIKNIKÓW.

Przeszukałem pudła Terence’a i znalazłem bogaty wybór dość dziwacznych utensyliów. Wybrałem te, które najbardziej przypominały łyżki, widelce i noże.

— Obawiam się, że posiłek będzie raczej skromny — wyznał Terence. — Zamierzałem uzupełnić zapasy w drodze, więc musimy się zadowolić tym, co mamy. Powiedz profesorowi, że obiad podany, taki jaki jest.

Skromny posiłek według Terence’a składał się z pasztetu wieprzowego, pasztetu cielęcego, rostbefu na zimno, szynki, pikli, malowanych jajek, marynowanych buraków, sera, chleba z masłem, lemoniady imbirowej i butelki porto. Nigdy w życiu nie jadłem nic lepszego.

Terence nakarmił Cyryla resztkami rostbefu i podniósł puszkę.

— Do licha! — zawołał. — Zapomniałem wziąć otwieracz, a szkoda bo zabrałem puszkę…

— Ananasa — dokończyłem, szczerząc zęby.

— Nie — zaprzeczył, spoglądając na etykietę. — Brzoskwiń. — pochylił się nad koszem. — Ale gdzieś tu powinien być ananas. Chociaż myślę, że jedno i drugie smakuje tak samo bez otwieracza.

Więc spróbujmy otworzyć puszkę bosakiem, uśmiechnąłem się w duchu. Tak zrobili w „Trzech panach w łódce”. I o mało nie zabili Jerzego. Uratował go słomkowy kapelusz.

— Spróbujmy ją otworzyć scyzorykiem — zaproponował Terence.

— Nie — zaprotestowałem. Trzej panowie próbowali scyzoryka, zanim sięgnęli po bosak. I nożyczek, i masztu, i wielkiego kamienia. — Będziemy musieli obejść się smakiem — stwierdziłem ponuro.

— Powiadam, Ned — zagadnął Terence — nie masz czasem otwieracza do puszek w bagażu?

Pewnie miałem, znając Fincha. Rozprostowałem zesztywniałe nogi, zszedłem pod wierzbę i zacząłem poszukiwania.

Sakwojaż zawierał trzy koszule bez kołnierzyków, oficjalny wieczorowy garnitur, sporo na mnie za mały, oraz za duży melonik. Dobrze się składało, że miałem tylko pływać po rzece.

Spróbowałem w kwadratowym koszu. Zawartość wyglądała bardziej obiecująco: kilka dużych łyżek oraz rozmaite kuchenne przybory, między innymi jeden z ostrzem jak kosa, a drugi z dwoma długimi uchwytami oraz obrotowym walcem wyposażonym w otwory. Prawdopodobnie któryś z nich był otwieraczem. Albo jakąś bronią.

Cyryl przyszedł mi pomóc.

— Nie wiesz przypadkiem, jak wygląda otwieracz do puszek? — zagadnąłem, podnosząc płaską kratkę na długiej rączce.

Cyryl spojrzał na torbę, a potem zaczął obwąchiwać okrągły kosz.

— Tam jest? — zapytałem. Wyciągnąłem z pętelki kołek przytrzymujący pokrywę i otworzyłem kosz.

Księżniczka Ardżumand spojrzała na mnie szarymi oczami i ziewnęła.

Загрузка...