Non semper ea sunt quae videntur (Rzeczy nie zawsze są takie jakie się wydają)
Wiem, mówiłem, że najada była najpiękniejszą istotą, jaką widziałem w życiu, ale ona była mokra i brudna, i chociaż wyglądała, jakby wynurzyła się z prerafaelickiego stawu, wyraźnie należała do dwudziestego pierwszego stulecia.
Natomiast istota z mostu równie wyraźnie należała do dziewiętnastego stulecia. Żadna historyczka, choćby nie wiadomo jak niedbale unosiła powłóczystą białą suknię dłonią w giemzowej rękawiczce, choćby nie wiadomo jak prosto trzymała głowę na arystokratycznej szyi, nie miała szans na osiągnięcie tego łagodnego spokoju, tej jasnookiej niewinności, jakie emanowały z dziewczyny na moście. Ona była jak delikatny kwiat, zdolny rozkwitnąć tylko w określonej porze, przystosowany jedynie do cieplarnianych warunków późnej epoki Wiktoriańskiej; piękność bez skazy, cudna angielska róża, anioł domowego ogniska. Już za kilka lat ten gatunek wyginie, zastąpiony przez cyklistkę w spodniach, kociaka z papierosem i sufrażystkę.
Ogarnęła mnie głęboka melancholia. Nigdy jej nie zdobędę. Ta dziewczyna na moście, z białą parasolką i czystym spojrzeniem brązowozielonych oczu, wcielenie młodości i urody, już dawno poślubiła Terence’a, zmarła i została pochowana na kościelnym cmentarzu, takim jak ten na szczycie wzgórza.
— Na bakburtę — zakomenderował Terence. — Nie, na lewą burtę! Szybko powiosłował do brzegu przy moście, gdzie z wody sterczały pale, pewnie do cumowania łodzi.
Chwyciłem cumę, wyskoczyłem w mlaskające błoto i zrobiłem pętlę. Terence i Cyryl już wysiedli z łodzi i wspinali się po stromej skarpie na most.
Zawiązałem bardzo niezdarny węzeł, żałując, że Finch nie puścił mi podprogowej taśmy o półsztykach i węzłach skracających, i że nie mogę zamknąć łodzi na klucz.
To jest epoka wiktoriańska, napomniałem się w duchu. Wtedy ludzie ufali sobie nawzajem, a uczciwy młody człowiek zdobywał dziewczynę i pewnie już ją całował na moście.
Nie całował. Stał na błotnistym brzegu, rozglądając się nieprzytomnie.
— Nie widzę jej — powiedział, patrząc prosto na zjawiskową istotę — ale jest jej kuzynka, a tam stoi lando — wskazał otwarty powóz stojący na wzgórzu obok kościoła — więc ona musi tu być. Która godzina?
— Wyciągnął kieszonkowy zegarek. — Chyba nie wysłała kuzynki, żeby mi przekazać, że odwołuje spotkanie. Jeśli ona… — urwał i uśmiechnął się szeroko.
Na wysokim brzegu pojawiła się dziewczyna w falbankach. Miała białą sukienkę z falbankami na spódnicy, na rękawach i na karczku. Miała także parasolkę obrębioną falbankami i krótkie białe rękawiczki obszyte falbankami, i te wszystkie falbanki powiewały niczym chorągwie niesione w bój. Na kapeluszu nie miała falbanek, ale za to miała wielki pęk różowych trzepoczących wstążek, a jej blond loki pod kapeluszem falowały przy każdym podmuchu wiatru.
— Spójrz, kuzynko, to pan St. Trewes — zawołała i sfrunęła z nasypu, wprawiając w ruch wszystkie loki i falbanki. — Mówiłam ci, że on przyjdzie!
— Tossie — rzuciła karcąco wizja w bieli, ale Tossie biegła już w stronę ścieżki holowniczej drobnymi, eleganckimi kroczkami, unosząc falbaniastą spódnicę ledwie na tyle, żeby ukazać koniuszki maleńkich stopek w białych bucikach.
Zatrzymała się na samym brzegu — zatrzymała w sensie ruchu naprzód — zatrzepotała rzęsami i zwróciła się do Cyryla:
— Czy kochany pieseczek przyjechał odwiedzić Tossie? Czy mój piesio wiedział, że Tossie tęskni za swoim najsłodszym Cyrylkiem?
Cyryl zrobił przerażoną minę.
— Pieseczek był grzeczny, prawda? — zagruchała Tossie. — Ale jego pan to brzydki, niegrzeczny chłopiec. Nie przyjeżdżał i nie przyjeżdżał.
— Zatrzymano nas — wtrącił Terence. — Profesor Peddick…
— Tossie juź się bala, zie spóźnialski chłopiec ciałkiem o niej zapomniał, plawda, Cylilku?
Cyryl rzucił Terence’owi zrezygnowane spojrzenie i poczłapał naprzód, żeby go pogłaskano po głowie.
— O! O! — zawołała Tossie i udało jej się to wymówić dokładnie w ten sposób, jak to widziałem napisane w wiktoriańskich powieściach. — O!
Zmieszany Cyryl przystanął, obejrzał się na Terence’a i znowu ruszył przed siebie.
— Brzydki, brzydki pies! — oświadczyła Tossie i zesznurowała usta w serii cichych okrzyków. — Ten okropny stwór pogniecie mi suknię. To jedwabny muślin. — Odsunęła od buldoga falującą spódnicę. — Papa zamówił ją dla mnie w Paryżu.
Terence doskoczył do niej i chwycił za obrożę Cyryla, który już się wycofał.
— Przestraszyłeś pannę Mering — powiedział surowo i pogroził psu palcem. — Przepraszam za zachowanie Cyryla i za moje spóźnialstwo. O mało nie doszło do wypadku i musieliśmy ratować mojego tutora.
Podeszła kuzynka.
— Halo, Cyrylu — powiedziała uprzejmie i pochyliła się, żeby podrapać go za uszami. — Halo, panie St. Trewes. Jakże miło znowu pana widzieć.
Głos miała cichy i kulturalny, bez śladu dziecięcego gaworzenia.
— Czy pańska obecność tutaj oznacza, że znalazł pan Księżniczkę Ardżumand?
— Tak, proszę nam powiedzieć — podchwyciła Tossie poniewczasie — Czy pan znalazł moją biedną zaginioną Dziudziu?
— Niestety nie — odparł Terence — ale zamierzamy kontynuować poszukiwania. To jest pan Henry. Panie Henry, panna Mering i panna Brown.
— Jak się panie mają, panno Mering, panno Brown — powiedziałem, uchylając słomkowego kapelusza, jak nakazywały podprogowe instrukcje.
— Pan Henry i ja wynajęliśmy łódź — Terence wskazał w stronę filaru, zza którego wystawał sam czubek łodzi — i zamierzamy zbadać każdy cal Tamizy.
— To bardzo uprzejmie ze strony panów — powiedziała panna Brown — nie wątpię jednak, że kiedy wieczorem przyjedziemy do domu, dowiemy się, że wróciła cała i zdrowa.
— Do domu? — powtórzył skonsternowany Terence.
— Tak! — przyświadczyła Tossie. — Wracamy do Muchings End dzisiaj wieczorem. Mamusia dostała wiadomość, że jesteśmy tam potrzebne.
— Mam nadzieję, że w domu nie stało się nic złego.
— Och nie — odparła Tossie — to nie była taka wiadomość. To była wiadomość z tamtego świata. Mówiła: „Wracaj do Muchings End, by spotkać swój szczęśliwy Los”, więc mama postanowiła wracać natychmiast. Jedziemy pociągiem dziś wieczorem.
— Tak — potwierdziła panna Brown. — Musimy już wracać do madame Iritosky. — Wyciągnęła dłoń w giemzowej rękawiczce. — Dziękuję za pomoc panów w szukaniu Księżniczki Ardżumand. Miło mi było pana poznać, panie Henry.
— Och, przecież nie musimy zaraz wracać, kuzynko Verity — oznajmiła Tossie. — Nasz pociąg odjeżdża dopiero o wpół do siódmej. A pan St. Trewes i pan Henry jeszcze nie widzieli kościoła.
— Do domu madame Iritosky jest daleko — sprzeciwiła się kuzynka Verity — a twoja matka wyraźnie powiedziała, że mamy wrócić na herbatę.
— Zostało mnóstwo czasu — odparła niefrasobliwie Tossie. — Każemy Baine’owi jechać bardzo szybko. Chciałby pan obejrzeć kościół, panie St. Trewes?
— Marzę o tym — z zapałem oświadczył Terence. Uszczęśliwiony Cyryl podbiegł do nich truchcikiem. Tossie zawahała się prześlicznie.
— Czy Cyryl nie powinien zostać przy łodzi?
— Och, tak, oczywiście — przyznał Terence. — Cyryl, musisz zostać.
— Może zaczekać za bramą cmentarza — zaproponowałem, ale na próżno. Terence zabrnął już za daleko.
— Zostań, Cyryl — rozkazał.
Cyryl rzucił mu spojrzenie, jakim Juliusz Cezar musiał żegnać Brutusa, i położył się na brzegu pozbawionym cienia, wsparłszy łeb na przednich łapach.
— Nie pozwól żadnym złym, złym ludziom ukraść łodzi. Musisz być dzielnym, dzielnym pieseczkiem — pouczyła go Tossie. Rozłożyła parasolkę i ruszyła w górę ścieżką. — To najśliczniejszy mały kościółek. Taki staroświecki i oryginalny. Ludzie przyjeżdżają z daleka, żeby go zobaczyć. Kocham widoki, a pan? Mama obiecała zabrać nas do Hampton Court w przyszłym tygodniu.
Poprowadziła nas na wzgórze, szczebiocząc do Terence’a, a wizja i ja poszliśmy za nimi.
Tossie miała rację co do kościoła i ludzie chyba rzeczywiście „przyjeżdżali z daleka, żeby go zobaczyć”, sądząc po tablicach. Zaczynały się u stóp wzgórza od ręcznie wypisanej plakietki z ostrzeżeniem: NIE ZBACZAĆ ZE ŚCIEŻKI. Dalej stały tabliczki: ZWIEDZANIE ZABRONIONE PODCZAS NABOŻEŃSTWA, NIE DEPTAĆ TRAWY i ZABRANIA SIĘ ZRYWAĆ KWIATY.
— Mama mówi, że w Hampton Court musimy urządzić seans spirytystyczny w Galerii. Wie pan, tam krąży duch Katarzyny Howard. Była jedną z żon Henryka VIII. On miał osiem żon. Baine mówi, że tylko sześć, ale jeśli to prawda, dlaczego nazywają go Henryk VIII?
Zerknąłem na pannę Brown, która uśmiechała się łagodnie. Z bliska była jeszcze piękniejsza. Jej kapelusz miał woalkę, podwiązaną z tyłu i spływającą jak biały wodospad na kasztanowe włosy, przez którą jej jasna cera i różowe policzki wyglądały niemal eterycznie.
— Wszystkie żony Henryka VIII zostały ścięte — ciągnęła Tossie. — Za nic nie chciałabym, żeby mnie ścięto. — Potrząsnęła blond lokami. — Obcinają ci włosy i przebierają w okropną prostą koszulę, zupełnie bez żadnych ozdób.
I bez falbanek, dodałem w myślach.
— Mam szczerą nadzieję, że to nie będzie sama głowa Katarzyny Howard — mówiła Tossie. — Czasami tak jest, wie pan, nie cały duch. Kiedy Nora Lyon przyjechała do Muchings End, zmaterializowała duchową rękę. Ta ręka grała na akordeonie. — Spojrzała zalotnie na Terence’a. — Wie pan, co mi duchy powiedziały wczoraj wieczorem? Że spotkam nieznajomego.
— I co jeszcze powiedziały? — zagadnął Terence. — Że będzie wysoki, ciemny i przystojny, jak sądzę.
— Nie — zaprzeczyła Tossie z całą powagą. — Wystukały: „Uważaj”, Potem literę C. Mama myślała, że to wiadomość o Księżniczce Ardżumand, ale ja myślę, że to oznacza czerwiec, więc widocznie nieznajomy miał się zjawić w czerwcu.
— Co też uczyniłem — przyznał Terence, pogrążony z kretesem. Zbliżaliśmy się do wierzchołka wzgórza. Na szczycie stał otwarty powóz ze stangretem, ubranym na dodatek w formalny strój: marynarka frakowa i spodnie w paski. Czytał książkę, a koń apatycznie skubał trawę. Zdziwił mnie brak tabliczki z napisem: ZAKAZ PARKOWANIA.
Kiedy podeszliśmy bliżej, stangret zamknął książkę i wyprężył się sztywno jak na baczność.
— Bałam się, że nie będziemy mogły przyjechać — powiedziała Tossie, mijając powóz bez jednego spojrzenia na stangreta. — Chłopak madame Iritosky miał nas zawieźć, ale był w transie, a mama nie pozwoliłaby nam samym wziąć landa. I wtedy pomyślałam, że Baine może nas zawieźć. To nasz nowy kamerdyner. Mama ukradła go pani Chattisbourne, która strasznie się złościła. Tak trudno znaleźć dobrego kamerdynera.
To tłumaczyło spodnie w paski i sztywną postawę — taśma Fincha wyrażała się jasno. Kamerdynerzy nie powożą. Spojrzałem na niego. Był młodszy, niż się spodziewałem, i wyższy, z twarzą dość mizerną, jakby brakowało mu snu. Rozumiałem go doskonale. Sam czułem się tak, jakbym nie spał od wieków.
Taśma Fincha mówiła, że kamerdyner zachowuje pokerową twarz w każdych okolicznościach, ale ten wyraźnie był zatroskany. Zastanawiałem się, co go martwiło. Ten wyjazd czy perspektywa pracy u kogoś, kto myślał, że Henryk VIII miał osiem żon? Zerknąłem ukradkiem na jego książkę, kiedy przechodziliśmy obok. To była „Rewolucja francuska” Carlyle’a.
— Nie lubię naszego kamerdynera — wyznała Tossie, jakby nie dostrzegała jego obecności. — Zawsze jest w złym humorze.
Widocznie kuzynka Verity również go nie lubiła. Patrzyła prosto przed siebie, kiedy mijaliśmy powóz. Kiwnąłem głową kamerdynerowi i uchyliłem kapelusza. On podniósł książkę i wrócił do czytania.
— Nasz poprzedni kamerdyner był dużo milszy. Lady Hall ukradła go nam, kiedy przyjechała z wizytą. Wyobraźcie sobie, kiedy mieszkała pod naszym dachem! Papa mówi, że służbie nie należy pozwalać na czytanie książek. To osłabia ich kręgosłup moralny. I mąci im w głowach.
Terence otworzył bramę prowadzącą do kościoła. Wisiała tam tabliczka: PROSZĘ ZAMKNĄĆ BRAMĘ PO WYJŚCIU.
On i Tossie podeszli do drzwi, wytapetowanych napisami: PO GODZINIE CZWARTEJ ZWIEDZANIE ZABRONIONE, PODCZAS NABOŻEŃSTWA ZWIEDZANIE ZABRONIONE, FOTOGRAFIE I DAGEROTYPY ZABRONIONE, O POMOC ZWRACAĆ SIĘ DO PANA EGGLEWORTHA, KIEROWNIKA KOMITETU PARAFIALNEGO, HARWOOD HOUSE, WYŁĄCZNIE W NAGŁYCH WYPADKACH. Zdziwiłem się, że nie przybito tam również dziewięćdziesięciu pięciu tez Lutra.
— Czy ten kościół nie jest śliczny? — zawołała Tossie. — Spójrzcie na te słodkie zygzaki nad drzwiami.
Rozpoznałem je nawet bez taśm jako czterolistne gotyckie ornamenty z dwunastego wieku, ponieważ ostatnie kilka miesięcy spędziłem w katedrze lady Schrapnell.
— Normańska architektura — powiedziałem.
— Ja tak kocham te cudne staroświeckie kościoły, a pan? — zwróciła się Tossie do Terence’a, ignorując mnie. — Takie proste, nie jak te nowoczesne.
Terence otworzył proste staroświeckie drzwi pokryte napisami. Tossie złożyła parasolkę i weszła do środka, a Terence ruszył za nią. Spodziewałem się, że kuzynka Verity dołączy do nich. Taśmy Fincha mówiły, że wiktoriańskie młode damy nigdzie nie chodziły bez przyzwoitki, więc założyłem, że kuzynka Verity, pomimo swojej zjawiskowości, była tą przyzwoitką. Wcześniej nad rzeką miała dostatecznie karcącą minę, a półmrok panujący w kościele stwarzał mnóstwo okazji do umizgów. Ponadto napis na drzwiach świadczył niezbicie, że przedstawiciela komitetu parafialnego nie było w środku.
Lecz panna Brown nawet nie spojrzała na uchylone drzwi i ciemne wnętrze. Otworzyła żelazną bramę, ozdobioną napisem NIE PLUĆ, i weszła na cmentarz.
W milczeniu przechadzała się wśród grobów. Minęła kilka tabliczek, które zakazywały zrywania kwiatów i opierania się o nagrobki, oraz fatalnie przekrzywiony obelisk, o który widocznie ktoś się opierał.
Nie miałem pojęcia, o czym należy rozmawiać z wiktoriańską młodą damą, będąc z nią sam na sam. Taśmy Fincha nie dostarczyły mi żadnych wskazówek co do odpowiedniego tematu konwersacji dla dwojga młodych ludzi, którzy dopiero się poznali.
Nie polityka, ponieważ nie znalem się na polityce z 1888 roku a młoda dama nie powinna zaprzątać sobie ślicznej główki sprawami państwowymi. Nie religia, skoro teorie Darwina wciąż uważano za kontrowersyjne. Próbowałem sobie przypomnieć, co ludzie mówili w dwóch wiktoriańskich sztukach, które oglądałem, czyli w „Niezrównanym Crichtonie” i,Jak ważną rzeczą jest być poważnym”. Kwestie klasowe i dowcipne epigramy. Kamerdyner z humorami najwyraźniej nie cieszył się tutaj popularnością, a żadne dowcipne epigramy nie przychodziły mi do głowy. Poza tym humor zawsze jest ryzykowny.
Kuzynka dotarła do ostatniego nagrobka i patrzyła na mnie wyczekująco.
Pogoda. Ale jak mam się do niej zwracać? Panno Brown? Panno Verity? Milady?
— No — rzuciła niecierpliwie. — Przywiozłeś ją z powrotem? Nie całkiem takiej odzywki oczekiwałem.
— Słucham? — zapytałem niepewnie.
— Baine cię nie widział, prawda? — ciągnęła. — Gdzie ją zostawiłeś?
— Obawiam się, że pani wzięła mnie za kogoś innego…
— Wszystko w porządku — oznajmiła, spoglądając w stronę kościoła. — Oni nas nie słyszą. Powiedz mi dokładnie, co się stało, kiedy przeniosłeś ją z powrotem przez sieć.
Widocznie miałem jakiś nawrót dyschronii. To, co mówiła, zupełnie nie miało sensu.
— Chyba jej nie utopiłeś? — zapytała z gniewem. — Obiecał, że jej nie utopi.
— Kogo nie utopi?
— Kota.
To było gorsze niż rozmowa z pielęgniarką w infirmerii.
— Kota? Chodzi pani o kota Tossie… panny Mering? Tego, który zginął? Księżniczkę Ardżumand?
— Oczywiście, że chodzi mi o Księżniczkę Ardżumand. — Zmarszczyła brwi. — Pan Dunworthy ci jej nie dał?
— Pan Dunworthy? — Wytrzeszczyłem na nią oczy.
— Tak. Nie dał ci kota, żebyś przeniósł go z powrotem przez sieć? Coś mi zaczęło świtać.
— Ty jesteś tą najadą z gabinetu pana Dunworthy’ego — zdziwiłem się. — Ale to niemożliwe. Ona nazywała się Kindle.
— Tak się nazywam. Brown to moje przybrane nazwisko. Meringowie nie mają żadnych krewnych o nazwisku Kindle, a ja występuję jako daleka kuzynka Tossie.
Coraz bardziej rozjaśniało mi się w głowie.
— Ty jesteś tą klęską — powiedziałem — która przeniosła coś przez sieć.
— Kota — rzuciła niecierpliwie.
Kota. Oczywiście. To miało więcej sensu niż koła czy lody. I wyjaśniało, dlaczego pan Dunworthy popatrzył na mnie tak dziwnie, kiedy wspomniałem o Sherlocku Holmesie.
— Więc przeniosłaś przez sieć kota — stwierdziłem. — To niemożliwe. Nie można przenieść niczego do przodu przez sieć.
Teraz ona wytrzeszczyła oczy.
— Nie wiedziałeś o kocie? Aleja myślałam, że chcieli odesłać kota z tobą.
Zrobiło mi się nieswojo po tych słowach. Finch kazał mi zaczekać, kiedy stałem w sieci. Czyżby poszedł po kota, a ja skoczyłem, zanim zdążył go przynieść?
— Powiedzieli ci, że wysyłają kota ze mną? — zapytałem. Pokręciła głową.
— Pan Dunworthy nie chciał mi niczego powiedzieć. Mówił, że już dosyć narobiłam kłopotów, i nie chciał, żebym znowu coś sknociła. Po prostu założyłam, że to ty, bo widziałam cię w biurze pana Dunworthy’ego.
— Przyszedłem porozmawiać z panem Dunworthym o mojej dyschronii — wyjaśniłem. — Infirmeria przepisała dwa tygodnie wypoczynku, więc pan Dunworthy wysłał mnie tutaj.
— Do epoki wiktoriańskiej? — zawołała ubawiona. Przytaknąłem.
— Nie mogłem wypoczywać w Oksfordzie ze względu na lady Schrapnell…
Zrobiła jeszcze bardziej rozbawioną minę.
— Wysłał cię tutaj, żebyś uciekł od lady Schrapnell?
— Tak — przyświadczyłem zaniepokojony. — Nie ma jej tutaj, prawda?
— Nie całkiem — odparła. — Skoro nie przeniosłeś kota, może wiesz z kim ją wysłali?
— Nie — zaprzeczyłem, próbując sobie przypomnieć rozmowę w laboratorium. „Nawiązać kontakt”, mówił pan Dunworthy. Andrews. Teraz sobie przypomniałem. Pan Dunworthy powiedział: „Skontaktuj się z Andrewsem”. — Mówili coś o kontakcie z Andrewsem — powiedziałem.
— Słyszałeś coś jeszcze? Do kiedy go wysłali? Czy skok doszedł do skutku?
— Nie — wyznałem — ale drzemałem prawie przez cały czas. Z powodu dyschronii.
— Kiedy dokładnie usłyszałeś, że wymienili nazwisko Andrewsa?
— Dzisiaj rano, kiedy czekałem na swój przeskok.
— Kiedy przeszedłeś?
— Dzisiaj rano. O dziesiątej.
— Więc to wszystko wyjaśnia — powiedziała z ulgą. — Martwiłam się, kiedy wróciłam i nie znalazłam Księżniczki Ardżumand. Bałam się, że coś poszło źle i nie udało się jej odesłać z powrotem przez sieć, albo że Baine ją znalazł i znowu wrzucił. A kiedy pani Mering nalegała, żeby pojechać do Oksfordu na konsultację z madame Iritosky w sprawie jej zniknięcia, i kiedy pokazał się ten młody człowiek, naprawdę się przestraszyłam. Ale wszystko jest w porządku. Widocznie odesłali ją po naszym wyjeździe do Oksfordu, co się dobrze złożyło. Nikogo nie było na miejscu, więc nikt nie widział, jak ją odesłali, a Baine pojechał z nami, więc nie mógł jej utopić przed naszym powrotem. A skok musiał się udać, bo nie byłoby cię tutaj. Pan Dunworthy mówił, że odwołuje wszystkie skoki do dziewiętnastego wieku, dopóki nie zwrócimy kota. Więc wszystko jest w porządku. Eksperyment pana Dunworthy’ego zakończył się pomyślnie, Księżniczka Ardżumand będzie na nas czekała w domu, i nie ma się czym martwić.
— Zaczekaj — poprosiłem, kompletnie zbity z tropu. — Chyba powinnaś zacząć od początku. Usiądź.
Wskazałem drewnianą ławkę z napisem: NIE NISZCZYĆ. Obok wyrzeźbiono serce przebite strzałą, a pod nim napis: „Violet i Harold, 1859”. Najada usiadła, z wdziękiem układając spódnicę.
— No dobrze — powiedziałem. — Przeniosłaś kota w przyszłość przez sieć.
— Tak. Byłam w belwederku, tam jest miejsce przeskoku, tuż za nim w małym zagajniku, styk co dziesięć minut. Właśnie wróciłam, bo zdawałam raport panu Dunworthy’emu, i zobaczyłam Baine’a, tego kamerdynera, jak niósł Księżniczkę Ardżumand…
— Zaraz. Co robiłaś w epoce wiktoriańskiej?
— Lady Schrapnell wysłała mnie tutaj, żebym przeczytała pamiętnik Tossie. Myślała, że znajdę tam wskazówki, gdzie szukać strusiej nogi biskupa.
Oczywiście. Od razu mogłem się domyślić, że to ma coś wspólnego ze strusią nogą biskupa.
— Ale co Tossie ma wspólnego ze strusią nogą biskupa? — Nagle poraziła mnie straszliwa myśl. — Tylko mi nie mów, że ona jest tą praprababką.
— Pra-pra-pra-pra. Właśnie tego lata pojechała do Coventry i zobaczyła strusią nogę biskupa…
— …co na zawsze odmieniło jej życie — dokończyłem.
— Wydarzenie, które często i szczegółowo wspominała w obszernych pamiętnikach, spisywanych przez większość życia, które przeczytała lady Schrapnell i dostała obsesji na punkcie odbudowy katedry z Coventry, co na zawsze odmieniło jej życie.
— I nasze — dodałem. — Ale skoro przeczytała pamiętniki, dlaczego wysłała cię z powrotem do 1888 roku, żebyś je przeczytała?
— Tom, w którym Tossie pierwotnie opisała swoje wielkie przeżycie, ten spisany w lecie 1888 roku, jest bardzo zniszczony przez wilgoć. Lady Schrapnell zatrudniła biegłą sądową do odcyfrowania pamiętnika, ale biegła niewiele zdziałała, więc lady Schrapnell wysłała mnie, żebym to przeczytała na miejscu.
— Ale skoro Tossie opisuje to szczegółowo w innych tomach…? Podsunąłem.
— Nigdzie nie napisała dokładnie, w jaki sposób to zmieniło jej życie, ani nie podała daty, a lady Schrapnell uważa, że ten tom mógł zwierać inne ważne szczegóły. Niestety, czy raczej powinnam powiedzieć „na szczęście”, ponieważ Tossie pisze tak samo, jak mówi, trzyma swój pamiętnik pod kluczem i pilnuje go lepiej niż klejnotów koronnych, więc na razie nie dobrałam się do niego.
— Ciągle nic nie rozumiem — wyznałem. — Strusia noga biskupa znikła dopiero w 1940 roku. Na co się przyda pamiętnik z 1888 roku?
— Lady Schrapnell uważa, że z pamiętnika możemy się dowiedzieć, kto ją podarował kościołowi. Rejestry darowizn dla katedry Coventry spłonęły podczas nalotu. Ona myśli, że ofiarodawcy albo ich potomkowie mogli zabrać ją na przechowanie na początku wojny.
— Ktokolwiek ją podarował, na pewno chciał jej się pozbyć.
— Wiem. Ale znasz lady Schrapnell. „Zajrzeć pod każdy kamień”. Więc śledzę Tossie od dwóch tygodni w nadziei, że zostawi pamiętnik gdzieś na wierzchu. Albo pojedzie do Coventry. Musi wkrótce pojechać. Kiedy wspomniałam o Coventry, powiedziała, że nigdy tam nie była, a wiemy, że pojechała w czerwcu. Ale na razie nic.
— Więc porwałaś jej kota i zażądałaś pamiętnika jako okupu?
— Nie! — zaprzeczyła. — Wracałam od pana Dunworthy’ego i zobaczyłam Baine’a, tego kamerdynera…
— Który czyta książki — wtrąciłem.
— Który jest maniakalnym zabójcą — oświadczyła. — Niósł Księżniczkę Ardżumand i kiedy dotarł do rzeki… cudowna czerwcowa pogoda. Róże kwitną tak pięknie.
— Co? — bąknąłem, ponownie zbity z tropu.
— A szczodrzeniec! Pani Mering ma zagajnik szczodrzeńca, który wygląda tak malowniczo!
— Proszę o wybaczenie, panno Brown — powiedział Baine, zjawiając się znikąd. Wykonał sztywny, oszczędny ukłon.
— O co chodzi, Baine? — zapytała Verity.
— Chodzi o kotkę panny Mering, proszę pani — wyznał Baine z niewyraźną miną. — Zastanawiałem się, czy obecność pana St. Trewesa oznacza, że ją odnalazł.
— Nie, Baine. — Temperatura jej głosu spadła o kilka stopni. I Księżniczki Ardżumand ciągle nie ma.
— Martwiłem się — mruknął Baine i ponownie się skłonił. — Czy mam teraz podstawić powóz?
— Nie — odparła Verity lodowatym tonem. — Dziękuję, Baine.
— Pani Mering prosiła, żeby panie nie spóźniły się na herbatę.
— Pamiętam o tym, Baine. Dziękuję. On wciąż się wahał.
— Do domu madame Iritosky jedzie się pół godziny.
— Tak, Baine. To wszystko — ucięła Verity i patrzyła, jak odchodził. Dopiero kiedy podszedł do powozu, wybuchnęła: — Zimnokrwisty morderca! „Zastanawiałem się, czy pan St. Trewes nie znalazł kota”. Doskonale wie, że nie znalazł. I jeszcze mówi, że się martwił! Potwór!
— Jesteś pewna, że chciał ją utopić? — zapytałem. — Oczywiście, że jestem pewna. Rzucił ją do rzeki jak najdalej. — Może to współczesny zwyczaj. Czytałem, że w epoce wiktoriańskiej topiono koty. Żeby ograniczyć liczebność, pomyśleć tylko.
— Nowo narodzone kocięta, nie dorosłe koty. I nie domowe. Tossie najbardziej na świecie kocha Księżniczkę Ardżumand, zaraz po sobie. Topi się kocięta na farmach, nie domowych ulubieńców. W zeszłym tygodniu farmer niedaleko od Muchings End utopił cały miot, włożył je do worka obciążonego kamieniami i wrzucił do swojego stawu, co jest barbarzyństwem, ale nie zbrodnią. Tamto było zbrodnią. Kiedy Baine ją wrzucił, otrzepał ręce i odszedł spacerkiem, uśmiechając się. Wyraźnie chciał ją utopić.
— Myślałem, że koty umieją pływać.
— Nie na środku Tamizy. Gdybym czegoś nie zrobiła, prąd by ją porwał.
— Pani na Shalott — mruknąłem.
— Co?
— Nic. Dlaczego chciał zamordować kotkę swojej pani?
— Nie wiem. Może ma jakiś uraz wobec kotów. A może nie chodzi mu tylko o koty i którejś nocy pomorduje nas wszystkich we śnie. Może on jest Kubą Rozpruwaczem. On działał w 1888 roku, prawda? I nigdy nie odkryli jego prawdziwej tożsamości. Wiem tylko, że nie mogłam spokojnie stać na brzegu i pozwolić, żeby Księżniczka Ardżumand utonęła. To wymarły gatunek.
— Więc wskoczyłaś do wody i wyłowiłaś ją?
— Weszłam do wody — odparła obronnym tonem — złapałam ją i wyniosłam na brzeg, ale zaraz sobie uświadomiłam, że żadna wiktoriańska dama nie brodziłaby w rzece. Nawet nie zdjęłam butów. Nie myślałam. Po prostu działałam. Wskoczyłam do sieci i sieć się otwarła. Chciałam tylko zejść z widoku — wyznała. — Nie chciałam stwarzać problemu.
Problem. Zrobiła coś, co teoria temporalna uznała za niemożliwe — i prawdopodobnie wywołała niekongruencję w kontinuum. Nic dziwnego, że pan Dunworthy zadawał Chiswickowi te wszystkie pytania i zadręczał biednego T.J. Lewisa. Problem.
Koło to jedno, żywy kot to co innego. I nawet koło nie przejdzie przez sieć. Darby i Gentilla udowodnili to dawno temu, zaraz po wynalezieniu podróży w czasie. Zbudowali sieć jako piracki statek do rabowania skarbów przeszłości i próbowali wszystkiego, od „Mony Lisy” po grobowiec Tutenchamona, a potem, kiedy nic nie wychodziło sięgnęli po bardziej pospolite przedmioty, jak pieniądze. Ale nic nie przeszło przez sieć oprócz mikroskopijnych cząsteczek. Kiedy próbowali zabrać jakiś przedmiot z jego czasu, nawet półpensówkę czy widelec do ryb, sieć nie chciała się otworzyć. Nie przepuszczała również zarazków ani promieniowania, ani zabłąkanych kul, za co Darby i Gentilla razem z resztą świata powinni być wdzięczni, ale jakoś nie byli.
Wielonarodowe korporacje popierające Darby’ego i Gentillę straciły zainteresowanie, więc podróże w czasie przekazano historykom oraz naukowcom, którzy stworzyli teorię poślizgu i Prawo Zachowania Historii, żeby wyjaśnić działanie sieci. Przyjęto jako zasadę, że jeśli ktoś próbował przenieść coś do przodu, sieć się nie otwierała. Aż do teraz.
— Kiedy próbowałaś przenieść kota, sieć otwarła się tak po prostu? — zapytałem. — Nie zauważyłaś nic niezwykłego podczas skoku, żadnych opóźnień czy wstrząsów?
Pokręciła głową.
— To się niczym nie różniło od innych skoków.
— I nie zaszkodziło kotu?
— Przespała całą sprawę. Zasnęła mi na rękach podczas skoku i nie obudziła się nawet w gabinecie pana Dunworthy’ego. Widocznie w ten sposób dyschronia wpływa na koty. Działa jak narkoza.
— Poszłaś porozmawiać z panem Dunworthym?
— Oczywiście — powiedziała obronnym tonem. — Zaniosłam mul kota, jak tylko zorientowałam się, co zrobiłam.
— A on postanowił odesłać ją z powrotem?
— Wypytywałam Fincha, który powiedział, że chcą sprawdzić wszystkie skoki do epoki wiktoriańskiej, i jeśli nie będzie żadnych oznak zwiększonego poślizgu, to znaczy, że kotka wróciła, zanim jej zniknięcie spowodowało jakieś szkody, więc ją odeślą.
Ale poślizg się zwiększył, pomyślałem przypomniawszy sobie, jak pan Dunworthy pytał Carruthersa o Coventry.
— A co z kłopotami w Coventry?
— Według Fincha oni myślą, że to nie miało związku, ich zdaniem dlatego, że Coventry było punktem krytycznym w historii. Z powodu swoich powiązań z Ultrą. To był jedyny obszar zwiększonego poślizgu — Nie było żadnych na żadnym wiktoriańskim skoku. — Podniosła na mnie wzrok. — Jaki miałeś poślizg na swoim skoku?
— Żadnego. Trafiłem prosto do celu.
— To dobrze — powiedziała z ulgą. — Ja miałam tylko pięć minut, kiedy wróciłam. Finch mówił, że pierwszą oznaką niekongruencji będzie zwiększony poślizg…
— Och, ja tak kocham wiejskie cmentarze — poznałem po głosie Tossie i odskoczyłem od Verity niczym wiktoriański kochanek.
Verity zachowała spokój, otworzyła parasolkę i wstała z chłodnym wdziękiem.
— Są tak rozkosznie rustykalne — oznajmiła Tossie i wpłynęła w pole widzenia, powiewając flagami. — Wcale nie jak nasze okropne nowoczesne cmentarze. — Pochyliła się, by podziwiać nagrobek, który dosłownie się przewracał. — Baine mówi, że cmentarze są niehigieniczne, że zanieczyszczają wodę do picia, ale ja uważam, że są cudownie niezepsute. Całkiem jak poemat. Nie uważa pan, panie St. Trewes?
— „Tu u szorstkich stóp wiązów, gdzie cis rzuca cienie, gdzie butwiejąca wznosi się darń, pod tą ziemią…” — zacytował posłusznie Terence.
Kawałek o „butwiejącej darni” potwierdzał teorię Baine’a, lecz ani Tossie, ani Terence tego nie zauważyli, zwłaszcza Terence, który deklamował dalej:
— „W wąskich celach zamknięci na wieczne milczenie, prości Przodkowie wioski po lat trudach drzemią”.
— Ja tak kocham Tennysona, a ty, kuzynko? — zagadnęła Tossie.
— Thomas Gray — powiedziała Verity. — „Elegia napisana na wiejskim cmentarzu”.
— Och, panie Henry, musi pan obejrzeć wnętrze kościoła — posiedziała Tossie, ignorując jej uwagę. — Tam jest taka śliczna ozdobna waza. Prawda, panie St. Trewes?
Przytaknął z roztargnieniem, wpatrzony w Tossie, a ja zobaczyłem jak Verity pochmurnieje.
— Musimy ją obejrzeć, koniecznie — oznajmiła i zebrała spódnice dłonią w rękawiczce. — Panie Henry?
— Koniecznie — powtórzyłem i podałem jej ramię. Wszyscy weszliśmy do kościoła, mijając dużą tablicę z napisem: WSTĘP WZBRONIONY POD KARĄ.
W kościele panował wilgotny chłód, pachniało starym drewnem i spleśniałymi śpiewnikami. Na wystrój wnętrza składały się solidne normańskie kolumny, sklepione wczesnoangielskie sanktuarium, wiktoriańskie okno rozetowe oraz duża tablica z napisem DO PREZBITERIUM WSTĘP WZBRONIONY na balustradzie ołtarza.
Tossie nie zwróciła żadnej uwagi na tablicę ani na normańską chrzcielnicę z łupku, tylko podbiegła do niszy w ścianie, naprzeciwko kazalnicy.
— Czyż to nie najcudniejsza rzecz pod słońcem?
Nie ulegało wątpliwości, że była spokrewniona z lady Schrapnell, jak również nie ulegało wątpliwości, po kim lady Schrapnell odziedziczyła swój gust, chociaż Tossie miała przynajmniej jedno na swoje usprawiedliwienie: że należała do epoki wiktoriańskiej, epoki, która zbudowała nie tylko dworzec kolejowy St. Pancras, ale także Albert Memoriał.
Waza ustawiona w niszy przypominała oba te dzieła, chociaż na mniej monumentalną skalę. Nie miała kopuły ani korynckich kolumn. Posiadała natomiast ornament z wijącego się bluszczu oraz płaskorzeźby wyobrażające albo arkę Noego, albo bitwę pod murami Jerycha.
— Co to ma przedstawiać? — zapytałem.
— Rzeź niewiniątek — mruknęła Verity.
— To córki faraona kąpiące się w Nilu — wyjaśniła Tossie. — Patrzcie, tam koszyk Mojżesza wystaje z sitowia. Tak żałuję, że nie mamy tego w naszym kościele — westchnęła. — W kościele w Muchings End nie ma nic, tylko kupa staroci. Całkiem jak w tym poemacie Tennysona „Wiersz do greckiej wazy”. — Tossie załamała ręce.
Ostatnie, czego nam było trzeba, to Terence’a cytującego Keatsa „Odę do greckiej urny”. Spojrzałem z rozpaczą na Verity, próbując wymyślić jakiś pretekst, żeby stąd wyjść i znaleźć spokojne miejsce na rozmowę. Gotyckie ornamenty? Cyryl? Verity spokojnie oglądała kamienne łuki sklepienia, jakby miała do dyspozycji mnóstwo czasu.
— „Piękno jest prawdą, prawda — pięknem — zaczął Terence. A oto wszystko, co wiesz, co ci potrzeba wiedzieć…”
— Myślicie, że jest nawiedzony? — odezwała się Verity. Terence przestał cytować.
— Nawiedzony?
— Nawiedzony? — ucieszyła się Tossie i wydała maleńki okrzyk, taki miniaturowy okrzyczek. — Oczywiście, że tak. Madame Iritosky mówi że pewne miejsca działają jak bramy pomiędzy naszym i tamtym światem.
Zerknąłem na Verity, lecz ona zachowała pogodny wyraz twarzy, chociaż Tossie właśnie opisała sieć.
— Madame Iritosky mówi, że duchy często krążą wokół bramy, przez którą ich dusze przeszły na drugą stronę — wyjaśniła Tossie Terence’owi. — Dlatego seanse spirytystyczne tak często się nie udają, bo odbywają się za daleko od bramy. I dlatego madame Iritosky zawsze urządza seanse w swoim domu, zamiast jeździć do ludzi. A cmentarz logicznie powinien być bramą. — Podniosła wzrok na żebrowe sklepienie i wydała następny okrzyczek. — Może one są teraz z nami!
— Kierownik komitetu parafialnego na pewno wiedziałby o duchach — podsunęła uczynnie Verity.
Tak, i powiesiłby tabliczkę z napisem: MANIFESTACJE WZBRONIONE, pomyślałem. ABSOLUTNY ZAKAZ EKTOPLAZMY.
— O tak! — przyświadczyła Tossie i wydała kolejny ze swoich okrzyczków. — Panie St. Trewes, musimy zapytać kierownika!
Wyszli z kościoła, sprawdzili informacje na tablicy i ruszyli w stronę Harwood House oraz kierownika komitetu parafialnego, który niewątpliwie przyjmie ich z radością.
— Pan Dunworthy powiedział mi tylko, że wysyła mnie z powrotem dwie godziny po uratowaniu kota — podjęła Verity przerwany wątek — i mam się zameldować, gdyby wystąpił zwiększony poślizg albo zbiegi okoliczności, więc założyłam, że to znaczy, iż Księżniczka Ardżumand już wróciła do Muchings End. Ale kiedy przeskoczyłam, nie było jej. Tossie odkryła, że kot zginął, i postawiła cały dom na nogi, a ja zaczęłam się martwić, że coś poszło źle. Ale zanim zdążyłam zameldować się u pana Dunworthy’ego i sprawdzić, co się stało, pani Mering zaciągnęła nas wszystkich do Oksfordu i Tossie poznała księcia de Vecchio.
— Księcia de Vecchio?
— Młody człowiek na jednym z seansów spirytystycznych. Bogaty, Przystojny, czarujący. Właściwie doskonały, tylko że jego nazwisko zaczyna się na „V”, nie na „C”. Interesuje się teozofią — ciągnęła — a także interesuje się Tossie. Nalegał, żeby siedzieć obok niej przy stoliku, zęby trzymać ją za rękę, i powiedział, żeby się nie bała, jeśli coś dotknie jej stopy, że to tylko duchy. Właśnie wtedy zaproponowałam spacer nad Tamizą, żeby uciec przed nim, a potem przypłynął łódką Terence i jego nazwisko też nie zaczyna się na „C”. I zaraz się w niej zadurzył. Zresztą to nic niezwykłego. Każdy młody człowiek, który pozna Tossie, traci dla niej głowę. — Spojrzała na mnie spod woalki. — A skoro o tym mowa, dlaczego ty nie straciłeś?
— Ona uważa, że Henryk VIII miał osiem żon — wyjaśniłem.
— Wiem, ale myślałam, że przez tę dyschronię jesteś jak biedna Tytania, wędrujesz po świecie, gotowy zakochać się w pierwszej dziewczynie, którą zobaczysz.
— Czyli w tobie — wyznałem.
Gdyby była nieskalaną angielską różą, na jaką wyglądała, spłonęłaby twarzowym rumieńcem pod woalką, ale ona pochodziła z dwudziestego pierwszego wieku.
— Przejdzie ci — stwierdziła tonem pielęgniarki z infirmerii — jak tylko porządnie się wyśpisz. Szkoda, że nie można powiedzieć tego samego o wielbicielach Tossie. Zwłaszcza o Terensie. Zdaje się, że oczarował Tossie. Koniecznie chciała jechać do Iffley dzisiaj po południu, chociaż madame Iritosky zorganizowała specjalny seans spirytystyczny, żeby znaleźć Księżniczkę Ardżumand. A po drodze w powozie zapytała mnie, co sądzę o placku ze śliwkami na tort weselny. Wtedy naprawdę się przestraszyłam, że zabierając kota wywołałam niekongruencję i że książę de Vecchio ani Terence nigdy nie poznaliby Tossie, gdyby nie pojechała do Oksfordu, a żaden z nich nie zaczyna się na C.
Znowu się pogubiłem.
— Dlaczego ich nazwiska muszą zaczynać się na C?
— Ponieważ tamtego lata… tego lata… Tossie poślubiła kogoś, czyje nazwisko zaczyna się na C.
— Skąd wiesz? Myślałem, że pamiętnik jest nieczytelny.
— Owszem. — Podeszła do ławki i usiadła obok tabliczki z napisem: SIADANIE W ŁAWKACH DOZWOLONE TYLKO PODCZAS NABOŻEŃSTWA.
— Czy to „C” nie oznacza podróży do Coventry, która na zawsze; odmieniła jej życie? — zasugerowałem. — Coventry zaczyna się na C.
Verity pokręciła głową.
— Szóstego maja 1938 roku zapisała w pamiętniku: „Tego lata upłynie pół wieku, odkąd jesteśmy małżeństwem, i jestem szczęśliwa ponad wszelkie wyobrażenie jako żona pana C…”, ale reszta nazwiska jest zamazana.
— Zamazana?
— Kleks. Wiesz, w tamtych czasach pióra przeciekały.
— I jesteś pewna, że to „C”, a nie „G”?
— Tak.
To wykluczało nie tylko księcia de Vecchio i Terence’a, ale także profesora Peddicka i Jabeza. I mnie, na szczęście.
— Kim jest ten pan Chips, Chesterton czy Coleridge, którego poślubiła? — zapytałem.
— Nie wiem. Nigdy o nim nie wspominała i nikogo takiego nigdy nie było w Muchings End. Zapytałam Colleen, pokojówkę, ale nigdy o nim nie słyszała.
Na zewnątrz rozległy się stłumione głosy. Verity wstała.
— Spacerujmy — zaproponowała. — Udawajmy, że oglądamy architekturę.
Podeszła do chrzcielnicy i spojrzała na nią z zainteresowaniem.
— Więc nie wiesz, kim jest ten pan C, ale wiesz, że Tossie jeszcze go nie poznała i że wyjdzie za niego tego lata — podsumowałem, podziwiając tabliczkę z napisem: NIE PRZESUWAĆ KOŚCIELNYCH SPRZĘTÓW. — Myślałem, że wiktorianie woleli długie narzeczeństwa.
— Owszem — przyznała z ponurą miną. — A po zaręczynach ogłaszali zapowiedzi w kościele przez trzy kolejne niedziele, nie mówiąc o poznawaniu rodziców i szyciu wyprawy, a już jest prawie połowa czerwca.
— Kiedy się pobrali?
— Tego też nie wiemy. Kościół w Muchings End spalił się podczas pandemii, a w pamiętnikach Tossie nie podaje daty.
Coś mi przyszło do głowy.
— Ale na pewno wymienia jego imię, prawda? Przez pięćdziesiąt lat chyba często pisała o swoim mężu, nie tylko szóstego maja?
Verity zrobiła nieszczęśliwą minę.
— Zawsze pisała: „mój ukochany mąż” albo „mój najdroższy małżonek”. „Ukochany” i „najdroższy” podkreślone.
Kiwnąłem głową.
— Z wykrzyknikami — dodałem. Musiałem przeczytać kilka pamiętników, kiedy szukałem wzmianek o strusiej nodze biskupa.
Podeszliśmy do bocznego przejścia.
— Po ślubie pamiętnik urywa się na kilka lat — podjęła Verity — Potem zaczyna się znowu w 1904 roku. Wtedy już mieszkali w Ameryce, a on występował w niemych filmach pod scenicznym nazwiskiem Bertram W. Fauntleroy, które zmienił na Reginald Fitzhugh-Smythe w 1927 roku, kiedy wprowadzono udźwiękowienie.
Zatrzymała się przed witrażowym oknem, do połowy przesłoniętym tabliczką z napisem: NIE OTWIERAĆ.
— Miał za sobą długą i wybitną karierę w rolach brytyjskich arystokratów — powiedziała.
— Więc pewnie sam był arystokratą. To dobrze, prawda? Przynajmniej nie wyszła za jakiegoś włóczęgę, który tamtędy przechodził. — Coś mi przyszło do głowy. — A nekrolog?
— Podawał jego sceniczne nazwisko — odparła — podobnie jak jej nekrolog. — Uśmiechnęła się. — Przeżyła dziewięćdziesiąt siedem lat. Pięcioro dzieci, dwadzieścioro troje wnuków i wielkie studio w Hollywood.
— I żadnej wskazówki — stwierdziłem. — A co z Coventry? Może właśnie tam poznała pana C, kiedy oglądała strusią nogę biskupa, i to wydarzenie na zawsze zmieniło jej życie?
— Możliwe — przyznała Verity. — Ale to następny kłopot. Oni wcale nie wybierają się do Coventry. Pani Mering mówiła o wycieczce do Hampton Court, żeby zobaczyć ducha Katarzyny Howard, ale nigdy nie wspominali o Coventry i nie byli tam przed moim przyjazdem. Wiem, bo pytałam…
— Pokojówkę — dokończyłem.
— Tak. I wiemy, że Tossie pojechała tam w czerwcu. Dlatego tak się martwiłam tą wyprawą do Oksfordu, do madame Iritosky. Bałam się, że przez Księżniczkę Ardżumand pojechali do Oksfordu zamiast do Coventry, albo że pan C. przyjedzie do Muchings End pod nieobecność Tossie i wcale się nie spotkają. Ale jeśli pan Dunworthy i T.J. zwrócili Księżniczkę Ardżumand, to znaczy, że kotka po prostu gdzieś zawędrowała. Kto wie? Może właśnie pan C. ją znajdzie i przyniesie z powrotem. Może dlatego tak szybko się zaręczyli, ponieważ Tossie była mu wdzięczna za zwrócenie kota.
— Zresztą wcale nie wyjechaliście na długo z Muchings End — zwróciłem jej uwagę. — Tylko na jeden dzień. Jeśli pan C. przyjechał z wizytą, pokojówka na pewno poprosi go, żeby zaczekał w salonie do waszego powrotu.
— O czym ty mówisz? — Wstała nagle z szelestem spódnicy.
— Tak przypuszczam — powiedziałem ze zdziwieniem. — Przecież wiktorianie mieli salony? I pokojówki prowadziły tam gości?
— Kiedy przeszedłeś? — zapytała. — Dzisiaj rano — odparłem. — Mówiłem ci. Dokładnie o czasie. Dziesiąta rano, siódmego czerwca 1888 roku.
— Dzisiaj jest dziesiąty czerwca — powiedziała. Dziesiąty.
— Ale gazeta…
— …widocznie była stara. Przeskoczyłam wieczorem siódmego. Ósmego wyjechałyśmy do Oksfordu i jesteśmy tutaj od trzech dni.
— Więc musiał być… — zacząłem głucho.
— …zwiększony poślizg — dokończyła — co oznacza, że powstała niekongruencja.
— Niekoniecznie — zaprzeczyłem. — Robiłem skok w pośpiechu. — Opowiedziałem o lady Schrapnell. — Może Warder nie do końca nastawiła koordynaty. Albo pomyliła się w obliczeniach. Tamtego dnia wysłała już siedemnaście skoków.
— Może — powtórzyła Verity z powątpiewaniem. — Gdzie przeszedłeś? Na moście Folly? To tam spotkałeś Terence’a?
— Nie, na stacji kolejowej. Przyszedł odebrać krewne swojego tutora, ale one nie przyjechały. — Opowiedziałem, jak zapytał mnie, czy wybieram się na rzekę, i wyjaśnił swoje kłopoty finansowe. — Więc zapłaciłem resztę należności za łódź.
— I gdyby nie ty, jego by tutaj nie było — stwierdziła, jeszcze bardziej zaniepokojona. — Czy dostałby łódź, gdybyś nie pożyczył mu pieniędzy?
— Wykluczone — zapewniłem przypomniawszy sobie Jabeza, a potem, widząc jej zmartwioną minę, dodałem: — Mówił, że próbował pożyczyć pieniądze od jakiejś Mags w Mitrze. Ale musiał zobaczyć Tossie za wszelką cenę. Myślę, że popędziłby do Iffley na piechotę, gdyby nie zdobył pieniędzy.
— Pewnie masz rację — przyznała. — W systemie istnieje znaczna redundancja. Gdyby tutaj jej nie spotkał, mógł złożyć wizytę w Muchings End. Mówił wczoraj, że chciałby popłynąć w dół rzeki. A trzydniowy poślizg to nie tak dużo. — Zmarszczyła brwi. — A jednak całkiem sporo jak na wycieczkę dla przyjemności. I więcej niż przy innych wiktoriańskich skokach. Powinnam to zgłosić panu Dunworthy’emu, kiedy wrócę…
— …na pewno duchy przekażą nam wiadomość o Księżniczce Ardżumand — zabrzmiał dziewczęcy głos i Tossie wpłynęła do kościoła u boku Terence’a, który trzymał kapelusz w rękach. — Madame Iritosky słynie ze znajdowania zagubionych przedmiotów. Powiedziała księżnej Derby, gdzie jest jej zgubiona brosza, a księżna dała jej tysiąc funtów nagrody. Papa mówi, że ona oczywiście wiedziała, gdzie jest brosza, sama ją tam schowała, ale mama — zaakcentowała ostatnią sylabę — wie, że to była zasługa duchów.
Verity wstała i zebrała dłonią spódnicę.
— Co powiedział kierownik? — zapytała, a ja musiałem podziwiać jej opanowanie. Znowu wyglądała jak spokojna angielska dziewica. — I czy kościół w Iffley jest nawiedzony?
— Nie — odparł Terence.
— Tak — przerwała mu Tossie, wznosząc oczy ku sklepieniu. — I nie obchodzi mnie, co on mówi, złośliwy stary niedźwiedź. One są tutaj, duchy z innego miejsca i czasu. Czuję ich obecność.
— Kierownik powiedział, że kościół nie jest nawiedzony, czego on bardzo żałuje — podjął Terence — ponieważ duchy nie nanoszą błota na podłogę i nie zrywają jego ogłoszeń. I nie przeszkadzają mu w porze herbaty.
— Herbata! — zawołała Tossie. — Co za cudowny pomysł! Kuzynko, powiedz Baine’owi, żeby podał herbatę.
— Nie mamy czasu — oświadczyła Verity, naciągając rękawiczki. — Czekają na nas u madame Iritosky.
— Och, ale pan St. Trewes i pan Henry jeszcze nie widzieli młyna — zaprotestowała Tossie.
— Mogą go obejrzeć po naszym odjeździe — ucięła Verity i zdecydowanym krokiem wyszła z kościoła. — Nie chcemy spóźnić się na pociąg do Muchings End.
Zatrzymała się przy bramie cmentarza.
— Panie St. Trewes, zechce pan powiedzieć Baine’owi, żeby przyprowadził powóz?
— Z przyjemnością — zapewnił Terence, uchylił kapelusza i ruszył w kierunku drzewa, gdzie Baine czytał książkę.
Miałem nadzieję, że Tossie z nim pójdzie, a ja będę mógł dokończyć rozmowę z Verity, ona jednak została przy bramie cmentarza, nadąsana, z trzaskiem otwierając i zamykając parasolkę. Jaki by pretekst wymyślić, żeby zostać sam na sam z Verity? Raczej nie mogłem zaproponować Tossie, żeby poszła z Terence’em, skoro Verity już się martwiła ich zażyłością. Zresztą Tossie chętniej wydawała rozkazy, niż je przyjmowała.
— Moja parasolka — powiedziała Verity. — Chyba ją zostawiłam w kościele.
— Pomogę pani szukać — zaofiarowałem się i skwapliwie otworzyłem drzwi, rozrzucając wokoło ogłoszenia.
— Wrócę do Oksfordu i przy najbliższej okazji złożę raport panu Dunworthy’emu — szepnęła Verity, jak tylko drzwi się zamknęły. — Gdzie będziesz?
— Nie jestem pewien — odparłem. — Gdzieś na rzece. Terence mówił, żeby powiosłować do Henley.
— Spróbuję wysłać ci wiadomość — obiecała, idąc na początek nawy. — To może potrwać kilka dni.
— Co chcesz, żebym zrobił?
— Nie pozwól Terence’owi zbliżyć się do Muchings End — poprosiła. — Pewnie to zwykłe zadurzenie ze strony Tossie, ale wolę nie ryzykować.
Kiwnąłem głową.
— I nie przejmuj się. To tylko trzydniowy poślizg, a pan Dunworthy nie wysłałby cię, gdyby Księżniczka Ardżumand nie wróciła bezpiecznie do domu. Na pewno wszystko jest w porządku. — Poklepała mnie po ramieniu. — Prześpij się trochę. Chyba już ci przechodzi dyschronia.
— Spróbuję — przyrzekłem.
Verity wyjęła parasolkę spod pulpitu klęcznika i ruszyła do drzwi. Potem zatrzymała się z uśmiechem.
— A jeśli spotkasz kogoś o nazwisku Chaucer lub Churchill, wyślij go do Muchings…
— Powóz zajechał, panienko — oznajmił Baine, wyrastając w drzwiach.
— Dziękuję, Baine — rzuciła chłodno Verity i przeszła obok niego. Terence pomagał Tossie wsiąść do powozu.
— Mam nadzieję, że spotkamy się znowu, panie St. Trewes — mówiła Tossie, już nie nadąsana. — Dzisiaj wieczorem jedziemy pociąłem do Muchings End. Wie pan, gdzie to jest? Nad rzeką, zaraz za Streatley.
Terence zdjął kapelusz i przyłożył go do serca.
— „Więc żegnaj, piękna, żegnaj mi, adieu!” Powóz szarpnął do przodu.
— Baine! — oburzyła się Tossie.
— Przepraszam, panienko — powiedział Baine i ściągnął lejce.
— Do widzenia! — zawołała Tossie, powiewając chusteczką i całą resztą swojego stroju. — Do widzenia, panie St. Trewes!
Powóz potoczył się ze wzgórza. Terence odprowadzał go wzrokiem.
— Lepiej już chodźmy — powiedziałem. — Profesor Peddick na nas czeka.
Westchnął, spoglądając tęsknie na tuman kurzu unoszący się za powozem.
— Czyż ona nie jest cudowna?
— Tak — mruknąłem.
— Musimy natychmiast wyruszyć do Muchings End — oznajmił i zaczął schodzić ze wzgórza.
— Nie możemy — zaprotestowałem, biegnąc za nim truchcikiem. — Musimy odwieźć profesora Peddicka do Oksfordu, a co z jego wiekowymi reliktami? Jeśli przyjechały popołudniowym pociągiem, trzeba je odebrać ze stacji.
— Załatwię z Trotterem, żeby je odebrał — oświadczył Terence, nie zwalniając kroku. — Jest mi winien przysługę za tamto tłumaczenie Lukrecjusza. Odwiezienie Peddicka zajmie tylko godzinę. Możemy go wysadzić przy Magdalenie o czwartej i zostaną nam jeszcze cztery godziny dziennego światła. Przed nocą zdążymy minąć śluzę w Culham. W ten sposób jutro w południe dopłyniemy do Muchings End.
Tyle z mojej pochopnej obietnicy, że będę trzymał Terence’a z dala od Tossie, pomyślałem, biegnąc za nim do łodzi. Której nie było.