ROZDZIAŁ DRUGI

Gdyby każdy wtrącał się tylko do swoich spraw — warknęła ochryple Księżna — świat kręciłby się o wiele szybciej, niż się kręci

Lewis Carroll


Hiszpańska Inkwizycja — Oksford, miasto sennych iglic — Ucieczka — Zaplątanie — Wyplątanie — Wyjaśnienie — Boisko w Merton — Podsłuchiwanie — Różnica pomiędzy literaturą a prawdziwym życiem — Jakiś rodzaj nimfy — Ważna wskazówka — Sherlock Holmes uratowany — Dobry pomysł

— Pański partner mówi, że pan cierpi na zaawansowaną dyschronię — powiedziała pielęgniarka, opasując mi nadgarstek bransoletką tachometru.

— Proszę posłuchać — powiedziałem — zdaję sobie sprawę, że trochę mnie poniosło przy tym psie, ale muszę natychmiast wracać do Coventry.

Fatalnie się stało, że wylądowałem piętnaście godzin po zaplanowanym terminie. Na domiar złego zostawiłem katedrę tylko częściowo przeszukaną, czyli tak jakby wcale nie przeszukaną, i nawet gdybym tam wrócił zaraz po swoim odejściu, straciłbym kilka chwil, a w tym czasie kościelny, kierowany przez kota, mógł znaleźć strusią nogę biskupa i oddać ją na przechowanie swojemu szwagrowi, na skutek czego ostatecznie znikłaby z historii.

— Koniecznie muszę wrócić do tych ruin — nalegałem. — Strusia noga biskupa…

— Skłonność do dygresji — powiedziała pielęgniarka do komunikatora. — Wygląd niechlujny i zaniedbany.

— Pracuję w spalonej katedrze — wyjaśniłem. — I muszę tam wracać. Tam…

Wpakowała mi termometr do ust i przyczepiła monitor do mojego nadgarstka.

— Ile skoków pan wykonał przez ostatnie dwa tygodnie? — zapytała. Patrzyłem, jak wstukuje odczyty do komunikatora, i próbowałem sobie przypomnieć, ile wynosi legalny limit skoków. Osiem? Pięć?

— Cztery — powiedziałem. — To Carruthersa trzeba zbadać. Jest jeszcze brudniejszy ode mnie i powinna pani posłuchać, co on wygaduje o gwiazdach i przyszłości, „która rychło nadejdzie”.

— Jakie pan ma objawy? Dezorientacja?

— Nie.

— Senność?

To było trudniejsze. Wszystkie osoby harujące pod batem lady Schrapnell automatycznie pozbawiono snu, ale wątpiłem, czy pielęgniarka weźmie to pod uwagę. W każdym razie odczuwałem nie tyle senność, co raczej swoiste otępienie jak u „żywych trupów”, ludzi bombardowanych noc po nocy podczas wojny.

— Nie — powiedziałem w końcu.

— Spowolnienie reakcji — powiedziała do komunikatora. — Kiedy pan ostatnio spał?

— W 1940 — odpowiedziałem szybko, co stanowiło symptom przyspieszenia reakcji.

Wpisała coś jeszcze.

— Zauważył pan trudności w rozróżnianiu dźwięków?

— Nie — odparłem, uśmiechając się do niej. Pielęgniarki ze szpitala zwykle przypominają coś w rodzaju hiszpańskiej Inkwizycji, ta jednak miała prawie przyjazną twarz, niczym katowski pachołek, który przywiązuje cię pasami do koła albo przytrzymuje przed tobą otwarte drzwi Żelaznej Dziewicy.

— Zaburzenia wzroku? — zapytała. Zaprzeczyłem, próbując nie mrużyć oczu.

— Ile palców pokazuję?

Bez względu na zarzut spowolnienia reakcji, ta odpowiedź wymagała namysłu. Dwa to najbardziej prawdopodobna liczba, ponieważ łatwo je pomylić z trzema albo z jednym, ale ona mogła pokazać pięć, żeby mnie podejść, a jeśli tak, czy powinienem odpowiedzieć „cztery”, skoro technicznie biorąc kciuk nie jest palcem? A może ona trzyma rękę za plecami?

— Pięć — palnąłem wreszcie.

— Jak to możliwe, że według pana zrobił pan tylko cztery przeskoki?

Nieważne, jak daleko mój domysł odbiegał od rzeczywistej liczby wystawionych palców, odpowiedź wyraźnie nie spodobała się pielęgniarce. Już chciałem ją poprosić, żeby powtórzyła pytanie, ale zreflektowałem się; wtedy wpisałaby „trudności w rozróżnianiu dźwięków”. Zdecydowałem się na frontalny atak.

— Pani chyba nie rozumie powagi sytuacji — oświadczyłem. — Za siedemnaście dni odbędzie się konsekracja katedry i lady Schrapnell…

Pielęgniarka podała mi sztywny kartonik i dalej dyktowała uwłaczające uwagi do komunikatora. Spojrzałem na kartę z nadzieją, że nie będę musiał niczego przeczytać jako dalszej części testu na zaburzenia wzroku. Zwłaszcza że karta wydawała się pusta.

— To bardzo ważne, żeby strusia noga biskupa… — zacząłem. Pielęgniarka obróciła kartę na drugą stronę.

— Proszę powiedzieć, co pan widzi.

Wyglądało to jak pocztówka z Oksfordu. Widok od strony Headington Hill, kochane stare senne iglice i omszałe kamienne mury, zaciszne dziedzińce w cieniu wiązów, gdzie wciąż słychać ostatnie echa średniowiecza, szepczące o dawnych uczonych i odwiecznej tradycji, o…

— Wystarczy tego dobrego — przerwała i wyjęła mi kartę z ręki. — Ma pan zaawansowaną dyschronię, panie Henry. Zalecam dwa tygodnie wypoczynku w łóżku. I żadnych podróży w czasie.

— Dwa tygodnie? — powtórzyłem. — Ale konsekracja jest za siedemnaście dni…

— Niech inni martwią się o konsekrację. Pan musi koniecznie odpocząć.

— Pani nie rozumie… Skrzyżowała ramiona.

— Z pewnością nie rozumiem. Podziwiam pana poświęcenie dla sprawy, ale dlaczego chce pan ryzykować zdrowie, żeby odbudować jakiś archaiczny symbol przestarzałej religii, to w głowie się nie mieści.

Wcale nie chcę, pomyślałem. Chce tego lady Schrapnell, a lady Schrapnell zawsze dostaje to, czego chce. Podporządkowała już sobie kościół angielski, uniwersytet oksfordzki, brygadę budowlaną czterech tysięcy robotników (którzy informowali ją codziennie, że nie można zbudować katedry w sześć tygodni) oraz przezwyciężyła wszelkie sprzeciwy, od Parlamentu po Radę Miejską Coventry, żeby odbudować swój „archaiczny symbol”. Nie miałem szans.

— Czy pan wie, co oznacza dla medycyny pięćdziesiąt miliardów funtów? — rzuciła pielęgniarka, wstukując dane do komunikatora. — Moglibyśmy znaleźć lekarstwo na ebolę II, zaszczepić dzieci z całego świata przeciwko HIV, kupić porządne wyposażenie. Tylko za to, co łady Schrapnell wydaje na witraże, Szpital Radcliffe mógłby zbudować całe nowe skrzydło, wyposażone w najnowszy sprzęt.

Komunikator wypluł pasek papieru.

— To nie jest poświęcenie dla sprawy, tylko…

— Tylko zbrodnicze niedbalstwo, panie Henry. — Oddarła papier i podała mi. — Chcę, żeby pan dokładnie wypełniał te zalecenia.

Spojrzałem ponuro na listę. Pierwsza linijka nakazywała: „Czternaście dni całkowitego wypoczynku w łóżku”.

Nigdzie w Oksfordzie nie mógłbym spokojnie wypoczywać, zresztą nigdzie w Anglii. Gdyby lady Schrapnell dowiedziała się, że wróciłem, wytropiłaby mnie i dopadła niczym mściwa furia. Już widziałem, jak wpada do sypialni, zrywa ze mnie koc i prowadzi za ucho do sieci.

— Musi pan stosować wysokoproteinową dietę i wypijać co najmniej osiem szklanek płynu dziennie — ciągnęła pielęgniarka. — Żadnej kofeiny, żadnego alkoholu, żadnych stymulatorów.

Uderzyła mnie pewna myśl.

— Czy zostałem przyjęty do szpitala? — zapytałem z nadzieją. Jeśli ktoś potrafi utrzymać na dystans lady Schrapnell, to tylko ci Wielcy Inkwizytorzy, pielęgniarki oddziałowe. — Zamkną mnie w izolatce?

— W izolatce? — powtórzyła. — Ależ skąd. Dyschronia nie jest chorobą zakaźną, panie Henry. To zaburzenia biochemiczne spowodowane przez rozregulowanie wewnętrznego zegara i ucha środkowego. Nie potrzebuje pan leczenia. Potrzebuje pan tylko wypoczynku i teraźniejszości.

— Ale ja nie zasnę…

Komunikator zaczął popiskiwać. Podskoczyłem.

— Zwiększona pobudliwość nerwowa — stwierdziła, wstukała to do komunikatora i powiedziała: — Chcę pana zbadać. Proszę zdjąć ubranie i nałożyć to. — Wyjęła z szuflady papierową koszulę i rzuciła mi pod nogi. — Zaraz wracam. Tasiemki do zawiązywania są z tyłu. I proszę się umyć. Cały pan jest w sadzy.

Wyszła i zamknęła za sobą drzwi. Zsunąłem się ze stołu zabiegowego, na którym została długa czarna smuga, i podszedłem do drzwi.

— Najgorszy przypadek dyschronii, jaki widziałam — mówiła do kogoś pielęgniarka, miałem nadzieję, że nie do lady Schrapnell. — Mógłby pisać wierszyki do gazet.

To nie była lady Schrapnell. Wiedziałem, bo nie usłyszałem odpowiedzi.

— Zdradza nadmierny niepokój, co nie jest zwykłym objawem — ciągnęła pielęgniarka. — Chcę mu zrobić skan i poszukać przyczyn tego niepokoju.

Mogłem od razu jej wyjaśnić przyczynę mojego niepokoju, wcale nie nadmiernego, gdyby tylko zechciała mnie wysłuchać, w co wątpiłem. I chociaż taka groźna, nie miała szans wobec lady Schrapnell.

Nie mogłem tutaj zostać. Podczas skanowania zamykają człowieka w długiej rurze na półtorej godziny i porozumiewają się przez mikrofon. Już słyszałem głos lady Schrapnell huczący w słuchawkach: „A więc tutaj jesteś. Wychodź natychmiast z tej maszyny!”

Nie mogłem tutaj zostać i nie mogłem wrócić do swojego pokoju. Lady Schrapnell najpierw tam zajrzy. Może znajdę jakiś kącik w infirmerii i złapię trochę snu, żeby przejaśniło mi się w głowie.

Pan Dunworthy, pomyślałem. Kto jak kto, ale pan Dunworthy na pewno znajdzie dla mnie jakąś cichą kryjówkę. Włożyłem papierową koszulę, trochę zabrudzoną sadzą, z powrotem do szuflady, naciągnąłem buty i wyskoczyłem przez okno.

Kolegium Balliol znajdowało się niedaleko infirmerii, przy tej samej Woodstock Road, ale nie ośmieliłem się zaryzykować. Obszedłem budynek dookoła, przy wjeździe dla karetek pogotowia skręciłem w Adelaide i przez podwórze dotarłem do Walton Street. Jeśli Somerville będzie otwarty, przejdę na skrót przez dziedziniec do Little Clarendon, a potem ulicą Worcester do Broad, i wejdę do Balliol tylną bramą.

Somerville był otwarty, ale wędrówka trwała znacznie dłużej, niż się spodziewałem, a kiedy dotarłem do bramy, coś się z nią stało. Skręciła się do wewnątrz, a woluty z kutego żelaza powyginały się, tworząc kolce, haki i zadziory, które zaczepiały o mój kombinezon.

Najpierw pomyślałem, że w bramę trafiła bomba, ale to było niemożliwe. Luftwaffe miała zbombardować Londyn dopiero dziś wieczorem. Brama, włącznie z kolcami i zadziorami, była pomalowana na jasnozielono.

Próbowałem przecisnąć się bokiem, lecz epolet na moim niepeespowskim mundurze zaczepił o hak, a kiedy próbowałem się wycofać, jeszcze bardziej się zaplątałem. Miotałem się gorączkowo, ale nie mogłem się uwolnić.

— Pozwoli pan, że mu pomogę — odezwał się uprzejmy głos. Odwróciłem się, na ile mogłem, i zobaczyłem sekretarza pana Dunworthy’ego.

— Finch — zawołałem. — Dzięki Bogu, że to pan. Właśnie szedłem do pana Dunworthy’ego.

Finch odczepił epolet i wziął mnie za rękaw.

— Tędy, sir — powiedział — nie, nie tędy, tamtędy, o tak. Nie, nie, tędy — i wreszcie wyprowadził mnie na wolność.

Ale po tej samej stronie, gdzie byłem na początku.

— Nic z tego, Finch — powiedziałem. — Ciągle musimy przejść przez tę bramę do Balliol.

— To jest Merton, sir — odparł Finch. — Pan wszedł na ich tereny sportowe.

Odwróciłem się i spojrzałem tam, gdzie pokazywał. Miał rację. Zobaczyłem boisko do piłki nożnej, a dalej plac do krykieta, a jeszcze dalej, na Błoniach Christ Church, otoczoną rusztowaniem i okrytą niebieskim plastikiem wieżę katedry Coventry.

— Skąd się tu wzięła brama Balliol? — zapytałem.

— To jest furtka dla pieszych w Merton.

Zerknąłem na bramę. Znowu racja. To był turnikiet zaprojektowany tak, żeby nie przepuszczać rowerów.

— Pielęgniarka mówiła, że pan ma dyschronię, ale nie przypuszczałem… Nie, tędy. — Wziął mnie za ramię i pociągnął po ścieżce.

— Pielęgniarka? — powtórzyłem.

— Pan Dunworthy wysłał mnie po pana do infirmerii, ale pan już wyszedł — wyjaśnił Finch, wyprowadzając mnie spomiędzy budynków na High Street. — Chciał się z panem spotkać, chociaż nie rozumiem, do czego pan mu się przyda w tym stanie.

— On chciał się ze mną spotkać? — zdziwiłem się. Myślałem, że to ja chciałem się z nim spotkać. Coś jeszcze przyszło mi do głowy. — Skąd wiedział, że jestem w infirmerii?

— Lady Schrapnell do niego zadzwoniła — powiedział Finch, a ja rzuciłem się do ucieczki.

— Już w porządku — zapewnił, wchodząc za mną do wnęki przed drzwiami sklepu, gdzie znalazłem schronienie. — Pan Dunworthy powiedział jej, że zabrano pana do Królewskiego Szpitala Miejskiego w Londynie. Jazda zabierze jej co najmniej pół godziny. — Przemocą wyciągnął mnie z wnęki i przeprowadził na drugą stronę High. — Osobiście uważam, iż powinien był jej powiedzieć, że zabrali pana do kliniki na Manhattanie. Jak pan może z nią wytrzymać?

Trzeba mieć oczy otwarte, pomyślałem, wchodząc za Finchem do pasażu obok St. Mary the Virgin’s i trzymając się jak najbliżej ściany.

— Ona niczego nie robi jak należy — ciągnął. — Nie korzysta z drogi urzędowej, nie wypełnia formularzy zapotrzebowania. Po prostu nas rabuje… zabiera spinacze, długopisy, komunikatory.

I historyków, pomyślałem.

— Nigdy nie wiem, jakie materiały mam zamówić, jeśli w ogóle zdążę cokolwiek zamówić. Przez cały czas próbuję jej nie dopuścić do gabinetu pana Dunworthy’ego. Ciągle tam siedzi i wierci mu dziurę w brzuchu. Klamki, świeczniki i lekcjonarze. W zeszłym tygodniu chodziło o wyszczerbiony narożnik grobowca Wade’a. Jak się wyszczerbił i kiedy się wyszczerbił, przed nalotem czy podczas nalotu, i jakie ma kanty, proste czy zaokrąglone? Musi być całkowicie autentyczny, powiedziała. „Bóg jest…”

— „…w szczegółach” — dokończyłem.

— Nawet próbowała mnie zwerbować — narzekał Finch. — Chciała, żebym przeskoczył do wojny i szukał kusej nogi biskupa.

— Strusiej nogi — poprawiłem.

— Właśnie tak powiedziałem. — Zmierzył mnie twardym wzrokiem. — Ma pan trudności z rozróżnianiem dźwięków, prawda? Pielęgniarka mi powiedziała. I wyraźnie traci pan orientację. — Potrząsnął głową. — Do niczego pan się nie przyda.

— Dlaczego pan Dunworthy chce mnie widzieć?

— Mieliśmy wypadek.

„Wypadek”, eufemizm używany w PSP, oznaczał bombę burzącą, domy obrócone w ruinę, spalone ciała, liczne pożary. Ale Finchowi z pewnością nie chodziło o taki wypadek. A może ciągle miałem „trudności z rozróżnianiem dźwięków”.

— Wypadek? — powtórzyłem.

— Prawdziwa klęska. Jedna z historyczek. Dziewiętnasty wiek. Naniosła błota.

Tak, rzeczywiście miałem „trudności”, chociaż w epoce wiktoriańskiej z pewnością było mnóstwo błota. Widocznie rzeczona historyczka nie wytarła porządnie butów. Ale to chyba jeszcze nie klęska?

— Co pan powiedział? — zapytałem ostrożnie.

— Powiedziałem: jesteśmy na miejscu — odparł Finch i miał rację. Widziałem bramę Balliol, chociaż nie boczną, tylko główną bramę, budkę portiera i frontowy dziedziniec.

Przeciąłem dziedziniec i ruszyłem po schodach do gabinetu pana Dunworthy’ego, widocznie jednak wciąż byłem zdezorientowany, ponieważ Finch znowu wziął mnie za ramię i poprowadził przez ogrodowy dziedziniec do Beard.

— Pan Dunworthy musiał przerobić świetlicę seniorów na gabinet. Ona nie szanuje uczciwego dębu i nie ma zwyczaju pukania do drzwi, więc pan Dunworthy musiał urządzić sekretariat, chociaż osobiście uważam, że lepsza byłaby fosa.

Otworzył drzwi dawnej spiżarni. Teraz pomieszczenie wyglądało jak poczekalnia u dentysty, z rzędem wyściełanych krzeseł pod ścianą i stosem skopiowanych magazynów na podręcznym stoliku. Biurko Fincha stało obok drzwi do gabinetu i praktycznie je zasłaniało, niewątpliwie dlatego, żeby Finch mógł bronić wejścia przed lady Schrapnell.

— Zobaczę, czy go zastaliśmy — powiedział Finch i obszedł biurko.

— Absolutnie wykluczone! — zagrzmiał z gabinetu głos pana Dunworthy’ego. — W żadnym wypadku!

O Boże, ona tam była. Przywarłem do ściany i rozpaczliwie rozejrzałem się za jakąś kryjówką. Finch chwycił mnie za rękaw i syknął: — To nie ona — ale sam już się domyśliłem.

— Nie rozumiem, dlaczego — odpowiedział kobiecy głos, nie należący do lady Schrapnell, ponieważ brzmiał raczej słodko niż stentorowo i po słowie „dlaczego” nie usłyszałem dalszego ciągu.

— Kto tam jest? — szepnąłem, odprężając się w uchwycie Fincha.

— Klęska — odszepnął.

— Skąd pani przyszło do głowy, żeby przenieść coś takiego przez sieć? — ryczał pan Dunworthy. — Przecież pani studiowała temporalną teorię!

Finch zamrugał.

— Mam powiedzieć panu Dunworthy’emu, że pan przyszedł? — zapytał z wahaniem.

— Nie, nie trzeba — zapewniłem i opadłem na jedno z obitych perkalem krzeseł. — Zaczekam.

— Skąd pani w ogóle przyszło do głowy, żeby go zabrać ze sobą? — domagał się odpowiedzi pan Dunworthy.

Finch sięgnął pojedna z kopii starożytnego czasopisma i podał mi.

— Nie potrzebuję niczego do czytania — oświadczyłem. — Posiedzę tutaj i będę podsłuchiwał razem z panem.

— Chciałem, żeby pan usiadł na tym magazynie — wyjaśnił. — Strasznie trudno jest usunąć sadzę z perkalu.

Wstałem, pozwoliłem mu rozłożyć otwarty magazyn na krześle i znowu usiadłem.

— Skoro już pani musiała postąpić tak nieodpowiedzialnie — narzekał pan Dunworthy — dlaczego nie zaczekała pani do konsekracji?

Oparłem się o ścianę i przymknąłem oczy. Nawet przyjemnie było posłuchać, jak dla odmiany sztorcują kogoś innego, i to bez udziału lady Schrapnell, chociaż ciągle nie wiedziałem, jaką klęskę spowodowała ta osoba. Zwłaszcza kiedy pan Dunworthy wrzasnął:

— To żadna wymówka. Dlaczego po prostu nie wyciągnęła pani koła z wody i nie zostawiła na brzegu? Dlaczego musiała pani zabrać go ze sobą do sieci?

Wyciąganie koła nie wydawało się bardziej prawdopodobne niż naniesienie błota i wcale nie kojarzyło się z wodą. Chyba że chodziło o koło ratunkowe. Ale po co je zabierać do sieci?

W książkach i filmach podsłuchiwane osoby zawsze uprzejmie wyjaśniały, o czym rozmawiają, ze względu na podsłuchującego. Podsłuchiwana mówiła na przykład: „Oczywiście, jak wszyscy wiemy, rzeczone koło odpadło z dorożki Sherlocka Holmesa, kiedy przejeżdżała przez most w gęstej mgle podczas pościgu za psem Baskerville’ów, a ja musiałam je ukraść z następujących powodów”, po czym następowało dokładne omówienie wzmiankowanej kradzieży, przeznaczone dla uszu podsłuchującego. Czasami do spisu treści przezornie dołączony był plan budynku lub mapka.

W prawdziwym życiu podsłuchującego traktuje się znacznie gorzej. Zamiast wyjaśnić szczegóły, klęska powiedziała: „Ponieważ bej wrócił, żeby się upewnić”, co tylko jeszcze bardziej zagmatwało sprawę.

— Bezduszny potwór — oświadczyła, nie wiedziałem jednak, czy miała na myśli powracającego beja, czy pana Dunworthy’ego. — On by spróbował jeszcze raz, gdyby tylko wróciła do domu. Nie chciałam, żeby mnie zobaczył, bo mógł odgadnąć, że nie jestem współ, ale nie miałam gdzie się schować poza siecią. Zobaczyłby mnie w belwederku. Nie myślałam…

— Właśnie, panno Kindle — wpadł jej w słowo pan Dunworthy. — Pani nie myślała.

— Co pan chce zrobić? — zapytała klęska. — Chce pan ją odesłać z powrotem? Chce pan ją utopić, prawda?

— Nie zamierzam niczego robić, dopóki nie rozpatrzę wszystkich możliwości — odparł pan Dunworthy.

— Całkiem bez serca — burknęła.

— Osobiście bardzo lubię lody — oświadczył — ale stawka jest zbyt wysoka. Muszę rozważyć wszystkie możliwe konsekwencje, zanim podejmę działanie. Domyślam się, że te pojęcia są pani obce.

Lody? Zaciekawiło mnie, dlaczego pan Dunworthy uznał za stosowne wspomnieć o tym w takiej chwili.

— A mnie odeśle pan z powrotem? — zapytała klęska. — Powiedziałam im, że wychodzę rysować. Jeśli nie wrócę, pomyślą, że ja też utonęłam.

— Jeszcze nie wiem. Dopóki nie podejmę decyzji, proszę zostać w swoim pokoju.

— Mogę go wziąć ze sobą?

— Nie.

Na chwilę zapadło ponure milczenie, potem drzwi otwarły się i przede mną stanęła najpiękniejsza istota, jaką widziałem w życiu.

Finch wspominał o dziewiętnastym wieku, więc spodziewałem się krynoliny, ale dziewczyna miała na sobie długą zielonkawą suknię, która oblepiała jej smukłe ciało, jakby była mokra. Kasztanowe włosy spływały jej na ramiona i plecy jak wodorosty. W efekcie przypominała nimfę Waterhouse’a, wynurzającą się niczym widmo z ciemnej Wody.

Wstałem z krzesła niezdarnie niczym nowy rekrut i zdjąłem swój COP-owski hełm, żałując, że nie posłuchałem pielęgniarki i nie umyłem się wcześniej.

Dziewczyna ujęła rąbek długiego, powłóczystego rękawa i wyżęła wodę na dywan. Finch chwycił magazyn i rozłożył przed nią na podłodze.

— O, Ned, dobrze, że pana widzę — powiedział pan Dunworthy od drzwi. — Właśnie z panem chciałem porozmawiać.

Nimfa spojrzała na mnie zielonobrązowymi oczami, czystymi i głębokimi jak leśne jeziorka. Zwęziła oczy.

— Chyba nie zamierza pan tego wysłać? — zwróciła się do pana Dunworthy’ego.

— Nikogo nie wysyłam. I niczego, dopóki się nie zastanowię. A teraz idź i zdejmij to mokre ubranie, zanim się przeziębisz.

Nimfa zebrała mokre spódnice jedną ręką i ruszyła do wyjścia. W drzwiach odwróciła się i rozchyliła różane wargi, by udzielić ostatniego błogosławieństwa, wypowiedzieć pożegnalne słowa, może zapewnić mnie o swojej miłości i oddaniu.

— Nie karmcie jej. Dostała całą kołdrę — oznajmiła i wypłynęła za drzwi.

Ruszyłem za nią jak zaczarowany, ale pan Dunworthy położył mi rękę na ramieniu.

— Więc Finch pana znalazł — stwierdził, prowadząc mnie wokół biurka do gabinetu. — Bałem się, że jest pan w 1940 roku na jednym z tych kościelnych bazarów, gdzie lady Schrapnell ciągle pana wysyła.

Przez okno widziałem, jak płynęła po dziedzińcu, wdzięcznie kapiąc na chodnik, śliczna… jak to się nazywa? Driada? Nie, driady mieszkały w drzewach. Syrena?

Pan Dunworthy podszedł do okna.

— To wszystko wina lady Schrapnell. Kindle należy do moich najlepszych historyków. Sześć miesięcy z lady Schrapnell i niech pan na nią spojrzy! — Machnął na mnie ręką. — Zresztą niech pan spojrzy na siebie! Ta kobieta to chodząca katastrofa.

Syrena zniknęła mi z oczu i rozpłynęła się we mgle, z której powstała… chociaż nie miałem racji. Syreny mieszkały na skałach i żywiły się rozbitkami. To słowo brzmiało podobnie jak driada. Sylfida? Nie, sylfidy przepowiadały śmierć i zagładę.

— Po pierwsze nie miała prawa jej wysyłać — mówił pan Dunworthy. — Próbowałem jej powiedzieć, ale czy ona kogoś posłucha? Akurat. „Trzeba zajrzeć pod każdy kamień”, powtarza. I wysyła ją do epoki wiktoriańskiej. Wysyła pana na kiermasze, żeby pan kupował serwetki i poduszeczki do szpilek!

— I galaretkę z cielęcych nóżek — dodałem.

— Galaretkę z cielęcych nóżek? — Popatrzył na mnie ze zdziwieniem.

— Dla chorych — wyjaśniłem. — Tylko że moim zdaniem chorzy tego nie jedzą. Ja bym nie zjadł. Chyba przekazują je na następny kiermasz. One pojawiają się co roku. Jak owocowe ciasto.

— No tak — mruknął pan Dunworthy, marszcząc czoło. — Więc teraz zajrzała pod kamień i stworzyła poważny problem, i dlatego chciałem się z panem spotkać. Proszę siadać, proszę siadać — dodał, popychając mnie w kierunku skórzanego fotela.

Finch dotarł tam pierwszy z magazynem, mamrocząc:

— Bardzo trudno usunąć sadze ze skóry.

— I proszę zdjąć kapelusz. Dobry Boże — powiedział pan Dunworthy, poprawiając okulary — okropnie pan wygląda. Gdzie pan był?

— Na boisku do piłki nożnej — wyznałem.

— Zgaduję, że gra była ostra.

— Znalazłem go w furtce dla pieszych obok boiska w Merton — wyjaśnił Finch.

— Myślałem, że był w infirmerii.

— Wylazł przez okno.

— Aha — powiedział pan Dunworthy. — Ale jak się doprowadził do takiego stanu?

— Szukałem strusiej nogi biskupa — odparłem.

— Na boisku w Merton?

— W ruinach katedry, zanim go zabrano do infirmerii — wtrącił usłużnie Finch.

— Znalazł pan to? — zainteresował się pan Dunworthy.

— Nie — przyznałem — i właśnie dlatego przyszedłem do pana. Nie mogłem dokończyć przeszukiwania ruin, a lady Schrapnell…

— …to pańskie najmniejsze zmartwienie — przerwał mi. — Nigdy nie przypuszczałem, że takie słowa przejdą mi przez gardło. Zakładam, że Finch wyjaśnił sytuację?

— Tak. Nie — poprawiłem się. — Może lepiej pan to streści.

— Powstał kryzys w związku z siecią. Zawiadomiłem Służbę Czasową i… Finch, czy Chiswick mówił, kiedy przyjdzie?

— Zaraz sprawdzę, proszę pana — obiecał Finch i wyszedł.

— Bardzo poważna sytuacja — kontynuował pan Dunworthy. — Jedna z naszych historyczek…

Wrócił Finch.

— On już jedzie — oznajmił.

— Doskonale — ucieszył się pan Dunworthy. — Zanim przyjdzie, sytuacja wygląda następująco: jedna z naszych historyczek ukradła loda i przeniosła go ze sobą przez sieć.

Loda. No, to przynajmniej miało więcej sensu niż koło. I wyjaśniało wcześniejszą uwagę pana Dunworthy’ego.

— Całe szczęście, że Sherlock Holmes dojechał bezpiecznie — zauważyłem.

— Sherlock Holmes? — powtórzył pan Dunworthy, przyglądając mi się uważnie.

— Zaawansowana dyschronia, proszę pana — wyjaśnił Finch. — Dezorientacja, trudności z rozróżnianiem dźwięków, skłonność do sentymentalizmu, ograniczona zdolność logicznego rozumowania. — Z naciskiem wymówił ostatnie dwa słowa.

— Zaawansowana? — upewnił się Dunworthy. — Ile skoków pan wykonał?

— Czternaście w tym tygodniu. Dziesięć kiermaszów i sześć żon biskupów. Nie, trzynaście. Ciągle zapominam o pani Bittner. Mieszka w Coventry. Nie w tym Coventry, gdzie niedawno byłem. We współczesnym Coventry.

— Bittner — zastanowił się pan Dunworthy. — Przypadkiem nie Elizabeth Bittner?

— Tak, proszę pana — potwierdziłem. — Wdowa po ostatnim biskupie katedry w Coventry.

— Dobry Boże, nie widziałem jej od lat — oświadczył. — Znałem ją w dawnych czasach, kiedy dopiero eksperymentowaliśmy z siecią. Wspaniała dziewczyna. Kiedy ją zobaczyłem pierwszy raz, pomyślałem, że jest najpiękniejszą istotą, jaką widziałem w życiu. Szkoda, że zakochała się w Bittym Bittnerze. Szalała za nim. Jak ona wygląda?

Bynajmniej nie jak dziewczyna, pomyślałem. Krucha, siwowłosa starsza pani najwyraźniej czuła się nieswojo podczas całej rozmowy. Pewnie myślała, że lady Schrapnell zwerbuje ją i wyśle do średniowiecza.

— Wygląda bardzo dobrze — odpowiedziałem. — Wspominała, że cierpi na artretyzm.

— Artretyzm — potrząsnął głową. — Trudno sobie wyobrazić Lizzie Bittner z artretyzmem. Po co pan do niej pojechał? Nie było jej jeszcze na świecie, kiedy spłonęła stara katedra.

— Lady Schrapnell uważała, że strusia noga biskupa mogła trafić na przechowanie do krypty nowej katedry, a ponieważ pani Bittner była tam, kiedy sprzedano katedrę, mogła nadzorować opróżnianie krypty i widzieć strusią nogę.

— I widziała?

— Nie, proszę pana. Powiedziała, że zniszczył ją ogień.

— Pamiętam, kiedy musieli sprzedać katedrę w Coventry — zadumał się pan Dunworthy. — Ludzie przestali interesować się religią, nikt nie przychodził na nabożeństwa… Lizzie Bittner — wymówił z czułością. — Artretyzm. Pewnie nie ma już rudych włosów?

— Skłonność do dygresji — ogłosił Finch. — Panna Jenkins mówiła, że pan Henry stanowi ostry przypadek dyschronii.

— Panna Jenkins? — zapytał pan Dunworthy.

— Pielęgniarka, która badała pana Henry’ego w infirmerii.

— Urocze stworzenie — powiedziałem. — Anioł miłosierdzia, którego łagodne dłonie ukoiły wiele cierpiących dusz.

Finch i pan Dunworthy wymienili spojrzenia.

— Mówiła, że to najgorszy przypadek dyschronii, z jakim się spotkała — dodał Finch.

— I dlatego do pana przyszedłem — wyjaśniłem. — Przepisała mi dwa tygodnie nieprzerwanego wypoczynku w łóżku, a lady Schrapnell…

— Nigdy na to nie pozwoli — dokończył pan Dunworthy. — Konsekracja katedry odbędzie się już za siedemnaście dni.

— Próbowałem to wytłumaczyć pielęgniarce, sir, ale ona nie słuchała. Kazała mi wracać do siebie i położyć się do łóżka.

— Nie, nie, tam najpierw lady Schrapnell będzie szukać. Finch, gdzie ona jest?

— W Londynie. Właśnie dzwoniła z Królewskiego Szpitala. Podniosłem się z fotela.

— Powiedziałem jej, że zaszło nieporozumienie — ciągnął Finch — że pana Henry’ego zabrano do Królewskiej Kliniki.

— Dobrze. Niech pan zadzwoni do Królewskiej Kliniki i poprosi, Żeby ją tam zatrzymali.

— Już zadzwoniłem — odparł Finch.

— Doskonale — pochwalił go pan Dunworthy. — Siadaj, Ned. O czym to mówiłem?

— O Sherlocku Holmesie — podpowiedział Finch.

— Nieważne. Otóż ta historyczka przeniosła przez sieć…

— Powiedział pan „przeniosła przez sieć”? — przerwałem. — Nie można przenieść przez sieć niczego z przeszłości. To niemożliwe, prawda?

— Widocznie jednak nie — stwierdził pan Dunworthy. W poczekalni rozległy się szurające kroki.

— Myślałem, że ona jest w Królewskiej Klinice — powiedział pan Dunworthy do Fincha.

W chwilę później do gabinetu wpadł niski mężczyzna o udręczonej twarzy. Miał na sobie laboratoryjny kitel i niósł popiskujący komunikator. Rozpoznałem go jako kierownika Służby Czasowej.

— Och, dobrze, że pan przyszedł, panie Chiswick — zaczął pan Dunworthy. — Chciałem z panem porozmawiać o wypadku dotyczącym…

— A ja chciałem porozmawiać o lady Schrapnell — wpadł mu w słowo Chiswick. — Ta kobieta jest całkowicie nieobliczalna. Wydzwania do mnie dniami i nocami, chce wiedzieć, dlaczego nie możemy wysyłać ludzi więcej niż raz w ten sam czas i miejsce, dlaczego nie możemy wykonać więcej przeskoków na godzinę, chociaż sama systematycznie ograbia mnie z personelu naukowego oraz obsługi sieci i wysyła ich wszędzie w przeszłość, żeby oglądali puszki na datki i analizowali łuki przyporowe. — Machnął piszczącym komunikatorem. — To znowu ona. Wzywała mnie sześć razy przez ostatnią godzinę i żądała informacji, gdzie się zapodział jeden z jej historyków! Służba Czasowa zgodziła się na ten projekt, ponieważ pieniądze umożliwiły nam rozwinięcie badań nad temporalną teorią, ale te badania utknęły w martwym punkcie. Ona zajęła połowę laboratoriów dla swoich rzemieślników i zablokowała wszystkie komputery w dziale naukowym.

Umilkł, żeby wcisnąć klawisze na ciągle piszczącym komunikatorze, a pan Dunworthy natychmiast skorzystał z okazji.

— Właśnie o teorii temporalnej chciałem z panem pomówić. Jedna z moich historyczek…

Chiswick nie słuchał. Komunikator przestał piszczeć i teraz wypluwał długą wstęgę papieru.

— Patrz pan! — zawołał Chiswick, oddarł jakieś pół metra i pomachał przed nosem pana Dunworthy’ego. — Ona chce, żebym kazał komuś z personelu obdzwonić wszystkie szpitale na terenie wielkiego Londynu i znaleźć tego zaginionego historyka. Henry, tak się nazywa, Ned Henry. Komuś z personelu. Ja już nie mam personelu! Zabrała mi wszystkich oprócz Lewisa, i jego też próbowała zabrać! Na szczęście on…

Pan Dunworthy wtrącił:

— Co się stanie, jeśli historyk przeniesie przez sieć coś z przeszłości?

— Ona pana pytała? — zawołał Chiswick. — Oczywiście, że ona! Wbiła sobie do głowy, że koniecznie musi zdobyć tę strusią nogę biskupa, nawet gdyby musiała cofnąć się w czasie i ukraść ją. Sto razy jej mówiłem, że przeniesienie czegoś z przeszłości do przyszłości stanowi pogwałcenie praw kontinuum czasoprzestrzennego, i wie pan, co mi odpowiedziała? „Prawa są po to, żeby je łamać”.

Machał dalej, nie panując nad sobą, a pan Dunworthy odchylił się do tyłu w fotelu, zdjął okulary i przyjrzał się im z namysłem.

— Próbowałem jej wytłumaczyć — ciągnął Chiswick — że prawa fizyki to nie są zwykłe przepisy czy regułki, to są prawa, których pogwałcenie spowoduje katastrofalne konsekwencje.

— Jakiego rodzaju katastrofalne konsekwencje? — zagadnął pan Dunworthy.

— Nie można przewidzieć. Kontinuum czasoprzestrzenne to chaotyczny system, w którym każde zdarzenie powiązane jest z każdym innym w skomplikowany, nielinearny sposób, co uniemożliwia predykcję. Przesunięcie obiektu do przodu w czasie stworzyłoby parachronistyczną niekongruencję. W najlepszym razie niekongruencja może spowodować zwiększony poślizg. W najgorszym może uniemożliwić podróże w czasie. Albo zmienić bieg historii. Albo zniszczyć wszechświat. Właśnie dlatego taka niekongruencja jest niemożliwa, co próbowałem wytłumaczyć lady Schrapnell!

— Zwiększony poślizg — mruknął pan Dunworthy. — Niekongruencja spowoduje zwiększenie poślizgu?

— Teoretycznie — odparł pan Chiswick. — Niekongruencję należą do tematów, które mieliśmy badać dzięki pieniądzom lady Schrapnell, a teraz te badania zostały całkowicie zarzucone na rzecz jakiejś idiotycznej katedry! Ta kobieta jest niemożliwa! W zeszłym tygodniu rozkazała mi zmniejszyć rozmiary poślizgu przy każdym skoku. Rozkazała! Poślizgów też nie rozumie.

Pan Dunworthy pochylił się do przodu i nałożył okulary.

— Czy nastąpiło zwiększenie poślizgów?

— Nie. Po prostu lady Schrapnell nie ma pojęcia o mechanizmie podróży w czasie. Ona…

— Pole z dyniami — odezwałem się.

— Co? — Pan Chiswick obejrzał się na mnie.

— Żona farmera wzięła go za niemieckiego spadochroniarza.

— Spadochroniarza? — powtórzył Chiswick i oczy mu się zwęziły. — Pan nie jest tym zaginionym historykiem? Jak pan się nazywa?

— John Bartholomew — odpowiedział za mnie pan Dunworthy.

— Którego, sądząc po jego stanie, lady Schrapnell zdążyła zwerbować. Koniecznie trzeba ją powstrzymać, Dunworthy.

Komunikator znowu zaczął piszczeć i pluć. Chiswick odczytał głośno:

— „Brak danych o miejscu pobytu Henry’ego. Dlaczego? Natychmiast podać lokalizację. Potrzebuję jeszcze dwóch osób na Wielką Wystawę w 1850 roku, żeby sprawdziły pochodzenie strusiej nogi biskupa”. — Zmiął wydruk i rzucił na biurko pana Dunworthy’ego. — Musi pan szybko coś zrobić! Zanim ta kobieta zniszczy uniwersytet! — zawołał i wybiegł z gabinetu.

— Albo uniwersum — mruknął pan Dunworthy.

— Mam iść za nim? — zapytał Finch.

— Nie — odparł pan Dunworthy. — Spróbuj pan złapać Andrewsa i wywołać bodleiańskie pliki o parachronistycznych niekongruencjach.

Finch wyszedł. Pan Dunworthy zdjął okulary i ponuro spojrzał przez szkła.

— Wiem, że to niewłaściwa chwila — zacząłem — ale może zna pan jakieś miejsce, gdzie mógłbym pojechać na kurację. Z dala od Londynu.

— Majstrowanie — oświadczył pan Dunworthy. — Majstrowanie wpakowało nas w kłopoty, a dalsze majstrowanie może tylko pogorszyć sytuację. — Z powrotem nałożył okulary i wstał. — Widocznie najlepsze wyjście to zaczekać, co z tego wyniknie — ciągnął, spacerując po pokoju. — Statystycznie biorąc istnieje minimalna szansa, że jego zniknięcie zmieni historię, zwłaszcza w tamtej epoce. Wrzucano je do rzek całymi workami, żeby ograniczyć liczebność.

Worki lodów? — pomyślałem.

— A fakt, że przeszedł przez sieć, sam w sobie stanowi dowód, że nie stworzył niekongruencji, bo inaczej sieć by się nie otworzyła. — Przetarł okulary połą marynarki i podniósł je do światła. — Minęło ponad sto pięćdziesiąt lat. Gdyby miał zniszczyć wszechświat, już by to zrobił.

Chuchnął na soczewki i przetarł je ponownie.

— I nie wierzę, że istnieją dwa prądy historii, w których występuje lady Schrapnell ze swoim projektem odbudowy katedry Coventry.

Lady Schrapnell. W każdej chwili mogła wrócić z Królewskiej Kliniki. Pochyliłem się do przodu.

— Panie Dunworthy — powiedziałem — miałem nadzieję, że pan mi znajdzie jakieś miejsce, gdzie się wyleczę z dyschronii.

— Z drugiej strony jest całkiem możliwe, że nie spowodował niekongruencji tylko dlatego, że go zwrócono, zanim wynikły jakieś konsekwencje, katastrofalne czy innego rodzaju.

— Pielęgniarka mówiła o dwóch tygodniach wypoczynku, ale gdybym miał trzy, cztery dni…

— Ale nawet w tym przypadku — podjął spacer — nie ma powodu, żeby nie zaczekać. Na tym polega piękno podróży w czasie. Można zaczekać trzy, cztery dni albo dwa tygodnie, albo rok, a potem zwrócić go natychmiast.

— Jeśli lady Schrapnell mnie znajdzie… Zatrzymał się i spojrzał na mnie.

— O tym nie pomyślałem. O Boże, jeśli lady Schrapnell dowie się o tym…

— Jeśli zna pan jakieś ciche, odległe miejsce…

— Finch! — zawołał pan Dunworthy i Finch wszedł do gabinetu, niosąc wydruk.

— To jest bibliografia parachronistycznych niekongruencji — oznajmił. — Niewiele ich było. Pan Andrews jest w 1560 roku. Lady Schrapnell wysiała go, żeby zbadał łukowe okna. Mam sprowadzić z powrotem pana Chiswicka?

— Najpierw najważniejsze — oświadczył pan Dunworthy. — Musimy znaleźć Nedowi miejsce, żeby odpoczął i bez przeszkód wyleczył się z dyschronii.

— Lady Schrapnell… — przypomniałem.

— Właśnie — przytaknął pan Dunworthy. — To nie może być nigdzie w tym stuleciu. Ani w dwudziestym wieku. Jakieś spokojne, odległe miejsce, może wiejski dom nad rzeką. Nad Tamizą.

— Chyba pan nie myśli o… — zaczął Finch.

— On musi natychmiast zniknąć — uciął pan Dunworthy. — Zanim lady Schrapnell się dowie.

— Och! — wykrzyknął Finch. — Tak, rozumiem. Ale pan Henry nie jest w stanie…

Pan Dunworthy uciszył go niecierpliwym gestem.

— Ned — zwrócił się do mnie — chciałbyś się przenieść do epoki wiktoriańskiej?

Epoka wiktoriańska. Długie, senne popołudnia wiosłowania po Tamizie i gra w krokieta na szmaragdowych trawnikach z dziewczętami w bieli, powiewne sukienki i wstążki trzepoczące we włosach. A później herbata pod wierzbą, podawana w filiżankach z delikatnej sevrskiej porcelany przez uniżonych kamerdynerów, gotowych na każde skinienie, i te same dziewczęta czytają głośno z cienkiego tomiku poezji, a łagodny wietrzyk unosi ich głosy jak płatki kwiatów.

— Pośród złotego popołudnia, tam gdzie Dzieciństwa sny związane, pod Pamięci wstążeczkę…

Finch potrząsnął głową.

— To chyba nie najlepszy pomysł, panie Dunworthy.

— Nonsens — odparł pan Dunworthy. — Proszę go posłuchać. Świetnie się dostosuje.

Загрузка...