ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

— Czy umiesz wiosłować? — zapytała Owca podając jej dwa druty do trykotowania.

— Tak, trochę… ale nie na lądzie… i nie drutami… — zaczęła mówić Alicja, lecz oto nagle druty w jej rękach przemieniły się w wiosła i odkryła, że siedzą w małej łódeczce ślizgającej się po powierzchni między brzegami: nie pozostawało więc nic innego, jak wiosłować z całej mocy.

Lewis Carroll


Przybycie — W laboratorium — Próbuję ustalić moją lokalizację czasoprzestrzenną — Ukrywam się — Zulejka Dobson — Podsłuchiwanie — Skarby w różnych katedrach — W księgarni — Ponadczasowość męskich ubrań — Ponadczasowość książek — Więcej podsłuchiwania — Zepsuć rozwiązanie zagadki — W lochu — Nietoperze — Próbuję użyć małych szarych komórek — Zasypiam — Jeszcze jedna rozmowa z robotnikiem — Geneza legendy o duchu w katedrze Coventry — Przybycie

Gdziekolwiek trafiłem, nie wylądowałem w laboratorium. Pokój wyglądał jak stara sala wykładowa w Balliol. Na jednej ścianie wisiała tablica, a nad nią staroświecka rolka na mapy. Na drzwiach przyklejono taśmą liczne ogłoszenia.

A jednak to wyraźnie było laboratorium. Na długim metalowym stole stał rząd prymitywnych komputerów z cyfrowymi procesorami i monitorów, połączonych szarymi, żółtymi i pomarańczowymi kablami oraz złączami adapterów.

Obejrzałem się na sieć, z której właśnie wyszedłem. Nic więcej, tylko krąg narysowany kredą na podłodze, z wielkim X naklejonym pośrodku taśmą samoprzylepną. Za nim, podłączony do niego jeszcze groźniejszą z wyglądu plątaniną przewodów i miedzianych drutów, leżał przerażający stos kondensatorów, metalowych skrzynek najeżonych pokrętłami i przyciskami, rurek z PCW, grubych kabli, wtyczek i oporników, wszystko okręcone zwojami szerokiej srebrnej taśmy. Widocznie to był mechanizm sieci, chociaż nie potrafiłem sobie wyobrazić, żeby to urządzenie mogło przenieść kogoś na drugą stronę ulicy, a co dopiero wstecz w czasie.

Uderzyła mnie straszliwa myśl. A jeśli to jednak jest laboratorium? A jeśli niekongruencja zmieniła więcej niż małżeństwo Terence’a i Maud oraz bombardowanie Berlina?

Powoli podszedłem do drzwi, modląc się w duchu, żeby ogłoszenia nie pochodziły z 2057 roku. I nie były po niemiecku.

Nie były. Najwyższe ostrzegało: „Zabrania się parkować na Broad, Parks Road i na parkingu Naffield College, pod karą odholowania”, co brzmiało po faszystowsku, no, ale Zarząd Parkingów zawsze był faszystowski. I nie widziałem tam żadnej swastyki, ani na rozkładzie kolejowym poniżej. Duże ogłoszenie na różowym papierze przypominało: „Upłynął termin opłat za trymestr św. Hilarego. Kto nie zapłacił, niech natychmiast zgłosi się do kwestora”.

A jeszcze niżej nieuniknione: „Kiermasz staroci i zbiórka na sieroty pandemii, kościół św. Michała przy północnej bramie. Piąty kwietnia, 10-16. Ceny okazyjne. Skarby. Rupiecie”.

No, to stanowczo nie była nazistowska Anglia. Anglia po pandemii.

Przejrzałem ogłoszenia. Na żadnym nie podano roku, w ogóle żadnych dat z wyjątkiem kiermaszu staroci w kościele św. Michała przy północnej bramie, co też nie było pewne. Widziałem ogłoszenia sprzed roku na tablicy ogłoszeń w Balliol.

Podszedłem do okna, oderwałem taśmę w jednym rogu i odchyliłem papier. Wyjrzałem na frontowy dziedziniec Balliol w piękny wiosenny dzień. Bzy przed kaplicą kwitły, a pośrodku dziedzińca wielki buk wypuszczał młode listki.

Teraz na środku dziedzińca rósł orzechowiec, co najmniej trzydziestoletni. Zatem wylądowałem przed 2020 rokiem, ale po pandemii, a rozkład pociągów oznaczał, że metro jeszcze nie dotarło do Oksfordu. I już wynaleziono podróże w czasie. Pomiędzy 2013 a 2020 rokiem.

Wróciłem do komputerów. Na środkowym monitorze migał napis: NACIŚNIJ RESET.

Nacisnąłem i zasłony nad siecią opadły z plaśnięciem. Nie był przezroczyste, tylko zakurzone, ciemnoczerwone i aksamitne, jak w amatorskim teatrzyku.

CEL? — migał teraz ekran. Nie miałem pojęcia, jakiego systemu koordynatów używali w latach dwudziestych. Pan Dunworthy opowiadał mi o podróżach czasowych na chybił trafił, jakie odbywano w dawnych czasach, bez koordynatów Pulhaskiego, bez zabezpieczeń i sprawdzania parametrów, bez żadnego pojęcia, dokąd przeskakują i kiedy wrócą. Dawne, dobre czasy.

Ale przynajmniej komputer posługiwał się angielskim, nie żadnym prymitywnym kodem. Wklepałem: OBECNA LOKALIZACJA?

Ekran zgasł, po czym znowu zaczął migać. BŁĄD.

Pomyślałem przez minutę, potem wpisałem: POMOC.

Ekran znowu zgasł i pozostał pusty. Cudownie.

Zacząłem naciskać klawisze funkcyjne. Ekran znowu rozbłysnął. CEL?

Za drzwiami rozległ się hałas. Rozejrzałem się rozpaczliwie za jakąś kryjówką. Żadnej nie znalazłem. Oprócz sieci, która nie była żadną kryjówką. Zanurkowałem za czerwone aksamitne kotary i zaciągnąłem je szczelnie.

Ktokolwiek był pod drzwiami, miał kłopoty z wejściem. Sporo było szczękania i zgrzytania, zanim drzwi się otwarły.

Wycofałem się na środek sieci i zamarłem w bezruchu. Usłyszałem zamykanie drzwi, a potem cisza.

Wytężyłem słuch. Nic. Czyżby ten ktoś zmienił zdanie i wyszedł? Ostrożnie zrobiłem krok w stronę krawędzi koła i uchyliłem zasłonę o milimetr. Piękna młoda kobieta stała przy drzwiach, przygryzając wargę i patrząc prosto na mnie.

Zwalczyłem odruch, żeby odskoczyć z powrotem. Ona mnie nie widziała. Chyba nawet nie widziała sieci. Wydawała się pogrążona we własnej wewnętrznej wizji.

Nosiła białą suknię do kostek, która mogła pochodzić z każdej dekady po roku 1930. Długie rude włosy miała związane w zapętlony koński ogon epoki millenium, ale to nic nie znaczyło. Historycy w latach pięćdziesiątych również nosiły takie fryzury, a także warkocze, koki, siatki, cokolwiek, byle jakoś utrzymać w porządku długie włosy wymagane przy skokach.

Młoda kobieta wyglądała na młodszą od Tossie, ale prawdopodobnie była starsza. Nosiła obrączkę. Kogoś mi przypominała. Nie Verity, chociaż pełen determinacji wyraz jej twarzy skojarzył mi się z Verity. I nie lady Schrapnell ani żadną z jej przodkiń. Kogoś, kogo spotkałem na którymś kiermaszu staroci?

Przyjrzałem się jej zmrużonymi oczami, szukając skojarzenia. Włosy miały niewłaściwy kolor. Nie powinny być jaśniejsze? Może rudoblond?

Stała tak przez długą chwilę, podobna do Verity — przestraszona, rozgniewana, zdeterminowana — a potem szybko podeszła do komputerów, poza moim polem widzenia.

Znowu cisza. Nadsłuchiwałem cichego kliknięcia klawiszów z nadzieją, że nie ustawiała skoku. Ani nie wpisywała polecenia, żeby podnieść zasłony.

Nic nie widziałem z tego miejsca. Ostrożnie przesunąłem się do następnej szparki pomiędzy zasłonami i wyjrzałem. Stała przed komputerami i wpatrywała się w ekrany czy raczej gdzieś poza nie, a na jej twarzy wciąż malowała się determinacja.

I coś jeszcze, czego nigdy nie widziałem na twarzy Verity, nawet kiedy Terence nam powiedział, że zaręczył się z Tossie — błysk szaleńczej desperacji.

Przy drzwiach coś zachrobotało. Kobieta odwróciła się i natychmiast ruszyła w stronę drzwi. I znowu znikła mi z oczu. Osobnik przy drzwiach widocznie miał klucz. Zanim wróciłem na mój pierwotny punkt obserwacyjny, stał w otwartych drzwiach i patrzył na nią.

Nosił dżinsy, obszarpany sweter i okulary. Włosy miał jasnobrązowe, dość długie i nijako obcięte, jakie zwykle noszą historycy, ponieważ można je ułożyć w stylu prawie każdej epoki, i również wyglądał znajomo, chociaż pewnie tylko ze względu na wyraz twarzy, który rozpoznałbym wszędzie. Nic dziwnego. Taki wyraz twarzy miałem za każdym razem, kiedy patrzyłem na Verity.

Trzymał opasły plik papierów i folderów, i wciąż ściskał w ręku klucz od laboratorium.

— Cześć, Jim — powiedziała kobieta odwrócona do mnie plecaki, a ja żałowałem, że nie widzę jej twarzy.

— Co ty tu robisz? — zapytał głosem, który znałem równie dobrze Jak własny. Dobry Boże! Patrzyłem na pana Dunworthy’ego.

Pan Dunworthy! Opowiadał mi historie o niemowlęctwie podróży w czasie, ale ja zawsze myślałem o nim jak, no wiecie, o panu Dunworthym. Nie wyobrażałem go sobie jako chudego okularnika. Młodego. I zakochanego w kimś bez wzajemności.

— Przyszłam z tobą porozmawiać — wyjaśniła. — I z Shojim. Gdzie on jest?

— Na spotkaniu z dyrem — odparł pan Dun… Jim. — Znowu.

Podszedł do stołu i zwalił stertę papierów na jeden koniec. Zmieniłem punkt obserwacyjny, życząc sobie, żeby przestali się kręcić.

— Zły okres? — zapytała.

— Najgorszy — odparł, szukając czegoś w papierach. — Mamy nowego kierownika wydziału historii, odkąd wyszłaś za Bitty’ego. Pan Arnold P. Lassiter. „P” jak Pedant. Jest taki ostrożny, że nie zrobiliśmy żadnego skoku od trzech miesięcy. „Podróże w czasie to ryzyko, którego nie należy podejmować bez kompletnej wiedzy o ich działaniu”. Co oznacza wypełnianie formularzy i następnych formularzy. Żąda kompletnej analizy każdego skoku… każdego, na który zezwoli, czyli bardzo niewielu… sprawdzanie parametrów, wykresy poślizgów, statystyczne prawdopodobieństwo kolizji, sprawdzanie bezpieczeństwa… — Przestał szukać. — Jak weszłaś do laboratorium?

— Nie było zamknięte na klucz — skłamała. Wykręciłem głowę szukając takiego ustawienia, żeby widzieć jej twarz.

— Cudownie — stwierdził Jim. — Jeśli Pedant się dowie, dostanie spazmów. — Znalazł poszukiwany folder i wyciągnął go ze stosu. — Dlaczego nie przyprowadziłaś Bitty’ego Biskupa? — zapytał niemal wojowniczym tonem.

— Jest w Londynie, apeluje do władz Kościoła anglikańskiego. Jim zmienił się na twarzy.

— Słyszałem, że Coventry uznano za nieistotną — powiedział. — Tak mi przykro, Lizzie.

Coventry. Lizzie. Więc to była Elizabeth Bittner, żona ostatniego biskupa Coventry. Krucha, siwowłosa dama, którą przesłuchiwałem w Coventry. I dlatego myślałem, że powinna mieć jaśniejsze włosy.

— Nieistotna — powtórzyła. — Katedra nieistotna. Potem ogłoszą, że religia jest nieistotna, a potem Sztuka i Prawda. Nie mówiąc o Historii.

Podeszła do zaciemnionego okna i znikła mi z oczu. Będziesz wreszcie stać spokojnie? — pomyślałem.

— To takie niesprawiedliwe — powiedziała. — Wiesz, zatrzymali Bristol. Bristol!

— Dlaczego Coventry odpadło? — zapytał Jim.

— Władze kościelne zarządziły, że wszystkie kościoły i katedry muszą być samowystarczalne w siedemdziesięciu pięciu procentach, co oznacza turystów. A turyści zwiedzają tylko groby i skarbce. Canterbury ma Becketa, Winchester ma Jane Austen i czarną marmurową chrzcielnicę Tournaia, a St. Martin in the Fields jest w Londynie, gdzie mają Tower i gabinet figur woskowych Madame Tussaud. My też mieliśmy skarby. Niestety wszystko zniszczyła Luftwaffe w 1940 roku — zakończyła z goryczą.

— Jest okno baptysterium w nowej katedrze — zasugerował Jim.

— Tak. Niestety jest także kościół, który wygląda jak fabryczny magazyn, i witraże założone na odwrót, i najbrzydsze gobeliny pod słońcem. Połowa dziewiętnastego wieku to nie był dobry okres w sztuce. Ani w architekturze.

— Przecież zwiedzają ruiny starej katedry, prawda?

— Niektórzy. Za mało. Bitty próbował przekonać Komitet Asygnacyjny, że Coventry to wyjątkowy przypadek, że posiada historyczne znaczenie, ale nic nie osiągnął. Druga wojna światowa skończyła się dawno temu. Prawie nikt jej nie pamięta. — Westchnęła. — Ta apelacja nic nie da.

— I co wtedy? Będziecie musieli zamknąć katedrę? Widocznie pokręciła głową.

— Nie możemy jej zamknąć. Diecezja tonie w długach. Musimy sprzedać. — Nagle znowu weszła w moje pole widzenia, z zaciętą twarzą. — Kościół Przyszłego Życia złożył ofertę. To sekta New Age. Tablice ouija, manifestacje, rozmowy ze zmarłymi. To go zabije, wiesz.

— Nie znajdzie żadnej innej pracy?

— Nie — odparła kwaśno. — Religia jest nieistotna, co znaczy, że duchownemu trudno zdobyć zajęcie. Szczury uciekają z tonącego okrętu i tak dalej. Zaproponowali mu posadę starszego kanonika w Salisbury.

— Świetnie — zawołał Jim z przesadnym entuzjazmem. — Salisbury nie trafiło na listę nieistotnych?

— Nie — mruknęła. — Mają dużo skarbów. I Turnera. Szkoda, że nie mógł przyjechać do Coventry, żeby malować. Ale ty nie rozumiesz. Bitty nigdy nie pogodzi się ze sprzedażą. Jego przodkiem był Thomas Botomer, który pomógł zbudować oryginalną katedrę. On kocha tę katedrę. Zrobi wszystko, żeby ją ocalić.

— A ty zrobisz wszystko dla niego.

— Tak — przyznała, nie spuszczając wzroku. — Wszystko. — Wzięła głęboki oddech. — Dlatego przyszłam do ciebie. Chcę cię prosić o przysługę.

Skwapliwie przysunęła się do niego i oboje znikli mi z oczu.

— Pomyślałam, żeby przenieść ludzi przez sieć i pokazać im katedrę — powiedziała — żeby zobaczyli, jak spłonęła, bo wtedy zrozumieją, co to znaczy, jaka jest ważna.

— Przenieść ludzi w czasie? — zachłysnął się Jim. — Nie możemy namówić Pedanta, żeby zezwolił na skoki badawcze, a co dopiero na wycieczki turystyczne.

— To nie będą wycieczki turystyczne — odparła urażona. — Tylko kilka wybranych osób.

— Komitet Asygnacyjny?

— I kilku reporterów z vidów. Jeśli publiczność będzie po naszej stronie… jeśli zobaczą to na własne oczy, zrozumieją…

Jim widocznie pokręcił głową, bo Lizzie urwała i zmieniła taktykę.

— Nie musimy koniecznie oglądać nalotu — rzuciła z pośpiechem. — Możemy wrócić do ruin albo… albo do starej katedry. Na przykład w środku nocy, kiedy nikogo tam nie będzie. Gdyby tylko zobaczyli na własne oczy organy i mizerykordię Tańca Śmierci, i dziecięcy krzyż z piętnastego wieku, zrozumieliby, co to znaczy raz stracić katedrę w Coventry, i nie chcieliby jej stracić po raz drugi.

— Lizzie — powiedział Jim i ton jego głosu nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Ona musiała wiedzieć, że to niemożliwe. Oksford nigdy nie pozwalał na wycieczki turystyczne, nawet w dawnych dobrych czasach, podobnie jak sieć.

Wiedziała.

— Nie rozumiesz — jęknęła rozpaczliwie. — To go zabije. Drzwi otwarły się i wszedł niski, kościsty chłopak o azjatyckich rysach twarzy.

— Jim, czy przeleciałeś parametr…

Umilkł i zagapił się na Lizzie. Widocznie szerzyła prawdziwe spustoszenie w Oksfordzie. Jak Zulejka Dobson.

— Cześć, Shoji — powiedziała Lizzie.

— Cześć, Liz — odpowiedział. — Co ty tu robisz?

— Jak tam spotkanie z Pedantem? — zapytał Jim.

— Jak było do przewidzenia — burknął. — Teraz martwi się o poślizg — Jaką spełnia funkcję? Dlaczego podlega tak znacznym fluktuacjom? — Przybrał gderliwy, afektowany ton głosu, naśladując Lassitera. — „Musimy rozważyć wszelkie możliwe konsekwencje, zanim podejmiemy działanie”. — Wrócił do własnego głosu. — Żąda kompletnej analizy schematów poślizgu na wszystkich dawnych skokach, zanim zatwierdzi nowe.

Wszedł w moje pole widzenia i podszedł do komputerów.

— Żartujesz. — Jim ruszył za nim. — To zabierze sześć miesięcy. Nigdy nigdzie nie przeskoczymy.

— Chyba o to mu chodzi — odparł Shoji. Usiadł przy środkowym komputerze i zaczął stukać w klawisze. — Jeśli nigdzie nie przeskoczymy, nie ma ryzyka. Dlaczego zasłony są opuszczone?

Nie istniał żaden zapis o przybyszu z przyszłości ani z przeszłości, który nagle zmaterializował się w laboratorium Balliol. Co znaczyło, że albo mnie nie przyłapali, albo wystąpiłem z wyjątkowo przekonującym wyjaśnieniem. Próbowałem jakieś wymyślić.

— Jeśli nigdzie nie skoczymy — zaprotestował Jim — jak mamy się czegoś dowiedzieć o podróżach w czasie? Mówiłeś mu, że nauka wymaga eksperymentów?

Shoji wciąż uderzał w klawisze.

— „My tutaj nie rozmawiamy o lekcji chemii, panie Fudżisaki — powiedział gderliwym głosem. — To jest czasoprzestrzenne kontinuum”.

Zasłony niezgrabnie zaczęły się unosić.

— Wiem, że to jest kontinuum — odparł Jim — ale…

— Jim — wtrąciła Lizzie, wciąż poza moim polem widzenia, i obaj odwrócili się do niej. — Czy przynajmniej go zapytasz? To znaczy…

I znalazłem się w kącie księgarni Blackwella. Ciemne drewniane regały wypełnione książkami, które natychmiast rozpoznałem, były ponadczasowe i przez chwilę myślałem, że wróciłem do 2057 roku, że wystarczy przebiec przez Broad do Balliol i wejść do laboratorium, ale jak tylko wystawiłem głowę zza regału, zrozumiałem, że to nie będzie takie proste. Za łukowymi oknami księgarni padał śnieg. A przed Teatrem Sheldona stał zaparkowany daimler.

Zatem nie dwudziesty pierwszy wiek, a kiedy się rozejrzałem, wykluczyłem również koniec dwudziestego wieku. Żadnych terminali, żadnych paperbacków, żadnych wydruków. Twarde oprawy, na ogól bez obwolut, w błękitach, zieleniach i brązach.

I sprzedawczyni zbliżająca się do mnie z notesem w ręku i żółtym ołówkiem zatkniętym za ucho.

Za późno, żeby uskoczyć do kąta. Już mnie zobaczyła. Na szczęście męska moda, w przeciwieństwie do damskiej, nie zmieniła się tak bardzo przez lata i w Oksfordzie wciąż spotykało się wioślarskie blezery oraz flanelowe spodnie, chociaż raczej nie w środku zimy. Przy odrobinie szczęścia mogłem uchodzić za studenta pierwszego roku.

Sprzedawczyni nosiła wąską granatową sukienkę, której datę pochodzenia Verity pewnie mogła określić dokładnie co do miesiąca, ale dla mnie wszystkie dekady polowy dwudziestego stulecia wyglądały podobnie. 1950? Nie, jej przebite ołówkiem włosy były upięte w surowy węzeł, a buty zasznurowane. 1940?

Nie, okna nie miały zaciemnienia i przy drzwiach nie leżały worki z piaskiem, a ekspedientka wyglądała za dobrze jak na czasy powojenne. Lata trzydzieste.

Verity miała stały przydział do lat trzydziestych. Może sieć pomyłkowo wysłała mnie na koordynaty jednego z jej dawnych skoków. A może Verity była tutaj.

Nie, to niemożliwe. Moje ubranie jeszcze jakoś ujdzie, ale nie jej długa suknia z wysokim kołnierzem i upięte włosy. Miała bardzo ograniczony wybór czasu i miejsca, gdzie mogła się pojawić nie wywołując niekongruencji samym swoim wyglądem, i na szczęście większość tych miejsc była cywilizowana.

— Czym mogę służyć, proszę pana? — zapytała sprzedawczyni, zerkając potępiająco na mój wąs. Zupełnie o nim zapomniałem. Czy mężczyźni w latach trzydziestych nie nosili zarostu? Herkules Poirot miał wąsy, prawda? — Czym mogę służyć? — powtórzyła ostrzejszym tonem. — Szuka pan jakiejś konkretnej książki?

— Tak — potwierdziłem. Jakie książki mogli mieć u Blackwella w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym którymś? „Władcę pierścieni?” Nie, to było później. „Do widzenia, panie Chips?” To wyszło w 1934 roku, ale który teraz był rok? Nie widziałem daty na bloczku sprzedawczyni, a w obliczu kontinuum walącego się nam na głowy bynajmniej nie pragnąłem wywołać kolejnej niekongruencji.

— „Rozkwit i upadek cesarstwa rzymskiego” — powiedziałem dla ostrożności. — Gibbon.

— To będzie na pierwszym piętrze — oznajmiła. — W dziale historycznym.

Nie chciałem wchodzić na pierwsze piętro. Chciałem zostać blisko miejsca przeskoku. Co mieli na tym piętrze? Za osiemdziesiąt lat tu będzie metafikcja i autopisy, ale wątpiłem, czy teraz to mają. „Co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra”? A jeśli dziecięca literatura jest w oddzielnym sklepie?

— Schody na pierwsze piętro są tam, proszę pana. — Pokazała je ołówkiem, który wyjęła zza ucha.

— Macie Jerome’a „Trzech panów w łódce”? — zapytałem.

— Muszę sprawdzić — odparła i poszła na zaplecze.

— „Nie licząc psa” — zawołałem za nią i jak tylko znikła za regałem, popędziłem do mojego kąta.

Miałem nieśmiałą nadzieję, że sieć już się otworzyła albo migotała w gotowości, lecz szeregi książek, sięgające od sufitu do podłogi, nie zdradzały żadnego śladu jej obecności. Ani żadnej wskazówki, w którym roku wylądowałem.

Zdejmowałem książki z pólek i otwierałem na tytułowych stronach. 1904. 1930. 1921. 1756. W tym cały kłopot z książkami. Są ponadczasowe. 1892. 1914. Brak daty. Odwróciłem stronę. Wciąż brak daty. Odwróciłem stronę z powrotem i przeczytałem tytuł. Nic dziwnego. „Historia” Herodota, którą pułkownik i profesor Peddick czytali jeszcze wczoraj.

Brzęknął dzwonek nad drzwiami. Ostrożnie wyjrzałem zza regału w nadziei, że to Verity. To były trzy kobiety w średnim wieku, wystrojone w futrzane etole i kapelusze o wygiętych rondach.

Przystanęły tuż za drzwiami, czule strzepując śnieg z futer jak z ulubionych zwierzątek i rozmawiając wysokimi nosowymi głosami.

— …i uciekła z nim! — powiedziała dama z prawej. Jej futro wyglądało jak spłaszczona wersja Księżniczki Ardżumand. — Takie romantyczne!

— Ale farmer! — zaprotestowała środkowa. Jej futro bardziej przypominało Cyryla i było prawie równie szerokie.

— Nie przeszkadza mi, że to farmer — oświadczyła trzecia. — Cieszę się, że za niego wyszła. — Miała najlepsze futro z nich wszystkich, długi sznur lisów z głowami, w których błyszczały szklane oczka. — Gdyby nie on, dalej by tkwiła w Oksfordzie, działała w kościelnych komitetach i prowadziła kiermasze staroci. Zaraz, co to ja chciałam kupić? Powiedziałam do Harolda dzisiaj rano, muszę o tym pamiętać, jak pójdę do Blackwella. Zaraz, co to było?

— Muszę coś kupić dla chrześniaczki na urodziny — powiedziała ta z Cyrylem na ramionach. — Co mam kupić? Chyba „Alicję”, chociaż nigdy nie zrozumiem, dlaczego dzieciom się podoba. Tylko chodzi tu i tam, bez ładu i składu. Pojawia się i znika.

— Och, patrzcie! — zawołała ta z lisami.

Podniosła z lady wystawowej książkę w zielonej zakurzonej okładce. Rękawiczka lisiej barwy zasłaniała tytuł, ale dostrzegłem nazwisko autorki: Agatha Christie.

— Czytałyście jej najnowszą? — zapytały lisy.

— Nie — zaprzeczyła ta z Cyrylem na ramionach.

— Tak — potwierdziła Księżniczka Ardżumand — i…

— Nie — zaprotestowały lisy, wznosząc ostrzegawczo urękawiczoną dłoń. — Nie opowiadaj mi zakończenia. — Odwróciła się do Cyryla. — Cora zawsze psuje zakończenie. Pamiętacie „Morderstwo Rogera Ackroyda”?

— To było co innego. Chciałaś wiedzieć, skąd to całe zamieszanie w gazetach, Miriam — broniła się Księżniczka Ardżumand. — Nie mogłam ci wyjaśnić, nie mówiąc, kto jest mordercą. W każdym razie ta ostatnia wcale nie przypomina „Rogera Ackroyda”. Jest tam dziewczyna, którą ktoś próbuje zamordować, przynajmniej na to wygląda. A naprawdę…

— Nie opowiadaj mi zakończenia — błagały Małe Liski.

— Wcale nie zamierzałam — odparła z godnością Księżniczka Ardżumand. — Po prostu chciałam powiedzieć, że zbrodnia tak naprawdę wcale nie jest zbrodnią, i rzeczy wcale nie są takie, jakie się wydają.

— Jak w „Tajemnicy wiecznego pióra” — wtrąciła okryta Cyrylem. — Myślisz, że to pierwsza zbrodnia, a okazuje się, że druga. Pierwsza miała miejsce dużo wcześniej. Nikt nawet nie wiedział, że popełniono pierwszą zbrodnię, a morderca…

— Nie mów mi — wykrzyknęły Małe Liski, zakrywając uszy dłońmi w lisich rękawiczkach.

— Sprawcą był kamerdyner — oznajmił Cyryl.

— Myślałam, że tego nie czytałaś — powiedziały Małe Liski, odejmując dłonie od uszu.

— Bo nie czytałam — przyznała tamta. — To zawsze jest kamerdyner — i światło zgasło.

Ale przecież był dzień i nawet jeśli elektryczność wysiadła, łukowe okna Blackwella powinny przepuszczać dostatecznie dużo światła, żeby coś widzieć.

Wyciągnąłem rękę i ostrożnie pomacałem najbliższy regał. Był zimny, wilgotny i twardy jak kamień. Zrobiłem ostrożny krok przed siebie. I prawie spadłem w pustkę.

Moja stopa w połowie zawisła nad otchłanią. Odskoczyłem, zachwiałem się i usiadłem z rozmachem na twardym kamieniu. Schody. Pomacałem dookoła, poklepałem szorstką kamienną ścianę, sięgnąłem w dół. Kręte schody z wąskimi klinowatymi stopniami, co oznaczało, że jestem w wieży. Albo w lochu.

Zimne powietrze pachniało pleśnią, co chyba znaczyło, że nie jestem w lochu. Loch śmierdziałby znacznie gorzej. Ale jeśli byłem w wieży, światło powinno wpadać przez szczeliny okienne gdzieś w górze, a nie wpadało. Nie widziałem własnej ręki. Loch.

Albo, pomyślałem z nadzieją, od tego skakania na chybił trafił dostałem tak ciężkiej dyschronii, że kompletnie oślepłem.

Wygrzebałem w kieszeniach zapałkę i potarłem ją o ścianę. Nie ma tak dobrze. Kamienne ściany, kamienne stopnie otaczały mnie ze wszystkich stron. Stanowczo loch. Co oznacza, że nie trafiłem do Oksfordu w roku 2018. Ani w 1933.

Siedemnasty wiek słynął z lochów. Podobnie szesnasty aż do dwunastego. Wcześniej w Anglii były tylko chlewy i drewniane chałupy. Cudownie. Uwięziony w średniowiecznym normańskim lochu.

Albo w zakamarkach londyńskiej Tower, gdzie za chwilę gromada turystów może wejść po schodach. Ale jakoś tego nie oczekiwałem. Schody w krótkim rozbłysku zapałki wyglądały na mało zniszczone, a kiedy pomacałem wzdłuż ściany, nie znalazłem żadnej poręczy.

— Verity! — krzyknąłem w ciemność. Mój głos obudził echo wśród milczących kamieni.

Wstałem przytrzymując się ściany obiema rękami i ostrożnie ruszyłem do góry, wymacując stopami wąskie stopnie. Jeden stopień. Drugi.

— Verity! Jesteś tam?

Nic. Wymacałem następny stopień.

— Verity!

Postawiłem nogę na stopniu. Ustąpił pod moim ciężarem. Poleciałem do tyłu, dziko wymachując ramionami. Próbowałem się przytrzymać, lecz tylko obtarłem sobie dłonie. Ześliznąłem się z dwóch stopni i wylądowałem twardo na jednym kolanie.

Jeśli Verity tutaj była, na pewno usłyszała hałas. Ale zawołałem jeszcze raz:

— Verity!

Wybuchła burza dźwięków, gwałtowne łopotanie i trzepotanie skrzydeł, pikujące prosto na mnie. Nietoperze. Cudownie. Machnąłem przed sobą ręką, której nie widziałem.

Trzepotanie przybrało na sile, ale chociaż wytężałem wzrok, niczego nie widziałem w ciemności.

Trzepotanie zbliżyło się do mnie. Skrzydło musnęło moje ramię. Cudownie. Nietoperze też nie widzą. Zamachałem ramionami jak wiatrak, wywołując gorączkowe trzepotanie, które po chwili ustało. Usiadłem bardzo cicho i powoli.

No dobrze. Widocznie najmądrzej było siedzieć i czekać na otwarcie sieci. I modlić się, żebym nie utknął na stałe jak Carruthers.

— A tymczasem Verity gdzieś zginęła! — krzyknąłem i natychmiast tego pożałowałem. Nietoperze znowu zaatakowały i minęło dobre pięć minut, zanim się wyniosły.

Siedziałem bez ruchu i nadsłuchiwałem. Albo ten loch był całkowicie dźwiękoszczelny, albo zniosło mnie poza ostatnie trzy stulecia. Świat nie zna prawdziwej ciszy od początku rewolucji przemysłowej. Nawet epoka wiktoriańska miała pociągi i statki parowe, a w miastach turkot i stukot ulicznego ruchu, który wkrótce zmieni się w ryk. A dwudziesty i dwudziesty pierwszy wiek miały elektroniczny szum, zawsze obecny. Tutaj, odkąd nietoperze poszły spać, panowała absolutna cisza.

I co teraz? Pewnie zabiję się, jeśli spróbuję dalej badać otoczenie, a w dodatku przegapię otwarcie sieci. Zakładając, że się otworzy.

Wygrzebałem z kieszeni następną zapałkę i zegarek. Pół po X. Warder miała półgodzinne intermisje na skoku w Muchings End, a ja spędziłem w laboratorium tylko dwadzieścia minut, w księgarni najwyżej piętnaście. Więc sieć mogła się otworzyć w każdej chwili. Albo wcale, pomyślałem, wspomniawszy Carruthersa.

A tymczasem co? Siedzieć tutaj i gapić się w ciemność? Martwic się o Verity? Zachodzić w głowę, co się stało ze strusią nogą biskupa.

Według Verity detektywi nie musieli nigdzie chodzić i nic robić. Mogli siedzieć w wygodnym fotelu (albo w lochu) i rozwiązywać zagadki, używając tylko „małych szarych komórek”. A ja miałem pod dostatkiem zagadek do rozwiązania: Kto chciałby ukraść strusią nogę biskupa? Kim był cholerny pan C. i dlaczego jeszcze się nie pokazał? Co kombinował Finch? Co ja robiłem w samym środku średniowiecza?

Lecz odpowiedź na to ostatnie pytanie była oczywista. Verity i ja przegraliśmy, i kontinuum zaczęło się rozpadać. Carruthers uwięziony w Coventry, potem poślizg na powrotnych skokach i wreszcie Verity — nie powinienem jej wpuścić do sieci. Powinienem był zrozumieć, co się dzieje, kiedy sieć nie chciała się otworzyć. Powinienem był przewidzieć, co się stanie, kiedy Tossie nie spotkała pana C.

To był najgorszy przypadek scenariusza Waterloo stworzonego przez T.J., niekongruencja tak niszczycielska, że kontinuum nie zdołało jej naprawić. „Widzisz — mówił T.J. wskazując na bezkształtną szarość — tutaj i tutaj masz radykalnie zwiększony poślizg, ale nie może objąć niekongruencji, a tutaj widzisz, jak rezerwy zawodzą i sieć zaczyna wadliwie funkcjonować, kiedy historia zmienia bieg”.

Zmiana historii. Terence żeni się z Tossie zamiast z Maud i inny pilot leci z misją na Berlin, i błądzi albo trafia go flak, albo zdaje mu się, że słyszy coś złego w silniku, więc zawraca, a inne samoloty myślą, że otrzymał rozkazy, i lecą za nim albo przez niego gubią drogę, jak ten niemiecki pilot dwie noce wcześniej, albo brak ich wnuka na świecie jakoś wpływa na rozwój awiacji, albo na ilość benzyny w Anglii, albo na pogodę. I wcale nie dochodzi do nalotu.

Luftwaffe w odwecie nie bombarduje Londynu. Nie bombarduje Coventry. Więc nie powstaje projekt odbudowy. I żadna lady Schrapnell nie wysyła Verity wstecz do 1888 roku. Paradoksy mnożą się, osiągają masę krytyczną i sieć zaczyna się załamywać, zatrzymuje Carruthersa w Coventry, przerzuca mnie coraz dalej w przeszłość. Ten kot to jest chwat, przez którego pocisk spadł, który zburzył dom, który zbudował Jack.

Zrobiło się zimniej. Owinąłem się ciasno blezerem, żałując, że nie jest tweedowy.

Ale jeśli to był najgorszy scenariusz, dlaczego przy skoku Verity nie wystąpił zwiększony poślizg? „Popatrz tutaj — mówił TJ. wywołując jeden sym za drugim — każda pojedyncza niekongruencja ma obszar radykalnie zwiększonego poślizgu wokół ogniska”. Z wyjątkiem naszej.

Dziewięć minut poślizgu przy tym pierwszym skoku, dwie do trzydziestu przy pozostałych, przeciętnie czternaście przy wszystkich skokach do epoki wiktoriańskiej. Tylko dwa obszary zwiększonego poślizgu, a jeden z powodu Ultry.

Zdjąłem marynarkę i owinąłem się nią jak kocem. Dygotałem w ciemnościach i rozmyślałem o Ultrze.

Ultra również miała rezerwowy system zabezpieczeń. Pierwsza linia obrony była tajna. Lecz gdyby doszło do przecieku, włączał się drugi system obronny, jak w północnej Afryce.

Alianci posługiwali się Ultra, żeby lokalizować i zatapiać konwoje wiozące olej napędowy dla Rommla, co mogło wzbudzić podejrzenia, że złamali kody, więc za każdym razem wysyłali samolot zwiadowczy, który pokazywał się nad konwojem, i naziści myśleli, że w ten sposób wytropiono i zatopiono ich statki.

Oprócz jednego razu, kiedy z powodu gęstej mgły samolot nie mógł znaleźć konwoju, więc RAF i Royal Navy w panice, że olej dotrze do Rommla, wspólnie zaatakowały konwój i prawie zniszczyły kamuflaż.

Więc dowództwo Ultry zastosowało rezerwowy plan, rozpuściło plotki w portach Malty, wysłało łatwą do odszyfrowania wiadomość do nieistniejącego agenta w taki sposób, żeby ją przechwycono. Wiadomość dziękowała agentowi za informacje o konwoju i przyznawała mu podwyżkę. I naziści poświęcili sześć miesięcy na tropienie plotek i szukanie agenta. Nie podejrzewając, że mieliśmy Ultrę.

A gdyby ten plan zawiódł, spróbowaliby czegoś innego. A nawet gdyby wszystkie plany zawiodły, najpierw musiało dojść do przecieku, niejednocześnie.

Kontinuum powinno próbować naprawić każdą niekongruencję, nawet najgorszą. Zamiast tego dodało dziewięć minut poślizgu, dziewięć minut, dzięki którym Verity przeszła akurat w odpowiedniej chwili, żeby uratować kota, podczas gdy pięć minut do przodu czy do tyłu zapobiegłoby całej historii. Zupełnie jakby kontinuum raz rzuciło okiem na niekongruencję i natychmiast zemdlało, niczym pani Mering.

Verity radziła mi szukać jednego drobnego faktu, który nie pasował, ale tutaj nic nie pasowało: Skoro kontinuum próbowało się naprawić, dlaczego nie wysłało mnie do Muchings End, żebym zwrócił kota, zanim pani Mering pojedzie na konsultację do madame Iritosky? Dlaczego wysłało mnie z trzydniowym opóźnieniem, akurat w porę, żebym udaremnił spotkanie Terence’a i Maud? I najważniejszy drobny fakt ze wszystkich: dlaczego w ogóle sieć dopuściła do niekongruencji, skoro powinna się zamknąć automatycznie?

„Rozumiesz, że to są tylko hipotetyczne scenariusze — powiedział T.J. W tych wszystkich przypadkach sieć nie chciała się otworzyć”.

Nikt nie mógł się zbliżyć do Waterloo. Ani do Teatru Forda. Ani do ulicy Franciszka Józefa. Jeśli kot miał takie kluczowe znaczenie w historii, dlaczego mogliśmy się zbliżyć do Muchings End? Dlaczego zwiększony poślizg nie wystąpił przy skoku Verity, gdzie był potrzebny, tylko w Oksfordzie w kwietniu 2018 roku? I w jaki sposób przeszedłem, skoro poślizg nikogo tam nie dopuszczał?

Cieszyłbym się, gdyby odpowiedź czekała właśnie tam, w laboratorium w 2018 roku, ale cokolwiek spowodowało poślizg, z pewnością nie wywołali go Jim Dunworthy ani Shoji Fudżisaki. Oni nie robili żadnych skoków.

Gdyby był tutaj Herkules Poirot, niewątpliwie przedstawiłby zgrabne rozwiązanie nie tylko Zagadki Kłopotliwej Niekongruencji, lecz również tajemnicy Książątek z Tower, Kuby Rozpruwacza i wysadzenia w powietrze katedry Św. Pawła. Lecz nie było go ani tego elegancika lorda Petera Wimseya, a gdyby byli, zabrałbym im marynarki i okrył sobie kolana.

W trakcie tych rozmyślań nagle uświadomiłem sobie, że patrzę na nierówność w smolistej czerni muru, która mogła być zaprawą pomiędzy kamieniami, a to oznacza światło.

Rozpłaszczyłem się na ścianie, lecz światło — czy raczej bardzo maleńka nieobecność ciemności — nie migotało ani nie narastało jak coraz bliższy płomień pochodni.

I nie miało czerwonożółtej barwy światła latarni. Było tylko odrobinę bardziej szare od ciemności. Widocznie naprawdę cierpiałem na dyschronię, skoro upłynęło całe pięć minut, zanim zaświtała mi inna możliwość: że egipskie ciemności panowały z powodu nocy i rzeczywiście siedziałem w wieży. A droga do wyjścia prowadziła w dół.

Mało nie upadłem i obtarłem sobie prawą dłoń, zanim zaświtała mi kolejna możliwość: jeśli zaczekam jeszcze pół godziny, nie zabiję się przy schodzeniu.

Znowu usiadłem na stopniu, oparłem głowę o ścianę i patrzyłem, jak narasta szarość.

Przyjąłem założenie, że ciemność oznacza loch, i w konsekwencji widziałem wszystko na opak. Czy tak samo postępowaliśmy wobec niekongruencji? Czy przyjęliśmy niesłuszne założenie?

Historia roi się od błędnych założeń — Napoleon zakładał, że Nev wziął Quatre Bras, Hitler zakładał, że inwazja nastąpi w Calais, saski król Harold zakładał, że ludzie Wilhelma Zdobywcy wycofują się zamiast wciągać go w pułapkę.

Czy przyjęliśmy błędne założenie wobec niekongruencji? Czy istniało jakieś prawidłowe podejście, które wszystko wyjaśniało — od braku poślizgu przy skoku Verity po nadmierny poślizg w 2018 roku? Czy z właściwego punktu widzenia wszystko pasowało — Księżniczka Ardżumand i Carruthers, i strusia noga biskupa, i te wszystkie przeklęte kiermasze staroci, i nawet wikary, nie licząc psa — i wszystko miało sens?

Widocznie zasnąłem, bo kiedy otworzyłem oczy, był jasny dzień i na schodach rozbrzmiewały głosy.

Rozejrzałem się dziko po wąskiej wieży, jakbym mógł gdzieś znaleźć kryjówkę, i popędziłem w górę po schodach.

Pokonałem co najmniej pięć stopni, zanim uświadomiłem sobie, że powinienem liczyć stopnie, żeby trafić z powrotem na miejsce skoku. Sześć, siedem, osiem, liczyłem bezgłośnie, wchodząc za następny zakręt. Dziewięć, dziesięć, jedenaście. Przystanąłem i nadsłuchiwałem.

— Czyżyściech tydachówki załuszyli? — zapytała kobieta.

To brzmiało jak średniowieczny angielski, więc miałem rację, że trafiłem do średniowiecza.

— Dobrupani Boetoneer, tydachówki niprzyśli — odpowiedział mężczyzna.

— Tydachówki trzazałuszyć wtynitydziń — oświadczyła kobieta.

— Nimożebne — odparł mężczyzna.

Nie rozumiałem, co mówią, ale słyszałem tę rozmowę już kilka razy, ostatnio przed południowymi drzwiami kościoła św. Michała. Kobieta chciała wiedzieć, dlaczego coś nie zostało zrobione. Mężczyzna się tłumaczył. Kobieta, która na pewno była wczesną antenatką lady Schrapnell, mówiła, że nic jej nie obchodzi, to musi być zrobione na czas przed kiermaszem staroci.

— Nimouże bydź, doubrupani Boetoneer — mamrotał mężczyzna. — Toż trzebaby wiency ruboutnikuf niżmomy.

— Tako wiencyweźmi, Gruwens — burknęła kobieta. Kamień szczęknął o kamień i kobieta krzyknęła:

— Paczino, Gruwens! Tyn stoupiń siechwieje.

Wrzeszczała na niego za obluzowany stopień. Dobrze. Miałem nadzieję, że porządnie natrze mu uszu.

— Każewoum naprawidź nocom — warknęła.

— Ni trza takożeu gadoć — uspokajał ją robotnik.

Ciągle szli do góry. Zadarłem głowę i próbowałem odgadnąć, czy a szczycie wieży znajduje się jakieś pomieszczenie lub platforma.

— Toć zrobim bezouchyby, dobroupani Boetonner.

Botoner. Czy ta kobieta to była Ann Botoner albo Mary, która budowała iglicę katedry w Coventry? Czy to była ta wieża?

Ponownie ruszyłem w górę, starając się nie hałasować i licząc stopnie. Dziewiętnaście, dwadzieścia.

Na szczycie była platforma z widokiem na otwartą przestrzeń, spojrzałem w dół. Dzwony. Czy raczej miejsce na zawieszenie dzwonów. Właśnie ustaliłem swoją lokalizację czasoprzestrzenną. To była wieża katedry Coventry w tym roku, kiedy ją zbudowano. 1395.

Nie słyszałem ich. Wróciłem na schody i ostrożnie zszedłem dwa stopnie. I prawie na nich wpadłem.

Stali tuż poniżej. Widziałem czubek białego czepca. Wskoczyłem ta platformę i pobiegłem dalej po schodach, i prawie nadepnąłem na gołębia.

Skrzeknął i wzbił się w powietrze, łopocząc skrzydłami niczym nietoperz, a potem przeleciał obok mnie i sfrunął na platformę.

— Sio! — krzyknęła jaśnie pani Bo toner. — Sio! Te diable poumioty!

Czekałem gotów do ucieczki, próbując nie sapać, ale oni nie zeszli wyżej. Ich głosy budziły dziwaczne echo, jakby przeszli na drugi koniec platformy. Po chwili podkradłem się bliżej, żeby ich zobaczyć.

Mężczyzna miał brązową koszulę, skórzane nogawice i zbolały wyraz twarzy. Potrząsał głową.

— Nii, dobroupani Marree — mówił. — To bydzieu najmnij dwinidzieli.

Mary Botoner. Spojrzałem z zainteresowaniem na tę antenatkę biskupa Bittnera. Nosiła luźną czerwono-brązową szatę z szerokimi rękawami rozciętymi tak, żeby pokazać żółty spód, spiętą metalowym pasem, który opadał dość nisko. Lniany czepiec ciasno opinał jej pulchną średniowieczną twarz. Kogoś mi przypominała. Lady Schrapnell? Panią Mering? Nie, kogoś starszego. Z siwymi włosami? Pokazywała jakieś rzeczy i kręciła głową.

— Tedżwi trzazrobidź dopiętku — powiedziała. Robotnik gwałtownie potrząsnął głową.

— Nimożeubydź, dobrupani Boetonner. Kobieta tupnęła nogą.

— Tako mabydź, Gruwens. — Ruszyła w stronę schodów. Odskoczyłem, gotów do ucieczki w górę, ale dyskusja widocznie się skończyła.

— Allepani Boetonner — błagał robotnik, idąc za nią. Skradałem się za nimi, trzymając się jeden zakręt z tyłu.

— Muszesami nimougem zmieniouć — skomlał robotnik, wlokąc się za nią jak zbity pies.

Zbliżałem się do miejsca przeskoku.

— Dzoo tto jess? — syknęła kobieta.

Ostrożnie zszedłem o jeden stopień niżej, a potem jeszcze jeden, aż ich zobaczyłem. Mary Botoner wskazywała na coś w murze.

— To znouwu źlezrobione — oznajmiła, a nad jej głową jak aureola zamigotało słabe światło.

Nie teraz, pomyślałem, skoro czekałem przez całą noc.

— Allepani Boetonner… — zaczął robotnik.

— Tako mabydź — ucięła Mary Botoner, stukając kościstym palcem w ścianę.

Migotanie przybrało na sile. Za chwilę któreś z nich podniesie wzrok i zobaczy…

— Weźmicie totam! — rozkazała.

No prędzej, prędzej. Powiedz jej, że to naprawisz.

— To moużecie naprostou wziąć — powiedziała i wreszcie ruszyła w dół. Robotnik przewrócił oczami, zaciągnął mocniej pas ze sznura na obfitym brzuchu i poszedł za nią.

Dwa stopnie. Trzy. Czepiec Mary Botoner znikł za zakrętem i znowu wskoczył w moje pole widzenia.

— Wytutej zostaunicie ażewszysko zroubicie.

Nie mogłem czekać dłużej, nawet gdyby mieli mnie zobaczyć. W średniowieczu ludzie wierzyli w anioły — przy odrobinie szczęści wezmą mnie za anioła.

Migotanie zalśniło pełnym blaskiem. Zbiegłem ze schodów, przeskoczyłem przez gołębia, który poderwał się z przeraźliwym skrzekiem.

— Doubrybożeuniebiesiech — powiedział robotnik i oboje obejrzeli się na mnie.

Mary Botoner przeżegnała się.

— Swiętamarryjou paninasza…

A ja zanurkowałem w zamykającą się sieć i rozciągnąłem się jak długi na błogosławionej kafelkowej podłodze laboratorium.

Загрузка...