ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Kasiu, pocałuj mnie; nasz ślub w niedziele

Petruchio


Nieodłączny optymizm podróży w czasie — Wczesny odjazd — Kłopot — Gladys i Gladys — Finch znika — Anegdoty o macierzyńskiej pomysłowości kotów — Spóźniony odjazd — Podsłuchiwanie — Kapusta — Verity zaginęła — Baine cytuje Szekspira — Propozycja wprowadzenia analfabetyzmu — Tajemnica zamokniętego pamiętnika rozwiązana — Przedwczesny odjazd

Rano poczułem się lepiej. Kiedy zszedłem z Cyrylem o szóstej, deszcz ustal, niebo było błękitne i mokra trawa lśniła jak diamenty.

A nadzieja stanowi nieodłączny atrybut podróży w czasie. Jeśli czegoś nie załatwisz za pierwszym razem, możesz znowu próbować aż do skutku, a przynajmniej ktoś inny może próbować, więc za tydzień albo za rok, kiedy biegła sądowa wreszcie odcyfruje pamiętnik, Carruthers albo Warder, albo jakiś tępy młody rekrut wrócą do piętnastego i dopilnują, żeby pan C. zjawił się w odpowiedniej chwili.

Nie udało nam się, ale w międzyczasie tamci mogli rozwiązać tajemnicę Waterloo i samokorekty. Może właśnie teraz T.J. i pan Dunworthy wysyłają kogoś, żeby zatrzymał mnie w drodze do stacji kolejowej, nie dopuścił do spotkania z Terence’em i ingerencji w jego życie miłosne. Albo żeby rozdzielił profesora Peddicka i profesora Overforce’a. Albo żeby powstrzymał Verity przed wejściem do Tamizy i uratowaniem Księżniczki Ardżumand. Albo żeby wysłał mnie na pierwszą wojnę światową w celu wyleczenia dyschronii.

Kot dopłynąłby do brzegu, Terence poślubiłby Maud, a Luftwaffe zbombardowałaby Londyn. A ja nigdy nie spotkałbym Verity — Mała cena za uratowanie wszechświata. Warta poświęcenia.

I nie odczuwałbym żadnej straty, bo wcale bym jej nie poznał. Zastanowiło mnie, czy Terence to odczuwał, czy jakąś częścią świadomości wiedział, że stracił swoją prawdziwą miłość. A jeśli tak, co odczuwał? Sentymentalny żal, jak w jego wiktoriańskich poematach? Czy palącą, niezaspokojoną potrzebę? Czy po prostu ogólną szarość?

Zaprowadziłem Cyryla do stajni. Księżniczka Ardżumand wyszła z nami i kroczyła pierwsza po mokrej trawie, z wysoko uniesionym ogonem, i co chwila zawracała, żeby otrzeć się o moje kostki lub tylne łapy Cyryla. W stajni rozległ się jakiś hałas i wielkie wrota uchyliły się ze skrzypieniem.

— Kryj się — szepnąłem, złapałem Księżniczkę Ardżumand i schroniłem się w kuchennych drzwiach. Stajenny, najwyraźniej ledwie rozbudzony, rozwarł wrota do końca i woźnica wyprowadził dwa konie zaprzężone do powozu. Powóz, który zawiezie profesora Peddicka i pułkownika Meringa na stację.

Obejrzałem się na dom. Baine wynosił bagaże i ustawiał je na frontowych schodach. Profesor Peddick stał obok niego w swojej akademickiej todze i birecie, przyciskając do brzucha czajnik z rybami, i rozmawiał z Terence’em.

— Chodź — szepnąłem do Cyryla i ruszyłem w stronę bocznego wejścia do stajni.

Księżniczka Ardżumand wiła się jak piskorz w moich ramionach, próbując się wyrwać. Wypuściłem ją, a ona pomknęła jak strzała przez trawnik. Zaprowadziłem Cyryla do bocznych drzwi.

— Udawaj, że byłeś tutaj przez całą noc — nakazałem, a Cyryl szybko wskoczył na swoje posłanie z worka, okręcił się trzy razy, klapnął na brzuch i zaczął głośno chrapać. — Dobry piesek — pochwaliłem go i wyszedłem ze stajni. I wpadłem na Terence’a.

— Przyprowadziłeś Cyryla? — zapytał.

— Właśnie się położył — odpowiedziałem. — Co się stało? Pani Mering mnie zobaczyła?

Pokręcił głową.

— Baine obudził mnie rano i powiedział, że pułkownik Mering zachorował i czy mogę odwieźć profesora Peddicka do Oksfordu, chyba przeziębił się wczoraj, kiedy łowił pstrągi, a pani Mering chce mieć pewność, że profesor dotarł do domu. Właściwie to rozsądny pomysł. On gotów wysiąść z pociągu, jeżeli zobaczy wzgórze, które przypomni mu bitwę pod Hastings czy coś innego. Pomyślałem, że zabiorę Cyryla. Pomyślałem, że powinien trochę odpocząć od… — urwał i zaczął od początku — zwłaszcza że nie pojechał wczoraj do Coventry. On jest w stajni?

— Obok beli siana — odparłem, lecz kiedy Terence otworzył drzwi Cyryl stał tuż za nimi, machając całym baryłkowatym tułowiem.

— Chcesz się przejechać pociągiem, staruszku? — zapytał Terence i obaj pomaszerowali radośnie do domu.

Zaczekałem, aż powóz odjechał i Baine wrócił do domu, potem przebiegłem do kępy szczodrzeńca, zanim stajenny wrócił ziewając do stajni, a następnie przekroczyłem obramowanie z ozdobnych roślin i ruszyłem przez trawnik do krokieta w stronę belwederku.

Ktoś tam był. Obszedłem dookoła wierzbę płaczącą i schowałem się za krzakiem bzu. Ciemna postać siedziała zgarbiona na ławce. Kto tam siedział o tej porze? Pani Mering, czatująca na duchy? Baine, nadrabiający zaległości w lekturze?

Rozchyliłem gałązki bzu, żeby lepiej widzieć, strząsając fontannę wody na mój blezer i flanelowe spodnie. Ktokolwiek to był, dokładnie owinął się płaszczem i naciągnął kaptur na głowę. Tossie, czekająca na randkę z mężczyzną swojego życia? Czy tajemniczy pan C. we własnej osobie?

Ze swojego miejsca nie widziałem twarzy zakapturzonej osoby. Musiałem podejść do belwederku z drugiej strony. Ostrożnie puściłem gałązki, znowu wywołując fontannę, i nadepnąłem na Księżniczkę Ardżumand.

— Miaurrr! — wrzasnęła.

Tajemnicza postać poderwała się z ławki. Kaptur spadł.

— Verity! — zawołałem.

— Ned?

— Mrrrauu! — narzekała Księżniczka Ardżumand. Podniosłem ją, żeby sprawdzić, czy nie zrobiłem jej krzywdy.

— Mrau — powiedziała i zaczęła mruczeć. Zaniosłem ją do belwederku, gdzie czekała Verity.

— Co ty tutaj robisz? — zapytałem.

Verity wyglądała blado jak jeden z duchów pani Mering. Miała na sobie przemoczony płaszcz, widocznie jakieś wieczorowe okrycie a pod nim białą koszulę nocną.

— Jak długo tutaj siedzisz? — zapytałem. Księżniczka Ardżumand zaczęła się kręcić, więc ją puściłem. — Nie musiałaś zdawać raportu. Mówiłem ci, że sam to zrobię, kiedy odprowadzę Cyryla. Co pan Dunworthy mówił o… — zobaczyłem jej twarz. — Co się stało?

— Sieć nie chce się otworzyć — powiedziała.

— Co to znaczy: nie chce?

— To znaczy, że czekam tutaj od trzech godzin. Nie chce się otworzyć.

— Usiądź i powiedz mi dokładnie, co się stało — poprosiłem, wskazując ławkę.

— Nie chce się otworzyć! — krzyknęła. — Nie mogłam spać i pomyślałam, że im szybciej się zgłosimy, tym lepiej, i zdążę wrócić, zanim wszyscy wstaną, więc poszłam do miejsca skoku, ale sieć się nie otworzyła.

— To nie jest miejsce skoku?

— Nie, jest tam. Widać migotanie. Ale kiedy tam wchodzę, nic się nie dzieje.

— Może coś źle zrobiłaś? Na pewno stanęłaś we właściwym miejscu?

— Stałam w dziesięciu różnych miejscach — odparła niecierpliwie. — Nie chce się otworzyć!

— No dobrze, dobrze — powiedziałem. — Może ktoś tu był? Ktoś, kto mógł cię zobaczyć. Pani Mering albo Baine…

— Pomyślałam o tym. Za drugim razem poszłam nad rzekę i do sadzawki, i do ogrodu, ale nikogo tam nie było.

— Nie nosisz niczego z tej epoki?

— O tym też pomyślałam, ale koszulę przeniosłam w swoim bagażu i nie cerowałam jej ani nie przyszywałam guzików.

— Może chodzi o ciebie — powiedziałem. — Sam spróbuję.

— O tym nie pomyślałam — przyznała, nabierając otuchy. — Następny styk powinien być w każdej chwili.

Wyprowadziła mnie z belwederku na spłachetek trawy, obok kępy różowych peonii. Trawa już lekko migotała. Pospiesznie sprawdziłem ubranie. Blezer, flanelowe spodnie, koszulę, buty i skarpetki miałem na sobie podczas skoku.

Powietrze zalśniło. Wszedłem w sam środek trawy. Światło nabierało mocy.

— Czy tak było, kiedy próbowałaś? — zapytałem.

Światło nagle zgasło. Skroplona wilgoć zalśniła na peoniach.

— Tak — potwierdziła Verity.

— Może to mój kołnierzyk. — Odpiąłem kołnierzyk i podałem jej — Nie potrafię rozróżnić mojego i tego, który pożyczyłem od Elliotta Chattisbourne.

— Nie chodzi o twój kołnierzyk — zaprzeczyła Verity. — To nie ma sensu. Utknęliśmy tutaj. Tak jak Carruthers.

Nagle doznałem wizji, że zostajemy tutaj na zawsze, gramy w krokieta, jemy kedgeree na śniadanie i pływamy łódką po Tamizie, a Verity zanurza dłoń w brązowej wodzie i spogląda na mnie spod ronda kapelusza ozdobionego wstążkami.

— Przepraszam, Ned. To wszystko moja wina.

— Wcale nie utknęliśmy — zaprotestowałem. — No dobrze. Zagrajmy w Harriet i lorda Petera i zbadajmy wszystkie możliwości.

— Już sprawdziłam wszystkie możliwości — odparła sztywno. — I tylko jedna pasuje: że wszystko się wali, tak jak uprzedzał T.J.

— Nonsens — oświadczyłem. — Miną lata, zanim niekongruencja zniszczy kontinuum. Widziałaś modele. Może się załamać w 1940 roku, ale nie w tydzień po niekongruencji.

Wyglądała tak, jakby chciała mi uwierzyć.

— No dobrze — rzuciłem, udając pewność siebie. — Wracaj do domu i ubierz się, zanim skompromitujesz nas oboje i będę musiał ożenić się z tobą.

Przynajmniej wywołałem uśmiech na jej twarzy.

— A potem zejdź na śniadanie, żeby pani Mering nie pomyślała, że zaginęłaś, i nie wysłała oddziału na poszukiwania. Po śniadaniu powiedz, że idziesz rysować, wróć tutaj i czekaj na mnie. Znajdę Fincha i zasięgnę jego opinii.

Kiwnęła głową.

— Pewnie to drobiazg, jakaś usterka, której Warder jeszcze nie zauważyła. Albo zamknęła wszystkie powrotne skoki, dopóki nie ściągnie Carruthersa. Cokolwiek to jest, znajdziemy przyczynę.

Ponownie kiwnęła głową, trochę pocieszona, a ja wyruszyłem do Chattisbourne’ów, żałując tylko, że nie wierzyłem w ani jedno swoje słowo i że wiktorianie mieszkali tak daleko od siebie.

Otworzyła mi pokojówka w fartuszku z falbankami i czepeczku.

— Gladys, muszę pomówić z panem Finchem, kamerdynerem — oznajmiłem, kiedy złapałem oddech. Czułem się jak ten żołnierz spod Maratonu opisywany przez profesora Peddicka, który biegł przez całą drogę do Aten i zmarł po dostarczeniu wiadomości. — Zastałem go.

— Bardzo mi przykro, sir — powiedziała pokojówka, dygając jeszcze gorzej niż Jane. — Państwa Chattisbourne nie ma w domu. Zechce pan zostawić wizytówkę?

— Nie — odparłem. — Chciałbym mówić z panem Finchem. Czy jest w domu?

Pokojówki wyraźnie nie przeszkolono na tę okoliczność.

— Może pan zostawić wizytówkę — powiedziała i wyciągnęła do mnie małą srebrną tackę ozdobioną zakrętasami.

— Dokąd pojechali państwo Chattisbourne? — nalegałem. — Czy pan Finch ich zawiózł?

Pokojówka wyglądała na kompletnie zagubioną.

— Państwa Chattisbourne nie ma w domu — powtórzyła i zamknęła mi drzwi przed nosem.

Obszedłem dom i zastukałem do kuchennych drzwi. Otworzyła mi druga pokojówka. Ta nosiła chustkę i płócienny fartuch i była uzbrojona w skrobaczkę do ziemniaków.

— Muszę pomówić z kamerdynerem, panem Finchem, Gladys — powiedziałem.

— Państwa Chattisbourne nie ma w domu — odparła i już nabrałem obawy, że okaże się równie nieprzystępna jak pierwsza, ona jednak dodała: — Pojechali do Donnington. Na wentę robótek św. Marka.

— Chciałbym pomówić z panem Finchem. Czy on im towarzyszy?

— Nie — odpowiedziała. — Jest w Little Rushlade, kupuje kapustę. Wyszedł dzisiaj rano z wielkim koszem.

— Kiedy? — zapytałem z nadzieją, że jeszcze go dogonię.

— Przed śniadaniem. Ledwie świtało. Ja tam nie wiem, co jest złego w kapuście od farmera Gamma przy drodze, ale on mówi, na stół pani Chattisbourne tylko to, co najlepsze. Ja tam mówię, każda kapusta jest taka sama. — Skrzywiła się. — Najmniej trzy godziny na piechotę.

Trzy godziny na piechotę. Nie warto było za nim gonić ani czekać, ponieważ nie wróci tak szybko.

— Jak wróci, bądź tak dobra i powiedz mu, że był pan Henry od Meringów i żeby zaraz tam przyszedł.

Kiwnęła głową.

— Chociaż pewnie on będzie całkiem zmordowany, kiedy wróci. Ja tam nie wiem, czemu poszedł akurat dzisiaj, po takiej nocy. Pani Marmolada okociła się wczoraj wieczorem i dobrze się namęczyliśmy zanim znaleźliśmy kociaki.

Zaciekawiło mnie, czy zasady zakazujące wzmianek o seksie nie dotyczą służby, czy też odkąd kociaki przyszły na świat, stały się dopuszczalnym tematem rozmowy.

— Zeszłym razem schowała je w piwnicy — ciągnęła pokojówka — a jak już otworzą oczy, nigdy nie można wszystkich znaleźć, żeby je utopić. A jeszcze przedtem wcale ich nie znaleźliśmy. Nasza Pani Marmolada to chytra kocica.

— Tak, dobrze, proszę mu przekazać moją wiadomość, jak tylko wróci — powiedziałem, nakładając kapelusz.

— A jeszcze wcześniej w pudełku z szyciem panienki Hortensji. A przedtem w szufladzie z pościelą w kredensie na górze. Ta chytra kocica wie; że chcemy jej zabrać kociaki, więc je chowa w różnych wymyślnych miejscach. Jak kotka państwa Mering okociła się zeszłej zimy, schowała kociaki w piwnicy z winami i nie mogli ich znaleźć prawie trzy tygodnie! Dopiero w Boże Narodzenie je znaleźli i dobrze się namęczyli, zanim wszystkie złapali. Jak służyłam u wdowy Wallace, kotka okociła się w piecu!

Po kilku następnych anegdotach o pomysłowych kocich matkach wreszcie się wymknąłem i popędziłem z powrotem do belwederku.

Początkowo nie zauważyłem Verity i pomyślałem, że spróbowała jeszcze raz pod moją nieobecność, tym razem z powodzeniem, ale ona siedziała pod drzewem po drugiej stronie belwederku. Miała na sobie białą suknię, w której ją zobaczyłem pierwszy raz, i wdzięcznie pochylała głowę nad szkicownikiem.

— Udało się? — zagadnąłem.

— Nie. — Wstała. — Gdzie jest Finch?

— Poszedł do sąsiedniej wioski kupować kapustę — wyjaśniłem. — Zostawiłem mu wiadomość, żeby przyszedł do Muchings End, jak tylko wróci.

— Wiadomość — powtórzyła. — Dobry pomysł. Możemy przesłać wiadomość. — Popatrzyła z namysłem na szkicownik. — Nie przeniosłeś czasem ze sobą papieru?

Pokręciłem głową.

— Wszystko, co przeniosłem, wpadło do rzeki, kiedy łódź się przewróciła. Nie, czekaj. Mam banknot. — Wyjąłem go z kieszeni. — Ale czym napiszemy wiadomość?

— Zaryzykujemy, że milimetr węgla jest nieistotny. — Podała mi swój ołówek.

— Za gruby — oceniłem. — Pójdę do domu po pióro i atrament. Kiedy następny styk?

— Teraz — odparła Verity i pokazała migotanie w powietrzu. Nie miałem czasu, żeby pobiec do domu i wrócić, i jeszcze napisać: „Nie możemy przeskoczyć” i podać nasze koordynaty.

— Musimy zaczekać do następnego razu — powiedziałem. Verity ledwie mnie słuchała. Patrzyła, jak coraz mocniej lśni światło na trawie. Weszła na środek i podała mi szkicownik z ołówkiem.

— Widzisz? — powiedziała. Światło natychmiast przygasło. — Ciągle nie chce się otworzyć.

I znikła w migotaniu kondensacji.

A więc tak. Kontinuum jeszcze się nie załamało, przynajmniej na razie, i nie utknęliśmy w przeszłości. Ach, to nawet lepiej. Naprawdę nie znosiłem kedgeree, a mecze krokietowe były śmiertelnie groźne. A jeśli sądzić po kościele św. Michała, na lato zapowiadały się niezliczone festyny i kiermasze staroci.

Spojrzałem na kieszonkowy zegarek. Wpół do X. Musiałem wrócić do domu, zanim ktoś mnie zobaczy i zapyta, dlaczego wałęsam się tutaj. Przy odrobinie szczęścia może jeszcze dostanę cynaderki na ostro albo wędzonego śledzia z półmiska pod Osaczonym Rogaczem.

Ruszyłem w stronę skalnego ogródka i prawie wpadłem na Baine’a. Stał spoglądając ponuro na Tamizę. Poszukałem wzrokiem Księżniczki Ardżumand, która na środku rzeki powinna młócić wodę białymi łapkami.

Nie zobaczyłem jej, ale Baine w każdej chwili mógł mnie zauważyć. Znowu wycofałem się w krzaki bzu, starając się nie szeleścić, i prawie nadepnąłem na Księżniczkę Ardżumand.

— Mrrau — powiedziała głośno. — Miaurr.

Baine odwrócił się i marszcząc brwi spojrzał prosto na bez.

— Mrau — powtórzyła Księżniczka Ardżumand. Cii, uciszyłem ją i przyłożyłem palec do ust. Zaczęła ocierać się o moją nogę, miaucząc głośno. Pochyliłem się, żeby wziąć ją na ręce, i potrąciłem uschniętą gałąź. Złamała się z ostrym szelestem suchych liści.

Baine ruszył w stronę bzów. Zacząłem wymyślać wymówki. Zgubiona kula krokietowa? A dlaczego grałem w krokieta sam jeden o dziewiątej rano? Lunatyzm? Nie, byłem całkowicie ubrany. Spojrzałem tęsknie w stronę belwederku, oceniając odległość i czas do następnego styku. Jedno i drugie za długie. A znając Księżniczkę Ardżumand, gotowa tam wejść w ostatniej chwili i spowodować następną niekongruencje w kontinuum. Będę musiał wykorzystać zgubioną krokietową kulę.

— Miauu — zamiauczała głośno Księżniczka Ardżumand i Baine podniósł ręce, żeby rozchylić krzaki bzu.

— Baine, chodźcie tu natychmiast — zawołała Tossie ze ścieżki holowniczej. — Chcę z wami pomówić.

— Tak, panienko — odpowiedział i podszedł do miejsca, gdzie stała w koronkach, falbankach i plisach, z pamiętnikiem w ręku.

Skorzystałem z okazji, złapałem Księżniczkę Ardżumand i schroniłem się głębiej w gęstwę bzu. Kotka wtuliła się w moje ramiona i zaczęła głośno mruczeć.

— Tak, panienko? — powiedział Baine.

— Żądam, żebyście mnie przeprosili — oznajmiła władczo Tossie. — Nie mieliście prawa mówić wczoraj takich rzeczy.

— Ma panienka całkowitą rację — przyznał poważnie Baine. — Nie do mnie należy wygłaszanie opinii, nawet za przyzwoleniem, dlatego przepraszam za swoje zachowanie.

— Mrrau — powiedziała Księżniczka Ardżumand. Zajęty podsłuchiwaniem zapomniałem ją głaskać, więc delikatnie położyła mi łapkę na dłoni. — Miauu!

Tossie obejrzała się z roztargnieniem, a ja cofnąłem się dalej w zarośla.

— Przyznajcie, że to jest piękne dzieło sztuki — zażądała Tossie. Zapadło długie milczenie, po czym Baine powiedział cicho:

— Jak panienka sobie życzy, panno Mering. Policzki Tossie zaróżowiły się lekko.

— Nie,jak sobie życzę”. Wielebny Bauwan powiedział, że to… — krótka przerwa — …„przykład wszystkiego, co najlepsze w sztuce nowoczesnej”. Zapisałam to w swoim pamiętniku.

— Tak, panienko.

Jej policzki jeszcze mocniej poróżowiały.

— Ośmielacie się nie zgadzać z duchownym?

— Nie, panienko.

— Mój narzeczony, pan St. Trewes, powiedział, że jest wyjątkowa — Tak, panienko — powtórzył cicho Baine. — Czy to wszystko, panienko?

— Nie, to nie wszystko. Żądam, żebyście przyznali, że niesłusznie nazwaliście ją odrażająco brzydką i ckliwie sentymentalną.

— Jak panienka sobie życzy.

— Nie jak sobie życzę — zawołała, tupiąc nogą. — Przestańcie tak mówić.

— Tak, panienko.

— Pan St. Trewes i pan Bauwan to dżentelmeni. Jak śmiecie zaprzeczać ich opiniom! Jesteście tylko zwykłym sługą.

— Tak, panienko — powtórzył ze znużeniem.

— Powinnam was zwolnić za zuchwałość wobec lepszych od siebie.

Nastąpiła kolejna długa przerwa, po czym Baine powiedział:

— Żadne zapisy w pamiętniku i zwolnienia nie zmienią prawdy. Galileusz odwołał swoje twierdzenia pod groźbą tortur, ale to nie skłoniło Słońca do okrążania Ziemi. Jeśli panienka mnie zwolni, wazon wciąż będzie wulgarny, ja wciąż będę miał rację, a panienki gust wciąż pozostanie plebejski, bez względu na zapisy w pamiętniku.

— Plebejski? — zawołała jasnoróżowa Tossie. — Jak śmiecie mówić w ten sposób do swojej pani? Zwalniam was. — Władczym gestem wskazała na dom. — Natychmiast pakujcie swoje manatki.

— Tak, panienko — powiedział Baine. — E pur si muove.

— Co? — zapytała Tossie, jasnoczerwona z gniewu. — Coście powiedzieli?

— Powiedziałem, że skoro panienka mnie zwolniła, nie należę już do klasy służących, zatem mam prawo mówić swobodnie — odparł chłodno.

— Wcale nie macie prawa do mnie mówić — oświadczyła Tossie, Wznosząc pamiętnik niczym broń. — Odejdźcie natychmiast.

— Ośmieliłem się powiedzieć ci prawdę, ponieważ czułem, że na to zasługujesz — ciągnął Baine poważnym tonem. — Miałem na sercu tylko twoje dobro, jak zawsze. Bóg dał ci wielkie bogactwa: nie tylko pieniądze, pozycję i urodę, lecz także bystry umysł i wrażliwą duszę, i szlachetne serce. Ty zaś trwonisz te bogactwa na krokieta, organdynę i tandetne dzieła sztuki. Masz do swojej dyspozycji bibliotekę wielkich dzieł z przeszłości, a jednak czytasz bzdurne powieści Charlotte Yonge i Edwarda Bulwer-Lyttona. Zamiast zgłębiać tajemnice nauki, rozmawiasz z kuglarzami przebranymi w gazę i wymalowanymi fosforyzującą farbą. Zamiast podziwiać wspaniałość gotyckiej architektury wolisz zachwycać się jej tanią imitacją, a w obliczu prawdy tupiesz nogą jak zepsute dziecko i domagasz się bajek.

Wygłosił niezłe kazanie i spodziewałem się, że Tossie walnie go w głowę pamiętnikiem, po czym odpłynie w trzepocie falbanek, ona jednak zapytała:

— Uważasz, że mam bystry umysł?

— Tak uważam. Dzięki nauce i dyscyplinie mogłabyś osiągnąć wspaniałe rezultaty.

Z mojego punktu obserwacyjnego w bzach nie widziałem ich twarzy i czułem, że tracę coś ważnego. Przesunąłem się w lewo, gdzie zarośla były rzadsze. I wpadłem prosto na Fincha. O mato nie upuściłem Księżniczki Ardżumand. Pisnęła, a Finch wrzasnął.

— Cii — powiedziałem do nich obojga. — Finch, dostał pan wiadomość, którą zostawiłem u Chattisbourne’ów?

— Nie, byłem w Oksfordzie — odparł rozpromieniony Finch — gdzie, donoszę z przyjemnością, moja misja odniosła pełny sukces.

— Cii — syknąłem ponownie. — Mów pan ciszej. Kamerdyner i Tossie właśnie się kłócą.

— Kłócą? — powtórzył, sznurując usta. — Kamerdyner nigdy nie kłóci się z państwem.

— No, ten się kłóci — zapewniłem. Finch szeleścił czymś pod krzakiem.

— Cieszę się, że wpadłem na pana — oznajmił, podnosząc kosz pełen kapusty. — Gdzie jest panna Kindle? Muszę pomówić z wami obojgiem.

— Jak to „Gdzie jest panna Kindle?” Przecież pan mówił, że pan wraca prosto z laboratorium.

— Owszem — potwierdził.

— Więc pan musiał ją widzieć. Właśnie przeskoczyła.

— Do laboratorium?

— Oczywiście — rzuciłem niecierpliwie. — Jak długo pan tam byli zanim pan przeskoczył?

— Półtorej godziny — odparł Finch. — Dyskutowaliśmy o następnej fazie mojej misji, ale nikt nie przeszedł w tym czasie.

— Czy ona mogła przejść niezauważona? — zapytałem. — Kiedy byliście zajęci dyskusją?

— Nie, proszę pana. Staliśmy obok sieci, a panna Warder bardzo uważnie obserwowała konsolę z powodu Carruthersa. — Zamyślił się. — Zauważył pan jakieś kłopoty z siecią?

— Kłopoty? — zawołałem, zapominając, że powinniśmy rozmawiać po cichu. — Przez ostatnie pięć godzin próbowaliśmy otworzyć to cholerstwo!

— Cii — syknął Finch — proszę mówić ciszej.

Ale to już nie miało znaczenia. Baine i Tossie podnieśli głosy do krzyku.

— I nie cytuj mi Tennysona! — wrzasnęła z furią Tossie.

— To nie był Tennyson — odkrzyknął Baine. — To był William Szekspir, który wybitnie zasługuje na cytowanie. „Sądzisz, że trochę wrzasku mnie ogłuszy? Czy nie słyszałem wielkich armat w polu i artylerii Niebios grzmiącej w górze?”

— Sieć nie chciała się otworzyć? — zapytał Finch.

— Właśnie dlatego zostawiłem wiadomość — wyjaśniłem. — Nie chciała się otworzyć dla żadnego z nas. Verity próbowała o trzeciej rano. — Tknęła mnie nagła myśl. — Kiedy pan stąd przeskoczył?

— O wpół do trzeciej.

— Tuż przed próbą Verity — stwierdziłem. — Ile było poślizgu?

— Wcale — odparł z zaniepokojoną miną. — Ojej, pan Lewis mówił, że coś takiego może się zdarzyć.

— Co takiego?

— Kilka jego modeli Waterloo pokazało aberracje w sieci z powodu niekongruencji.

— Jakiego rodzaju aberracje? — zapytałem, znowu podnosząc głos.

— Defekt otwarcia, błędna lokalizacja.

— Co to znaczy „błędna lokalizacja”?

— W dwóch symulacjach historyk przy powrotnym skoku trafił do zupełnie innego miejsca. Nie tylko poślizg czasowy, ale zupełnie inna lokalizacja czasoprzestrzenna. W jednym przypadku Meksyk, rok 1872.

— Muszę powiedzieć panu Dunworthy’emu — oświadczyłem, ruszając do miejsca skoku. — Jak dawno temu pan przeszedł?

— Za dwadzieścia dziesiąta — odparł, biegnąc za mną truchcikiem i wyjął kieszonkowy zegarek. — Dwanaście minut temu.

Dobrze. Więc zostały tylko cztery minuty do następnego styku. Minąłem belwederek i podbiegłem do miejsca, gdzie zniknęła Verity.

— Pan myśli, że to dobry pomysł? — zapytał zdenerwowany Finch — Jeśli sieć nie działa jak należy…

— Verity może być w Meksyku albo Bóg wie gdzie — rzuciłem.

— Ale przecież ona wróci, proszę pana, jak tylko się zorientuje, że pomyliła lokalizację.

— Chyba że sieć się nie otworzy — odparłem, szukając miejsca gdzie stała Verity.

— Ma pan rację — zgodził się Finch. — Jak mogę pomóc? W domu czekają na mój powrót z Little Rushlade — wskazał kosz — ale…

— Niech pan zaniesie kapustę do Chattisbourne’ów i wróci tutaj po mnie. Jeśli mnie nie będzie, proszę przekazać panu Dunworthy’emu, co się stało.

— Tak, sir — powiedział. — A jeśli sieć się nie otworzy?

— Otworzy się — mruknąłem ponuro.

— Tak, sir — powtórzył i oddalił się pospiesznie z koszem w rękach.

Spojrzałem twardo na trawę, próbując wywołać migotanie. Ciągle trzymałem kotkę i nie mogłem jej po prostu wypuścić. Gotowa wejść do sieci w ostatniej chwili, a ja wcale nie potrzebowałem następnej niekongruencji.

Zostały mi jeszcze trzy minuty. Przedarłem się przez bzy z powrotem do miejsca kłótni Tossie i Baine’a, żeby wypuścić kotkę tam, gdzie ją zobaczą.

Sytuacja bynajmniej nie uległa poprawie.

— Jak śmiesz! — krzyczała Tossie.

— „Daj pokój, Kasiu, nie bądź taka kwaśna” — zacytował Baine. — Jak śmiesz nazywać mnie Kasią, niby jakąś pospolitą służącą podobną do ciebie!

Przykucnąłem i postawiłem na ziemi Księżniczkę Ardżumand. Pomaszerowała przez krzaki w stronę Tossie, a ja wróciłem biegiem na miejsce skoku.

— Zamierzam powiedzieć mojemu narzeczonemu o twoim bezczelnym zachowaniu — krzyczała Tossie. Chyba nie zauważyła Księżniczki Ardżumand. — Kiedy pobierzemy się z panem St. Trewesem. każę mu kandydować do parlamentu i wprowadzić prawo, które zabroni służbie czytać i wymyślać idee.

Rozległ się słaby szum i powietrze zaczęło migotać. Wszedłem w środek migotania.

— I zamierzam zapisać w pamiętniku wszystko, co mi powiedziałeś — ciągnęła Tossie — żeby moje dzieci i dzieci moich dzieci wiedziały jaki bezczelny, zuchwały, barbarzyński, pospolity… co ty robisz?

Sieć migotała na całego i nie odważyłem się z niej wyjść. Wyciągnąłem szyję, żeby coś zobaczyć spoza bzów.

— Co ty robisz? — wrzeszczała Tossie. — Puść mnie! — Seria okrzyczków. — Natychmiast postaw mnie na ziemi!

— Mam tylko twoje dobro na sercu — odparł Baine. Spojrzałem na wzbierającą światłość i próbowałem ocenić, ile jeszcze mam czasu. Niewiele. Nie mogłem ryzykować czekania na następny styk, skoro Verity wylądowała Bóg wie gdzie. W 1870 w Meksyku była rewolucja, prawda?

— Każę cię za to aresztować! — Głuche odgłosy, jakby uderzenia w klatkę piersiową. — Ty okropny, arogancki, nieokrzesany brutalu!

— „I tak okiełznam jej szaleńczy upór — zacytował Baine. — Kto umie lepiej poskromić złośnicę, niech zawiadomi całą okolicę”.

Powietrze wokół mnie rozbłysło.

— Jeszcze nie — powiedziałem i jak na życzenie światło przygasło. — Nie! — zawołałem i sam już nie wiedziałem, czy chcę, żeby sieć się otwarła, czy nie chcę.

— Puść mnie! — zażądała Tossie.

— Jak panienka sobie życzy! — odparł Baine. Światło z sieci zajaśniało mocniej i objęło mnie.

— Czekaj! — zawołałem i kiedy sieć się zamknęła, zdawało mi się, że usłyszałem plusk.

Загрузка...