ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Nie — powiedział Harris — jeśli chcecie odpoczynku i odmiany, nie masz nic lepszego nad morską wycieczkę.

Jerome K. Jerome, „Trzech panów w łódce”


Z powrotem w wieży — Beczka amontillado — W zmywalni, kuchni, stajni i kłopotach — Jane wyraża się niezrozumiale — Więzień Zendy — Omdlenie, tym razem nie pani Mering — Nowe znaczenie poezji według Terence’a — List — Niespodzianka — Ostatnie omdlenie, z użyciem mebli — Jeszcze większa Niespodzianka

Niekoniecznie do trzech razy sztuka. Sieć zamigotała i znowu znaleźliśmy się w grobowych ciemnościach. Huk ucichł, ale wciąż czuliśmy silną woń dymu. Temperatura spadła co najmniej o dwadzieścia stopni. Jedną ręką puściłem Verity i ostrożnie pomacałem w ciemnościach. Natrafiłem na kamień.

— Nie ruszaj się — powiedziałem. — Wiem, gdzie jesteśmy. Byłem już tutaj. To dzwonnica w Coventry. W 1395 roku.

— Nonsens — odparła Verity i ruszyła w górę po schodach. — To piwnica z winami Meringów.

Uchyliła drzwi dwa stopnie wyżej i do środka wpadło światło, ukazując drewniane schody oraz rzędy butelek okrytych pajęczynami.

— Dzienne światło — szepnęła. Otwarła drzwi trochę szerzej, wystawiła głowę i rozejrzała się w obie strony. — Ten korytarzyk prowadzi obok kuchni. Miejmy nadzieję, że wciąż jest szesnasty.

— Miejmy nadzieję, że wciąż jest 1888 — powiedziałem. Znowu wyjrzała.

— Jak myślisz, co powinniśmy zrobić? Wrócić do miejsca skoku? Pokręciłem głową.

— Nie wiadomo, dokąd trafimy. I czy w ogóle możemy wrócić. — Spojrzałem na jej białą suknię, podartą i poplamioną sadzą. — Musisz zdjąć ten strój. Zwłaszcza płaszcz, który pochodzi circa z 2057 roku Oddaj mi go.

Verity zrzuciła płaszcz.

— Możesz dostać się do swojego pokoju tak, żeby cię nikt nie zobaczył?

Przytaknęła.

— Pójdę tylnymi schodami.

— Spróbuję ustalić naszą lokalizację czasoprzestrzenną. Spotkamy się za kwadrans w bibliotece i stamtąd wyjdziemy.

Podała mi płaszcz.

— A jeśli minął tydzień? Albo miesiąc? Albo pięć lat?

— Powiemy, że byliśmy na tamtym świecie — zaproponowałem, ale nie wywołałem uśmiechu na jej twarzy.

— A jeśli Tossie i Terence już się pobrali? — zapytała ponuro.

— Nie będziemy się martwić na zapas — odparłem. Obdarzyła mnie uśmiechem, jednym z tych zniewalających uśmiechów, na które nie mógłby mnie uodpornić nawet najdłuższy wypoczynek.

— Dziękuję, że mnie znalazłeś — powiedziała.

— Do usług, panienko. Idź włożyć czystą sukienkę. Kiwnęła głową.

— Odczekaj kilka minut, żeby nie widziano nas razem.

Otwarła drzwi i wyśliznęła się na korytarz, a ja nagle uświadomiłem sobie, że nie powiedziałem jej tego, po co wracałem aż do czternastego wieku.

— Odkryłem, w jaki sposób pamiętnik Tossie… — zacząłem, ale ona już weszła na tylne schody.

Ściągnąłem kombinezon. Całkiem nieźle ochronił moje spodnie i blezer, ale ręce i twarz miałem chyba strasznie brudne. Wytarłem je w podszewkę kombinezonu, żałując, że piwnice na wina nie mają luster. Potem zwinąłem kombinezon razem z płaszczem i wepchnąłem za stojak z butelkami klaretu.

Rozejrzałem się ostrożnie i wyszedłem na korytarz. Zobaczyłem tam czworo drzwi, z których jedne musiały wychodzić na zewnątrz — Ostatnie były obite zielonym rypsem, co oznaczało, że prowadzą do głównej części domu. Otworzyłem pierwsze.

Zmywalnia. Wypełniały ją stosy brudnych naczyń w stylu Kopciuszka, garnki i rondle. Zobaczyłem rząd niewyczyszczonych butów — buty oznaczały, że minęła już pora spoczynku, ale rodzina jeszcze nie wstała, i całe szczęście — Verity nie spotka nikogo w drodze do swojego pokoju — ale z drugiej strony to nie miało sensu. Tej pierwszej nocy, kiedy odprowadzałem Cyryla do stajni, prawie wpadłem na Baine’a ustawiającego wyczyszczone buty przed drzwiami, a wtedy było jeszcze ciemno. A Baine zbierał buty dopiero, kiedy wszyscy poszli spać. Ale już był ranek. Słońce świeciło na garnki i patelnie.

Nie znalazłem gazety ani żadnej innej wskazówki co do naszej lokalizacji czasoprzestrzennej.

Jeden z garnków miał miedziane dno. Przejrzałem się w nim. Szeroka smuga sadzy zdobiła mój policzek i wąsy. Wyjąłem chusteczkę, splunąłem na nią, wytarłem twarz, przygładziłem włosy i wróciłem na korytarz. Jeśli to jest zmywalnia, kalkulowałem, obok musi być kuchnia, a następne drzwi prowadzą na zewnątrz.

Błąd. Następne drzwi prowadziły do kuchni, gdzie Jane szeptała w kącie z kucharką. Odskoczyły od siebie z minami winowajczyń. Kucharka podeszła do ogromnego czarnego pieca i zaczęła szybko coś mieszać, a Jane nabiła kromkę chleba na widelec i przysunęła do ognia.

— Gdzie jest Baine? — zapytałem.

Jane podskoczyła na jakąś stopę. Chleb spadł z widelca w popiół i strzelił jasnym płomieniem.

— Co? — bąknęła Jane, trzymając przed sobą widelec jak rapier.

— Baine — powtórzyłem. — Muszę z nim pomówić. Czy jest w pokoju śniadaniowym?

— Nie — odparła z lękiem. — Przysięgam na Najświętszą Panienkę, nie wiem, gdzie on jest, sorr. On nam nic nie mówił. Pan myśli, że pani nas zwolni?

— Zwolni was? — zapytałem ze zdumieniem. — Dlaczego? Co zrobiłyście?

— Nic. Ale ona powie, że musiałyśmy wiedzieć przez cały czas, służba tak plotkuje i w ogóle — tłumaczyła Jane, wymachując widelcem dla podkreślenia swoich słów. — To samo się przytrafiło mojej siostrze Margaret, kiedy młody pan Val uciekł z pomywaczką Rosę. Pani Abbott wszystkich wyrzuciła.

Odebrałem jej widelec.

— Co musiałyście wiedzieć?

— Nikt się nie domyślał — odezwała się kucharka od pieca. — Te wszystkie fumy i rozkazywanie. Aż wyszło szydło z worka.

Nic nie rozumiałem i brakowało mi czasu. Postanowiłem zastosować bezpośrednie podejście.

— Która godzina? — zapytałem.

Jane znowu zrobiła przerażoną minę.

— Dziewiąta — odparła kucharka, sprawdzając na zegarku przypiętym do biustu.

— Dziewiąta godzina i muszę zanieść im to na górę — oznajmiła Jane i wybuchnęła płaczem. — On mówił, żeby nie zanosić, dopóki nie przyjdzie poranna poczta, żeby zostawić im dosyć czasu, a poczta zawsze przychodzi o dziewiątej. — Otarła łzy rąbkiem fartuszka, wyprostowała się i zebrała siły. — Lepiej pójdę na górę i zobaczę, czy już przyszła.

Chciałem zapytać: „Czego nie zanosić?”, ale zrezygnowałem, żeby nie wywołać kolejnej fali łez i niezrozumiałej gadaniny. Wolałem nie sprawdzać, jaką odpowiedź uzyskam, jeśli zapytam, którego dzisiaj mamy.

— Powiedz Baine’owi, żeby przyniósł mi „Timesa”. Będę w bibliotece — oznajmiłem i wyszedłem.

Przynajmniej wciąż trwało lato, a nawet czerwiec, po bliższej inspekcji. Róże wciąż kwitły, a peonie, mające posłużyć za prototypy dla niezliczonych wycieraczek do piór, dopiero się rozwijały. Pułkownik Mering maszerował w stronę sadzawki, niosąc parciany worek, i chociaż zazwyczaj był taki roztargniony, zaabsorbowany wyłącznie swoimi złotymi rybkami, wolałem uniknąć spotkania z nim, dopóki nie sprawdzę, ile czasu minęło.

Wobec tego uskoczyłem za róg domu. Wejdę tylnymi drzwiami do stajni, a stamtąd przekradnę się do oszklonych drzwi salonu. Wśliznąłem się tylnym wejściem do stajni. I mało nie potknąłem się o Cyryla. Leżał na parcianym worku, z łapami pod brodą.

— Nie wiesz przypadkiem, która godzina? — zapytałem go. — I jaka data?

Następny znak, że coś poszło źle: Cyryl nie wstał. Podniósł tylko łeb, spojrzał na mnie niczym Więzień Zendy i opuścił łeb z powrotem.

— Co się stało, Cyrylu? Jesteś chory? — zapytałem i chciałem pociągnąć go za obrożę. I zobaczyłem łańcuch. — Dobry Boże — powiedziałem do niego. — Terence chyba jeszcze się nie ożenił?

Cyryl wciąż patrzył na mnie beznadziejnym wzrokiem. Odpiąłem łańcuch.

— Chodź, Cyrylu — powiedziałem. — Musimy to naprawić.

Podniósł się chwiejnie i poczłapał za mną z rezygnacją. Wyszedłem ze stajni i okrążyłem dom, żeby znaleźć Terence’a. Siedział w łodzi na przystani Meringów i wpatrywał się w rzekę, zwiesiwszy głowę prawie tak nisko jak Cyryl, kiedy go zostawiliśmy, żeby pilnował łodzi.

— Co ty tam robisz? — zagadnąłem. Podniósł puste spojrzenie.

— „Zwierciadło pękło w odłamków stos — wyrecytował. — Szatę wiatr porwał do rzeki wprost” — co wcale nie wyjaśniało sytuacji.

— Cyryl był w stajni na łańcuchu — zawiadomiłem go.

— Wiem — odparł Terence z nieruchomą twarzą. — Pani Mering przyłapała mnie wczoraj w nocy, jak go szmuglowałem na górę.

Więc od naszego zniknięcia minął co najmniej jeden cały dzień i noc, i powinienem szybko wymyślić jakieś wyjaśnienie, zanim Terence zapyta mnie, gdzie byłem. Ale on dalej wpatrywał się w rzekę.

— Wiesz, on miał rację. Że tak to działa.

— Co działa?

— Los — odpowiedział z goryczą.

— Cyryl był na łańcuchu — powtórzyłem z naciskiem.

— Musi się przyzwyczaić do stajni — odparł bezbarwnie Terence. — Tossie nie uznaje zwierząt w domu.

— Zwierząt? — zapytałem z niedowierzaniem. — Przecież mówimy o Cyrylu. A Księżniczka Ardżumand? Ona śpi na poduszkach.

— Ciekawe, czy obudziła się dziś rano, szczęśliwa jak skowronek, nie wiedząc, że czekają zguba.

— Kto? — zapytałem. — Księżniczka Ardżumand?

— Niczego nie podejrzewałem, wiesz, nawet kiedy zajechaliśmy na stację. Profesor Peddick mówił o Aleksandrze Wielkim i bitwie pod Issos, coś o kluczowym momencie, od którego wszystko zależy, a ja nie miałem pojęcia.

— Odwiozłeś bezpiecznie profesora Peddicka do Oksfordu, prawda? — zaniepokoiłem się nagle. — Nie wysiadł z pociągu, żeby szukać kamienistego dna?

— Nie — zapewnił. — Odstawiłem go w ramiona kochającej rodziny. W ramiona kochającej rodziny — powtórzył zbolałym tonem. — I w samą porę. Profesor Overforce właśnie zamierzał wygłosić jego mowę pogrzebową.

— Co powiedział?

— Zemdlał — odparł Terence — a kiedy odzyskał przytomność, rzucił się do kolan profesorowi Peddickowi i bełkotał, że nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby profesor utonął, że uznaje swoje błędy, że profesor Peddick miał rację, jeden bezmyślny uczynek może zmienić bieg historii i zaraz wraca prosto do domu i powie Darwinowi, żeby więcej nie skakał z drzew. A wczoraj wycofał swoją kandydaturę do fotela Havilanda na rzecz profesora Peddicka.

— Wczoraj? — powtórzyłem. — Kiedy odwiozłeś profesora Peddicka do Oksfordu? Przedwczoraj?

— Wczoraj? — rzucił niejasno Terence. — Czy też przed wiekami? Czy przed chwilą? „Wszyscy będziemy odmienieni, w jednym momencie, w mgnieniu oka”. Człowiek jest na swojej wyspie i tka sobie, aż tu nagle… Wiesz, nigdy naprawdę nie rozumiałem poezji. Myślałem, że to tylko taki sposób mówienia.

— Jaki sposób?

— Poezja. To wszystko o umieraniu z miłości. I zwierciadle pękającym w odłamków stos. Wiesz, pękło. Na pół. — Smutno potrząsnął głową. — Nigdy nie rozumiałem, dlaczego po prostu nie powiosłowała do Kamelot i nie powiedziała Lancelotowi, że go kocha. — Ponuro zapatrzył się w wodę. — No, teraz wiem. On już był zaręczony z Ginewrą.

No, nie całkiem zaręczony, skoro Ginewra była żoną króla Artura, a w każdym razie miałem ważniejsze rzeczy na głowie.

— Cyryl jest zbyt wrażliwy, żeby go brać na łańcuch — oznajmiłem.

— Wszyscy jesteśmy skuci łańcuchami. Spętani, bezsilni i cierpiący w żelaznych okowach losu. O losie! — wykrzyknął z goryczą. — O podły Losie, któryś nas zetknął zbyt późno. Myślałem, że ona jest jak te okropne nowoczesne dziewczęta, spodnie i sine pończochy, i niedowarzone pomysły. Wiesz, mówił mi, że ją polubię. Polubię!

— Maud — zawołałem, bo wreszcie mi zaświtało. — Poznałeś Maud, bratanicę profesora.

— Stała na peronie kolejowym w Oksfordzie. „Kochałżem dotąd?/O, zaprzecz, mój wzroku!/Boś jeszcze nie znał równego uroku!”

— Na peronie — powtórzyłem ze zdumieniem. — Spotkałeś ją na peronie kolejowym w Oksfordzie. Ależ to cudownie!

— Cudownie? — rzucił z goryczą. — „Późno cię umiłowałem,/Piękności tak dawna, a tak nowa,/późno cię umiłowałem!” Jestem zaręczony z panną Mering.

— Nie możesz zerwać zaręczyn? Panna Mering na pewno nie zechce wyjść za ciebie, skoro kochasz pannę Peddick.

— Nie mam prawa nikogo kochać. Ślubowałem miłość pannie Mering, kiedy dałem jej słowo, a panna Peddick nie zechce miłości bez honoru, miłości, którą przyrzekłem już innej. Och, gdybym tylko spotkał pannę Peddick tamtego dnia w Oksfordzie, jakże inaczej…

— Panie Henry, sorr — przerwała nam Jane, nadbiegając w przekrzywionym czepku, z rozwianymi rudymi włosami. — Nie widział pan pułkownika Meringa?

O nie, pomyślałem. Pani Mering przyłapała Verity na schodach.

— Co się stało? — zapytałem.

— Muszę najpierw znaleźć pułkownika — oświadczyła, nie odpowiadając na pytanie. — Mówił, żeby mu to oddać przy śniadaniu, ale go nie ma i poczta przyszła, i w ogóle.

— Widziałem, jak pułkownik szedł nad sadzawkę — powiedziałem. — Co mu oddać? Co się stało?

— Och, sorr, lepiej niech obaj dżentelmeni wrócą do domu — jęknęła Jane. — Oni są w salonie.

— Kto? Jest tam Verity? Co się dzieje? — zawołałem, ale ona już pobiegła nad sadzawkę, trzepocząc spódnicą. — Terence — zapytałem nagląco. — Jaki dzisiaj dzień?

— Co za różnica? — odparł Terence. — „Ciągle to jutro, jutro i znów jutro/Wije się w ciasnym kółku od dnia do dnia,/A wszystkie wczora to były pochodnie,/Które głupocie naszej przyświecały”. Głupota!

— To ważne — zapewniłem, podnosząc go na nogi. — Data, człowieku!

— Poniedziałek — odpowiedział. — Osiemnasty czerwca.

O Boże, nie było nas przez trzy dni!

Ruszyłem w stronę domu z Cyrylem przy nodze.

— „Klątwa się spełnia — zacytował Terence — krzyknęła w głos Pani na Shalott”.

Usłyszałem panią Mering, zanim weszliśmy we frontowe drzwi.

— Twoje zachowanie jest doprawdy niewybaczalne, Verity. Nie spodziewałam się, że córka mojej kuzynki okaże się tak egoistyczna i bezmyślna.

Wiedziała, że zniknęliśmy na trzy dni, a biedna Verity nie wiedziała. Popędziłem korytarzem w stronę salonu, Cyryl deptał mi po piętach. Musiałem ją uprzedzić, zanim coś palnie.

— Na mnie spadł cały ciężar opieki — mówiła pani Mering. — Jestem zupełnie wyczerpana. Trzy dni i trzy noce przy chorej osobie i ani chwili odpoczynku.

Trzymałem już rękę na klamce. Zamarłem. Trzy dni i trzy noce przy chorej osobie? Więc jednak nic nie wiedziała, tylko sztorcowała Verity za brak pomocy. Ale kto zachorował? Tossie? Wyglądała blado i mizernie tamtego wieczoru po wycieczce do Coventry.

Przyłożyłem ucho do drzwi i słuchałem z nadzieją, że podsłuchiwani tym razem dostarczą więcej informacji niż zwykle.

— Mogłaś przynajmniej zaproponować, że posiedzisz z pacjentem przez chwilę — grzmiała pani Mering.

— Bardzo przepraszam, ciociu — powiedziała Verity. — Myślałam, że obawiasz się infekcji.

Dlaczego ludzie nie mogą powiedzieć wyraźnie, o czym mówią, żeby podsłuchujący przynajmniej miał jakąś szansę? Pacjent. Infekcja. Dokładniej proszę!

— I myślałam, że ona woli, żebyś opiekowała się nim razem z Tossie — ciągnęła Verity.

Nim? Czyżby zjawił się pan C. i natychmiast zachorował? I zakochał się w swojej pielęgniarce Tossie?

— Za żadne skarby nie pozwolę Tocelyn wejść do pokoju chorego — oświadczyła pani Mering. — To taka delikatna dziewczyna.

Zobaczyłem, jak na drugim końcu korytarza Terence otwiera frontowe drzwi. Musiałem wejść do salonu, bez względu na informacje. Spojrzałem na Cyryla. Pani Mering niewątpliwie zażąda wyjaśnienia, co pies robi w domu. Z drugiej strony mógł dostarczyć dywersji pożądanej w danych okolicznościach.

— Tocelyn ma zbyt delikatną konstytucję do pielęgnowania chorych — mówiła pani Mering — a widok nieszczęsnego ojca w takim stanie zbytnio nadszarpnąłby jej nerwy.

Nieszczęsny ojciec. Więc to pułkownik Mering chorował. Lecz w takim razie dlaczego poszedł nad sadzawkę? Otworzyłem drzwi.

— Myślałam, że okażesz więcej względów biednemu wujowi, Verity — ciągnęła pani Mering. — Jestem straszliwie rozczarowana twoją…

— Dzień dobry — odezwałem się.

Verity spojrzała na mnie z wdzięcznością.

— Jak się dzisiaj czuje pułkownik? — zagadnąłem. — Ufam, że lepiej. Właśnie widziałem go na dworze.

— Na dworze? — Pani Mering przycisnęła dłoń do łona. — Przecież miał nie wstawać z łóżka. Przeziębi się na śmierć. Panie St. Trewes — zwróciła się do Terence’a, który właśnie wszedł i stał obok drzwi z miną winowajcy — Czy to prawda? Czy mój mąż wyszedł na dwór? Musi pan natychmiast go przyprowadzić.

Terence posłusznie wyszedł.

— Gdzie jest Tossie? — rzuciła z rozdrażnieniem pani Mering. — Czemu jeszcze nie zeszła? Verity, powiedz Jane, żeby ją przyprowadziła.

Terence zjawił się ponownie z pułkownikiem i Jane.

— Mesiel! — wykrzyknęła pani Mering. — Jak mogłeś wyjść na dwór? Jesteś śmiertelnie chory.

— Musiałem zajrzeć do sadzawki — chrząknął pułkownik. — Sprawdzić to i owo. Nie mogę tak zostawić moich japońskich demekinów na pastwę tego kota. Zatrzymała mnie ta głupia dziewczyna… nigdy nie pamiętam jej imienia… pokojówka…

— Colleen — podpowiedziała odruchowo Verity.

— Jane — poprawiła pani Mering i spiorunowała Verity wzrokiem.

— Powiedziała, że mam natychmiast wracać — ciągnął pułkownik.

— Narobiła zamieszania. O co chodzi?

Odwrócił się do Jane, która przełknęła, wzięła głęboki, płaczliwy oddech i wyciągnęła list na srebrnej tacy.

— Hrrump, co to? — zapytał pułkownik.

— Poczta, sorr — odpowiedziała Jane.

— Dlaczego Baine tego nie przyniósł? — zapytała pani Mering. Wzięła list z tacy. — Na pewno od madame Iritosky — stwierdziła otwierając kopertę — z wyjaśnieniem, dlaczego musiała tak nagle wyjechać.

— Odwróciła się do Jane. — Powiedz, żeby pan Baine tu przyszedł. I powiedz Tossie, żeby zeszła na dół. Będzie chciała wysłuchać listu.

— Tak, psze pani — rzuciła Jane i umknęła.

— Mam nadzieję, że załączyła adres — mruknęła pani Mering, rozkładając kilka gęsto zapisanych stroniczek — żebym mogła jej napisać o naszych przejściach z duchami w Coventry. — Zmarszczyła brwi. — Ależ to nie od madame… — urwała i dalej czytała w milczeniu.

— Od kogo jest ten list, moja droga? — zapytał pułkownik.

— O — powiedziała pani Mering i zemdlała.

Tym razem to było prawdziwe omdlenie. Pani Mering uderzyła w kredens, zdekapitowała palmę w doniczce, rozbiła szklany klosz nad dekoracją z piór i wylądowała głową na aksamitnym podnóżku. Kartki listu trzepotały wokół niej.

Terence i ja skoczyliśmy na pomoc.

— Baine! — zagrzmiał pułkownik, szarpiąc za sznur dzwonka. — Baine!

Verity podłożyła pani Mering poduszkę pod głowę i zaczęła ją wachlować listem.

— Baine! — ryknął pułkownik.

Jane pojawiła się w drzwiach z przerażoną miną.

— Każ Baine’owi natychmiast przyjść — polecił jej pułkownik.

— Nie mogę, sorr — odparła, skręcając rąbek fartuszka.

— Dlaczego? — krzyknął tak głośno, aż odskoczyła.

— Wyjechał, sorr.

— Jak to wyjechał? — huknął pułkownik. — Dokąd wyjechał? Jane skręciła fartuszek w ciasny węzeł.

— List — bąknęła, wykręcając końce węzła.

— Czy to znaczy, że poszedł na pocztę? No to idź i przyprowadź go. — Odesłał ją machnięciem ręki. — Przeklęta madame Iritosky! Denerwuje moją żonę, nawet jak jej tu nie ma! Przeklęte spirytystyczne nonsensy!

— Nasza córka — odezwała się pani Mering, trzepocząc powiekami. Skupiła wzrok na liście, którym ją wachlowała Verity. — O, ten list! Ten fatalny list… — i znowu zemdlała.

Jane wbiegła niosąc sole trzeźwiące.

— Gdzie jest Baine? — zagrzmiał pułkownik Mering. — Nie przyprowadziłaś go? I powiedz Tossie, żeby natychmiast zeszła. Matka jej potrzebuje.

Jane usiadła na pozłacanym krzesełku, zarzuciła sobie fartuszek na głowę i zaczęła beczeć.

— No, no, o co chodzi? — chrząknął pułkownik Mering. — Wstawaj, dziewczyno.

— Verity — odezwała się pani Mering, ściskając słabo ramię Verity. — List. Przeczytaj. Ja nie wytrzymam…

Verity posłusznie przestała wachlować i podniosła list do oczu.

— „Najdroższy papo i kochana mamciu” — przeczytała i zrobi taką minę, jakby sama miała zemdleć.

Ruszyłem w jej stronę, ale milcząco potrząsnęła głową i czytała dalej:

— „Najdroższy papo i kochana mamciu, kiedy przeczytacie ten list, będę już zamężną kobietą”.

— Zamężną? — powtórzył pułkownik Mering. — Jak to zamężną?

— „…i będę szczęśliwsza, niż kiedykolwiek marzyłam — czytała dalej Verity. — Bardzo mi przykro, że tak was oszukałam, zwłaszcza papę, który jest chory, lecz bałam się, że kiedy poznacie nasze zamiary, zabronicie mi małżeństwa, i wiem, że kiedy poznacie kochanego Baine’a tak jak ja… — głos Verity załamał się, ale po chwili podjęła czytanie, blada jak śmierć — …tak jak ja, nie zobaczycie w nim sługi, lecz najlepszego, najdroższego, najwspanialszego człowieka na świecie i przebaczycie nam obojgu”.

— Baine? — powtórzył tępo pułkownik Mering.

— Baine — szepnęła Verity. Upuściła list na kolana i spojrzała na mnie rozpaczliwie, potrząsając głową. — Nie. Ona nie mogła.

— Uciekła z kamerdynerem? — upewnił się Terence.

— Och, panie St. Trewes, mój biedny chłopcze! — zawołała pani Mering, przyciskając ręce do łona. — Czy jest pan zdruzgotany?

Nie wydawał się zdruzgotany. Wydawał się raczej oszołomiony i miał ten dziwny, niezdecydowany wyraz twarzy żołnierza, który właśnie stracił nogę albo dowiedział się, że odsyłają go do domu, ale to jeszcze do niego nie dotarło.

— Baine? — warknął pułkownik Mering i spojrzał groźnie na Jane. — Jak do tego doszło?

— Czytaj dalej, Verity — poprosiła pani Mering. — Musimy wiedzieć najgorsze.

— Najgorsze — wymamrotała Verity i podniosła list. — „Na pewno jesteście ciekawi, jak to się stało tak szybko”.

Łagodnie mówiąc.

— „Wszystko zaczęło się podczas naszej wycieczki do Coventry”. — Umilkła, niezdolna czytać dalej.

Pani Mering niecierpliwie wyrwała jej list.

— „…naszej wycieczki do Coventry — podjęła — na którą wysłały nas duchy, teraz to wiem, żebym mogła znaleźć swoją prawdziwą miłość”. Lady Godiva! Ona ponosi całkowitą odpowiedzialność za to wszystko! — Ponownie spojrzała na list. — „Kiedy tam byliśmy, podziwiałam piedestałową figuralną urnę z kutego żelaza na nóżkach, która, co teraz wiem, była w okropnym guście, całkowicie pozbawiona prostoty formy i kształtu, ale ja nigdy nie otrzymałam należytego wykształcenia w dziedzinie Poezji i Literatury i nie nauczono mnie Wrażliwości Artystycznej, i byłam tylko bezmyślną, zepsutą ignorantką.

Zapytałam Baine’a, gdyż tak ciągle o nim myślę, chociaż teraz muszę zacząć nazywać go Williamem i ukochanym mężem! Mąż! Jakże słodko brzmi to cudowne słowo! Zapytałam, czy podziela mój zachwyt nad żelazną figuralną urną. Zaprzeczył. Nie tylko jej nie pochwalił, ale nazwał ohydną i oświadczył, że skoro mi się podoba, to świadczy o moim plebejskim guście.

Jeszcze nigdy nikt mi się nie sprzeciwił. Wszyscy zawsze przyklaskiwali moim opiniom i zgadzali się ze wszystkim, co powiedziałam, oprócz kuzynki Verity, która poprawiła mnie raz czy dwa, ale tłumaczyłam to brakiem męża i perspektyw zamążpójścia. Próbowałam jej pomóc, żeby lepiej układała włosy, ale niewiele mogłam zrobić dla tego biedactwa”.

— W ten sposób spaliła za sobą mosty — mruknąłem.

— „Może teraz, kiedy wyszłam za mąż, pan Henry zwróci na nią uwagę — czytała pani Mering. — Próbowałam go nakłonić ku niej, lecz niestety on widział tylko mnie. Stworzyliby dobrą parę, chociaż brakuje im urody i inteligencji, ale pasują do siebie”.

— Wszystkie mosty — rzuciłem przez zęby.

— „Nie przywykłam, żeby mi się sprzeciwiano, i najpierw byłam zła, ale kiedy zemdlałaś w pociągu, mamo, poszłam po niego i on był taki silny, zaradny i opiekuńczy wobec ciebie, mamo, że spojrzałam na niego nowymi oczami i zakochałam się w nim wtedy, w przedziale kolejowym”.

— To wszystko moja wina — wymamrotała Verity. — Gdybym nie nalegała na wycieczkę do Coventry…

— „Ale byłam zbyt uparta, żeby przyznać się do tego uczucia — ciągnęła pani Mering — i następnego dnia zażądałam, żeby mnie przeprosił. Odmówił, pokłóciliśmy się i on wrzucił mnie do rzeki, a potem mnie pocałował i to było takie romantyczne, och, mamo! Całkiem jak u Szekspira, którego sztuki mój ukochany mąż każe mi czytać, zaczynając od «Poskromienia złośnicy»”.

Pani Mering opuściła list.

— Czytać książki! Oto powód tego wszystkiego! Mesiel, nigdy nie powinieneś był najmować służącego, który czyta książki! To wyłącznie twoja wina. Ciągle czytał Ruskina, Darwina i Trollope’a. Trollope; Cóż to za nazwisko dla pisarza? A jego nazwisko! Służący powinni nosić solidne angielskie nazwiska. „Używałem go, kiedy pracowałem u lorda Dunsany’ego”, powiedział. „No, tutaj z pewnością nie będziecie go używać”, odpowiedziałam. Oczywiście czego można się spodziewać po człowieku, który nie chciał przebierać się do obiadu? On też czytał książki. Okropne socjalistyczne bzdury. Bentham i Samuel Butler.

— Kto? — zapytał pułkownik zbity z tropu.

— Lord Dunsany. Okropny człowiek, ale ma kuzyna, który odziedziczy połowę Hertfordshire i Tossie mogła być przedstawiona na dworze, a teraz… teraz…

Zachwiała się i Terence sięgnął po sole trzeźwiące, ale odsunęła je zirytowanym gestem.

— Mesiel! Nie siedź tak! Zrób coś! Trzeba jakoś ich powstrzymać, zanim będzie za późno!

— Już jest za późno — szepnęła Verity.

— Może nie. Może wyjechali dopiero dzisiaj rano — odezwałem się, zebrałem stroniczki listu i przejrzałem je dokładnie. Pokryte były ozdobnym pismem Tossie, wykrzyknikami i podkreśleniami, a gdzieniegdzie widniały wielkie kleksy. Szkoda, że nie kupiła wycieraczki do piór na naszym kiermaszu staroci, pomyślałem bez związku. — „Nie próbujcie nas powstrzymać — przeczytałem. — Zanim otrzymacie ten list, weźmiemy ślub w urzędzie stanu cywilnego w Surrey i wyruszymy do naszego nowego domu. Mój najdroższy mąż — ach, to najcudowniejsze słowo! — uważa, że lepiej nam będzie w społeczeństwie mniej skrępowanym archaiczną strukturą klasową, w kraju, gdzie każdy może nosić takie nazwisko, jakie zapragnie, i dlatego popłyniemy do Ameryki, gdzie mój mąż — ach, znowu to słodkie słowo! — zamierza zarabiać na życie jako filozof. Księżniczka Ardżumand towarzyszy nam, ponieważ nie zniosłabym rozłąki jednocześnie z nią i z wami, a papa pewnie by ją zabił, gdyby dowiedział się o złotej rybce calico”.

— Mój perłowy ryunkin! — jęknął pułkownik, podrywając się z krzesła. — Co z nim?

— „Zjadła rybkę. Och, drogi papo, czy potrafisz przebaczyć jej w swoim sercu tak jak mnie?”

— Musimy ją wydziedziczyć — oświadczyła pani Mering.

— Koniecznie musimy — zgodził się pułkownik. — Ten ryunkin kosztował dwieście funtów!

— Colleen! — zawołała pani Mering. — To znaczy Jane! Przestań chlipać i przynieś mi pulpit do pisania. Zamierzam napisać do niej że od dzisiejszego dnia nie mamy córki.

— Tak, psze pani — chlipnęła Jane i wytarła nos w fartuszek. Spojrzałem na nią, myśląc o podwójnym imieniu Colleen/Jane i o pani Chattisbourne, która nazywała wszystkie swoje służące Gladys. Próbowałem przypomnieć sobie, co pani Mering powiedziała o Bainie. „Używałem go, kiedy pracowałem u lorda Dunsany’ego”. A co powiedziała pani Chattisbourne tamtego dnia, kiedy zbieraliśmy dary na kiermasz staroci? „Zawsze uważałam, że nie nazwisko tworzy kamerdynera, tylko szkolenie”.

Colleen/Jane wróciła z pulpitem, pociągając nosem.

— W tym domu nikt już nigdy nie wymówi imienia Tocelyn — oznajmiła pani Mering, siadając przy biurku. — Od tej chwili jej imię nigdy nie przejdzie mi przez usta. Wszystkie listy Tocelyn odeślemy nie otwarte. — Wzięła pióro i atrament.

— Jak się dowiemy, dokąd wysłać list z wiadomością o wydziedziczeniu, jeśli nie będziemy otwierać jej listów? — zapytał pułkownik Mering.

— Już za późno, prawda? — powiedziała do mnie Verity. — Nie możemy nic zrobić.

Nie słuchałem. Złożyłem stroniczki listu i spojrzałem na ostatnią kartkę.

— Od dzisiaj będę nosić żałobę — mówiła pani Mering. — Jane, idź na górę i wyprasuj moją czarną bombazynę. Mesiel, kiedy ktoś cię zapyta, musisz powiedzieć, że nasza córka umarła.

Znalazłem zakończenie listu. Tossie podpisała się: „Wasza skruszona córka Tocelyn”, a potem przekreśliła „Tocelyn” i napisała swoje nowe nazwisko.

— Posłuchaj — zwróciłem się do Verity i zacząłem czytać:

— „Proszę, powiedzcie Terence’owi, iż wiem, że nigdy mnie nie zapomni, ale niech się stara i niech nie zazdrości nam szczęścia, ponieważ Baine i ja byliśmy sobie przeznaczeni”.

— Jeśli ona naprawdę wyjechała i poślubiła tego człowieka — odezwał się Terence, któremu zaświtała nadzieja — to moje zaręczyny są zerwane.

Zignorowałem go.

— „Mój kochany William nie wierzy w Przeznaczenie — brnąłem dalej — i mówi, że jesteśmy istotami obdarzonymi Wolną Wolą, ale według niego żona ma prawo do własnych opinii, a cóż to było innego, jeśli nie Przeznaczenie? Bo gdyby Księżniczka Ardżumand nie zginęła, nigdy nie pojechalibyśmy do Coventry…”

— Przestań — jęknęła Verity — proszę.

— Musisz wysłuchać reszty — nalegałem. — „…do Coventry. I gdybym nie zobaczyła tej żelaznej figuralnej urny, nigdy nie bylibyśmy razem. Napiszę, kiedy osiedlimy się w Ameryce. Wasza skruszona córka — zakończyłem, kładąc nacisk na każde słowo — pani Williamowa Patrickowa Callahan”.

Загрузка...