Nie ma nic — absolutnie nic — lepszego do roboty, niż pływać sobie łódką…
Co najdziwniejsze, rzeczywiście szło nam jak po maśle, czy raczej płynęło. Rzeka była gładka i pusta. Dmuchał rześki wiaterek, słońce rzucało błyski na wodę. Przypomniałem sobie o siedzeniu, złączyłem i rozsunąłem kolana, zanurzyłem pióro, naparłem na wiosła, ciągnąłem równo, i do południa minęliśmy śluzę w Clifton, a przed nami pojawiło się kredowe urwisko Clifton Hampden z kościołem przycupniętym na szczycie.
Mapa nazywała ten odcinek „najmniej malowniczym na Tamizie” i proponowała objazd pociągiem do Goring, żeby go ominąć. Spoglądając na bujną zieleń łąk, którą przecinały kwitnące żywopłoty, i na wysokie topole rosnące na brzegach, trudno było sobie wyobrazić, jak wyglądają te bardziej malownicze odcinki.
Wszędzie kwitły kwiaty — jaskry, koronka królowej Anny i lawendowa rzeżucha na łąkach, lilie i kosaćce na brzegach, róże i lwie paszcze w ogródkach przy śluzach. Nawet rzeka kwitła. Lilie wodne miały różowe kielichy w kształcie filiżanek, sitowie wypuściło białe i purpurowe kiście. Pomiędzy nimi śmigały migotliwe błękitno-zielone ważki, a olbrzymie motyle trzepotały wokół łodzi i przysiadały na stertach bagażu, grożąc ich wywróceniem.
W oddali nad kępą wiązów wznosiła się strzelista iglica wieży. Brakowało tylko tęczy. Nic dziwnego, że wiktorianie tak sentymentalnie podchodzili do natury.
Terence przejął wiosła i wpłynęliśmy w zakole rzeki, obok chatki krytej strzechą i obrośniętej powojem, gdzie brzegi spinał łukowy most z kamienia wyzłoconego słońcem.
— Okropność, co zrobili z tą rzeką — odezwał się Terence, wskazując na most. — Mosty kolejowe, wały powodziowe i gazociągi. Całkiem zepsuli scenerię.
Przepłynęliśmy pod mostem i opuściliśmy zakole. Nie widzieliśmy prawie żadnych łodzi. Minęliśmy dwóch mężczyzn w rybackiej pychówce przycumowanej pod bukiem, którzy pomachali do nas i pokazali długi sznur złowionych ryb. Ucieszyłem się, że profesor Peddick zasnął. I Księżniczka Ardżumand.
Zajrzałem do niej, kiedy Terence i ja zamienialiśmy się miejscami. Ciągle spała jak zabita. Zwinięta w kłębek w sakwojażu, z łapkami wtulonymi pod brodą, nie wyglądała na stworzenie zdolne zmienić bieg historii, nie mówiąc już o zniszczeniu kontinuum. Ale z drugiej strony proca Dawida też nie wyglądała groźnie, ani pokryta pleśnią szalka Fleminga, ani baryłka z wybrakowanymi towarami, którą Abraham Lincoln kupił na kiermaszu za dolara.
Lecz w chaotycznym systemie wszystko, od kota do koła, może mieć znaczenie i każdy punkt jest punktem krytycznym. Baryłka zawierała kompletne wydanie „Komentarzy” Blackstone’a, na które Lincolna nigdy nie byłoby stać. Dzięki nim został prawnikiem.
Ale chaotyczny system posiada także pętle sprzężenia zwrotnego, wzorce interferencji i kompensacji, dlatego większość wydarzeń kasuje się nawzajem. Sztormy na ogół nie rozpraszają żadnej armady, napiwki nie wywołują rewolucji, a rzeczy kupione na kiermaszu zwykle tylko obrastają kurzem.
Toteż szanse, że kotka zmieni bieg historii, nawet jeśli zaginęła przed czterema dniami, są nieskończenie małe, zwłaszcza jeśli dalej będziemy płynąć z taką szybkością.
— Powiadam — zaczął Terence, rozpakowując chleb i ser, które kupił w Abingdon — jeżeli utrzymamy takie tempo, dopłyniemy do śluzy w Day na pierwszą. Na rzece nikogo nie ma — dodał.
Oprócz samotnej łodzi płynącej z naprzeciwka, w której znajdowało się trzech panów, wszyscy w blezerach i z wąsami, oraz nieduży pies na dziobie, rozglądający się czujnie. Kiedy się zbliżyli, ich głosy wyraźnie docierały do nas nad wodą.
— Jak długo jeszcze, zanim przyjdzie twoja kolej, Jay? — zapyta wioślarz mężczyznę leżącego na dziobie.
— Wiosłujesz dopiero dziesięć minut, Harris — odparł zagadnięty.
— No więc jak daleko do następnej śluzy?
Trzeci mężczyzna, nieco tęższy od pozostałych, podniósł banjo i zapytał:
— Kiedy robimy postój na herbatę?
Pies dostrzegł naszą łódź i zaczął szczekać.
— Przestań, Montmorency — rozkazał leżący na dziobie. — Szczekanie jest niegrzeczne.
— Terence! — zawołałem, podnosząc się z ławki. — Ta łódź! Terence obejrzał się przez ramię.
— Nie uderzy w nas. Tylko trzymaj linki prosto. Mężczyzna z banjo zagrał kilka fałszywych nut i zaczął śpiewać.
— Och, Jerzy, nie śpiewaj — poprosili chórem wioślarz i leżący na dziobie.
— I ty także nie próbuj śpiewać, Harris — ostrzegł Jay.
— Dlaczego? — obruszył się tamten.
— Bo tobie tylko się zdaje, że umiesz śpiewać — wyjaśnił Jerzy.
— Właśnie — potwierdził Jay. — Pamiętasz „Admirała floty królowej”?
— Hop dziś, hop dziś, hop dziś, dziś dzisiowi — zaśpiewał Jerzy.
— To naprawdę oni! — zawołałem. — Terence, wiesz, kim oni są? To „Trzech panów w łódce, nie licząc psa”.
— Psa? — rzucił pogardliwie Terence. — Nazywasz toto psem? — Spojrzał z czułością na Cyryla, który chrapał na dnie łodzi. — Cyryl zjadłby go na jeden kęs.
— Nie rozumiesz — powiedziałem. — To „Trzech panów w łódce” Puszka ananasa, banjo Jerzego i labirynt.
— Labirynt? — powtórzył tępo Terence.
— No tak, sam wiesz. Harris wszedł do labiryntu w Hampton Court z planem i ci wszyscy ludzie poszli za nim, i plan okazał się do niczego, i oni beznadziejnie zabłądzili i musieli wołać dozorcę, żeby ich wyprowadził.
Wychyliłem się, żeby lepiej się przyjrzeć. Oto oni, Jerome K. Jerome i dwaj przyjaciele, których unieśmiertelnił (nie licząc psa), na swojej historycznej wycieczce po Tamizie. Nie zdawali sobie sprawy, że sto pięćdziesiąt lat okryją się sławą, że niezliczone pokolenia będą czytać o ich przygodach z serem, łabędziami i statkiem parowym.
— Patrz na dziób! — ostrzegł Terence, a ja odpowiedziałem:
— Właśnie. Uwielbiam ten kawałek, kiedy Jerome przepływa przez śluzę w Hampton Court i ktoś krzyczy: „Patrz na swój dziób!”, a on myśli, że chodzi o jego nos, a im chodzi o to, że dziób łodzi zawadził o belkę!
— Ned! — powiedział Terence. Trzech panów w łódce krzyczało i machało, a Jerome K Jerome wstał i zaczął gestykulować wyciągniętą ręką.
Pomachałem im w odpowiedzi.
— Życzę udanej wycieczki! — zawołałem. — Uważajcie na łabędzie! — i upadłem do tyłu.
Moje nogi znalazły się w powietrzu, wiosła z pluskiem uderzyły w wodę, a sterta bagażu na dziobie przechyliła się i runęła. Wciąż leżąc na plecach, złapałem sakwojaż i próbowałem usiąść.
Podobnie jak profesor Peddick.
— Co się stało? — zapytał, sennie mrugając oczami.
— Ned nie patrzył, dokąd płynie — wyjaśnił Terence chwytając kuferek, a ja zobaczyłem, że uderzyliśmy dziobem w brzeg. Zupełnie jak Jerome K. Jerome w rozdziale szóstym.
Obejrzałem się na tamtą łódź. Montmorency szczekał, a Jerzy i Harris zwijali się ze śmiechu.
— Nic się panu nie stało? — zawołał do mnie Jerome K. Jerome. Dziarsko kiwnąłem głową, a oni pomachali i powiosłowali dalej ze śmiechem w stronę Oksfordu, ku bitwie z łabędziami i historii.
— Mówiłem, trzymaj linki prosto — rzucił Terence z niesmakiem.
— Wiem. Przepraszam — powiedziałem.
Przestąpiłem nad Cyrylem, który przespał całe wydarzenie i w rezultacie stracił okazję, żeby spotkać Bardzo Sławnego Psa. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę złośliwość Montmorency’ego i jego skłonność do bitki, może lepiej się stało.
— Zobaczyłem znajomego — wyjaśniłem, pomagając Terence’owi zbierać bagaż. — Pisarza — dodałem, a potem uświadomiłem sobie, że trzej panowie właśnie płyną po rzece, „Trzech panów w łódce”, jeszcze nie została napisana. Miałem nadzieję, że kiedy książka się ukaże, Terence nie przeczyta strony z copyrightem.
— Gdzie moja sieć? — zapytał profesor Peddick. — Te wody są doskonałe dla Tinca vulgaris.
Południe minęło, zanim na powrót ułożyliśmy bagaż i odciągnęliśmy profesora od Tinca vulgaris, potem jednak rozwinęliśmy dobre tempo. Przed drugą minęliśmy Little Wittenbaum. Jeśli nie napotkamy żadnych trudności w śluzie Day, możemy jeszcze zdążyć do Streatley na obiad…
Przebyliśmy śluzę Day w rekordowym czasie. I wpadliśmy prosto w korek rzeczny.
Rzeka była przedtem pusta właśnie dlatego, że cala flotylla zebrała się tutaj. Krypy, kajaki, łodzie z pływakami, skify z podwójnymi wiosłami, kryte łodzie wiosłowe, ósemki, barki, tratwy i łodzie mieszkalne zapełniły całą rzekę; wszystkie płynęły pod prąd i żadnej się nie spieszyło.
Dziewczęta z parasolkami szczebiotały do dziewcząt z parasolkami w innych łodziach i wołały do swoich towarzyszy, żeby podpłynęli bliżej. Ludzie na stateczkach obwieszonych proporczykami z napisami: DOROCZNA WYCIECZKA TOWARZYSTWA MUZYCZNEGO DOLNEGO MIDDLESEX albo: ZABAWA PRACOWNICZA wychylali się przez reling i krzyczeli na ludzi w zwykłych łodziach.
Widocznie nikt z nich nie musiał nigdzie zdążyć na czas. Na łodziach mieszkalnych starsi mężczyźni siedzieli na pokładzie i czytali „Timesa”, a ich starsze żony, z kołeczkami w ustach, rozwieszały pranie.
Dziewczyna w marynarskiej sukience i słomkowym kapeluszu ze wstążkami powoli przepychała pomiędzy nimi płaski skif, a kiedy bosak ugrzązł w mule, wybuchnęła śmiechem. Pośrodku tego zamieszania artysta w żółtym kitlu stał na tratwie przed sztalugami i malował pejzaż, chociaż nie miałem pojęcia, jakim cudem widział pejzaż spoza powiewających flag, parasolek i kapeluszy ozdobionych kwiatami.
Wioślarz z jakiegoś kolegium, w dżersejowym blezerze i pasiastej czapce, zderzył się wiosłami z wycieczkową łodzią i zatrzymał się, żeby przeprosić, a żaglówka z tyłu o mało ich nie staranowała. Szarpnąłem za linki steru i prawie wpadłem na tę trójkę.
— Lepiej ja wezmę ster — zaproponował Terence i zamienił się z mną miejscami, kiedy łódź trafiła na pustą szczelinę pomiędzy czterowiosłową łodzią z pływakiem a pontonem.
— Doskonały pomysł — przyznałem, ale wiosłowanie było gorsze. Siedząc tyłem niczego nie widziałem i ciągle zdawało mi się, że lada chwila wpadnę na Wycieczkę Stowarzyszenia Rzeźników i Kupców Żelaznych.
— Tu jest gorzej niż na regatach w Henley — oświadczył Terence, ciągnąc za linki. Wymanewrował łódź z głównego nurtu bliżej brzegu, ale tam było jeszcze gorzej. Trafiliśmy pomiędzy holowane krypy i łodzie mieszkalne, których liny holownicze zagradzały nam drogę niczym niezliczone zasieki.
Holującym również się nie spieszyło. Dziewczęta ciągnęły kilka stóp, po czym zatrzymywały się i ze śmiechem oglądały się na łódź. Zakochane pary przystawały, żeby czule spojrzeć sobie w oczy, pozwalały linie opaść, a potem nagle przypominały sobie o obowiązkach i szarpały ostro do przodu. Jerome K. Jerome opisał parę, która zgubiła łódź i szła dalej zatopiona w rozmowie, ciągnąc wystrzępioną linę, ale według mnie groziła tu raczej dekapitacja, dlatego wciąż oglądałem się nerwowo niczym Katarzyna Howard.
W górze rzeki wybuchło nagłe zamieszanie. Rozległ się gwizdek i ktoś krzyknął: — Uwaga!
— Co to jest? — zapytałem.
— Przeklęty czajnik — odparł Terence i wśród ciżby przepchnął się sapiący statek parowy, rozpraszając łodzie i wywołując potężną falę.
Łódź zakołysała się i jedno wiosło wypadło za burtę. Złapałem je i przytrzymałem sakwojaż, a Terence podniósł pięść i przeklął oddalający się statek.
— Przypomina jednego ze słoni Hannibala w bitwie nad rzeką Ticinus — zauważył rozbudzony profesor Peddick, po czym zagłębił się w opisie kampanii włoskiej Hannibala.
Przez całą drogę do Wallingford tkwiliśmy wśród Alp i zatoru. Ponad godzinę czekaliśmy w kolejce do śluzy w Benson, a Terence co trzy minuty wyciągał zegarek i podawał czas.
— Trzecia — mówił. Albo: — Kwadrans po trzeciej. — Albo: — Prawie wpół do. Nigdy nie zdążymy na herbatę.
Podzielałem jego uczucia. Ostatnim razem, kiedy otworzyłem sakwojaż, Księżniczka Ardżumand poruszyła się złowieszczo, a kiedy wpływaliśmy do śluzy, słyszałem jej ciche miauczenie, na szczęście zagłuszone przez gwar tłumu i wykład profesora Peddicka. — To przez zator Napoleon przegrał bitwę pod Waterloo — oznajmił profesor. — Wozy artylerii ugrzęzły w błocie i zatarasowały drogi a piechota nie mogła ich ominąć. Jakże często historię zmieniają takie drobiazgi, zatarasowana droga, opóźniony korpus piechoty, pokręcony rozkaz.
Przed Wallingford zator szybko zniknął, krypy zatrzymały się na biwak i kolację, Towarzystwo Muzyczne wysiadło na brzeg i rzeka nagle opustoszała.
Lecz od Muchings End wciąż dzieliło nas sześć mil i jedna śluza.
— Dziewiąta minie, zanim tam dopłyniemy — powiedział Terence z rozpaczą.
— Możemy rozbić obóz koło Moulsford — zaproponował profesor Peddick. — Tam są wspaniałe okonie powyżej jazu.
— Powinniśmy raczej zatrzymać się w gospodzie — wtrąciłem. — Musisz doprowadzić się do porządku. Będziesz chciał wyglądać jak najlepiej dla panny Mering. Ogolisz się, każesz sobie wyprasować ubranie i wyczyścić buty, a z samego rana złożymy wizytę w Muchings End.
A ja wymknę się z sakwojażem, jak już wszyscy pójdą spać, i dyskretnie odniosę kota, więc zanim Terence wstanie rano, niekongruencja sama się naprawi. I Tossie będzie trzymać się za rączki z panem Cabbagesoup albo Coalscuttle czy jak mu tam.
— W Streatley są dwie gospody — oznajmił Terence, patrząc na mapę. — Pod Bykiem i Pod Łabędziem. Pod Łabędziem. Trotters mówi, że tam warzą znakomite piwo.
— Ale tam nie ma żadnych łabędzi? — upewniłem się, zerkając nerwowo na Cyryla, który ocknął się i czujnie nastawił uszy.
— Nie sądzę — odparł Terence. — Pod Smokiem i Jerzym nie ma żadnego smoka.
Wiosłowaliśmy dalej. Niebo przybrało ten sam odcień błękitu co wstążka mojej panamy, a potem zrobiło się bladolawendowe. Pokazały się pierwsze gwiazdy. Żaby i świerszcze rozpoczęły koncert, a z sakwojażu wciąż wydobywało się stłumione miauczenie.
Ostro pociągnąłem wiosłami, robiąc dużo plusku, i zapytałem profesora Peddicka, czym dokładnie różnią się teorie jego i profesora Overforce’a. To nam zajęło czas do śluzy w Cleve, gdzie wyskoczyłem na brzeg, dałem kotu trochę mleka, po czym postawiłem sakwojaż na dziobie, na stercie bagażu, jak najdalej od Terence’a i profesora.
— Indywidualne działanie, oto siła napędowa historii — mówił profesor Peddick. — Nie ślepe, bezosobowe siły Overforce’a. „Historia świata jest tylko biografią wielkich ludzi”, napisał Carlyle, i miał racje. Geniusz Kopernika, ambicja Cincinnatusa, wiara świętego Franciszka z Asyżu: to charakter tworzy historię.
Ściemniło się zupełnie i w domach zapalono światła, zanim dotarliśmy do Streadey.
— Nareszcie — powiedziałem, kiedy zobaczyliśmy przystań — miękkie łóżko, gorący posiłek, zdrowy sen — ale Terence wiosłował dalej. — Dokąd płyniesz? — zapytałem.
— Do Muchings End — odparł, mocno ciągnąc za wiosła.
— Ale sam powiedziałeś, że już za późno na wizytę — zwróciłem mu uwagę, oglądając się tęsknie na przystań.
— Wiem — przyznał. — Chcę tylko spojrzeć na jej dom. Nie zasnę ze świadomością, że ona jest tak blisko, dopóki jej nie zobaczę.
— Ale w nocy na rzece jest niebezpiecznie — zaprotestowałem. — Mielizny, wiry i różne takie.
— To tylko kawałek dalej — odparł Terence, wiosłując zapamiętale. — Mówiła, że to zaraz za trzecią wyspą.
— Ale w nocy niczego nie zobaczymy — jęknąłem. — Zabłądzimy, trafimy na jaz i utoniemy.
— To tam — oznajmił Terence, wskazując na brzeg. — Mówiła, że rozpoznam dom po belwederku.
Biały belwederek jaśniał słabo w blasku księżyca, a za nim, po drugiej stronie spadzistego trawnika, wznosił się dom. Był olbrzymi i typowo wiktoriański, z wieżyczkami, wykuszami i rozmaitymi neogotyckimi ozdóbkami. Wyglądał jak nieco mniejsza wersja dworca Victoria.
Wszystkie okna były ciemne. Dobrze, pomyślałem, pojechali do Hampton Court wywołać ducha Katarzyny Howard albo do Coventry — Łatwo będę mógł zwrócić kota.
— Nie ma nikogo — powiedziałem. — Lepiej wracajmy do Streatlay. Zajmą nam wszystkie miejsca Pod Łabędziem.
— Nie, jeszcze nie — sprzeciwił się Terence, spoglądając na dom. Pozwól mi popatrzeć jeszcze chwilę na uświęconą ziemię, po której stąpa, na uświęconą altankę, gdzie ona odpoczywa. — Wygląda tak, jakby cała rodzina wyszła na wieczór — zauważył profesor Peddick.
— Może tylko zaciągnęli zasłony — odparł Terence. — Cii. Wyjaśnienie brzmiało niezbyt przekonująco, zważywszy na piękny wieczór, ale posłusznie zamilkliśmy. Głęboką ciszę mącił tylko łagodny plusk wody, szmer wiatru w sitowiu, ciche rechotanie żab. I miauczenie na dziobie łodzi.
— Tam — szepnął Terence. — Słyszeliście?
— Co? — zapytał profesor Peddick.
— Głosy. — Terence wychylił się przez okrężnicę.
— Świerszcze — podpowiedziałem, przesuwając się nieznacznie na dziób.
Kot znowu miauknął.
— Tam! — zawołał Terence. — Słyszeliście? Ktoś nas wzywa. Cyryl prychnął.
— To ptak — oświadczyłem. Wskazałem na drzewo przy belwederku. — W tej wierzbie. Słowik.
— To nie brzmiało jak słowik — sprzeciwił się Terence. — Słowiki śpiewają w lecie „pełną piersią, z ich pieśni w ekstazie wznosi się muzyka”. To brzmiało inaczej. Posłuchaj.
Z przodu łodzi usłyszałem szuranie. Odwróciłem się gwałtownie. Cyryl stał na tylnych łapach, przednie oparł na stercie bagażu, obwąchiwał sakwojaż i popychał go płaskim nosem w stronę burty.
— Cyryl! Przestań! — krzyknąłem i cztery rzeczy wydarzyły się jednocześnie. Rzuciłem się po sakwojaż, Cyryl przyłapany na gorącym uczynku wzdrygnął się, cofnął i wpadł na wiklinowy kosz, profesor Peddick powiedział: — Uważaj, nie nadepnij na Ugubio fluviatilis — przechylił się na bok i sięgnął po czajnik, a Terence obejrzał się, zobaczył spadający sakwojaż i rzucił wiosła.
Próbując w połowie skoku ominąć wiosło i rękę profesora, upadłem jak długi, Terence przechwycił kosz, profesor przycisnął do piersi swój czajnik z rybami, a ja złapałem róg sakwojażu, który już się przechylał. Łódź zakołysała się niebezpiecznie. Woda chlusnęła na dziób. Poprawiłem chwyt na sakwojażu, postawiłem go na ławeczce sternika, podciągnąłem się i usiadłem.
Rozległ się plusk. Znowu sięgnąłem po sakwojaż, który stał na miejscu. Spojrzałem na dziób w obawie, że wiosło wpadło do wody.
— Cyryl! — krzyknął Terence. — Człowiek za burtą! — Zaczął zdejmować marynarkę. — Profesorze, proszę przejąć wiosła. Ned, znajdź koło ratunkowe.
Przechyliłem się przez burtę, próbując zobaczyć, co się stało.
— Szybciej! — ponaglił mnie Terence, ściągając buty. — Cyryl nie umie pływać.
— Nie umie pływać? — zdumiałem się. — Myślałem, że wszystkie psy umieją pływać.
— Istotnie. Określenie „pływać pieskiem” wywodzi się z instynktownej umiejętności pływania, jaką posiada Canis familiaris — pouczył nas profesor Peddick.
— Cyryl umie pływać — odparł Terence, ściągając skarpetki — ale nie może. Jest buldogiem.
Najwyraźniej miał rację. Cyryl płynął pieskiem w stronę łodzi, ale pysk i nos miał pod wodą i wyglądał rozpaczliwie.
— Idę, Cyrylu — zawołał Terence i skoczył do wody, wzbijając falę, która prawie zatopiła psa. Terence zaczął płynąć do niego. Cyryl dalej przebierał łapami i tonął. Zaledwie czubek jego zmarszczonego czoła wystawał na powierzchnię.
— Niech pan skręci na bakburtę, nie, na sterburtę. W lewo — krzyknąłem i zacząłem szukać koła ratunkowego, które widocznie zapakowaliśmy na samo dno — Całkiem jak „Titanic” — mruknąłem, a potem przypomniałem sobie, że „Titanic” jeszcze nie zatonął, ale nikt nie słuchał.
Terence chwycił Cyryla za obrożę i uniósł mu łeb nad powierzchnię.
— Podpłyńcie bliżej — zawołał, wypluwając wodę.
Profesor Peddick zastosował się do polecenia i mało go nie przejechał.
— Nie! Stać! — krzyknął Terence i zamachał ramieniem, a Cyryl znowu poszedł pod wodę.
— Na bakburtę! W drugą stronę! — rozkazałem, wychyliłem się z łodzi i chwyciłem Terence’a za kark.
— Nie mnie! — wysapał Terence. — Cyryla!
Razem wtaszczyliśmy bardzo mokrego Cyryla do łodzi, gdzie wykaszlał z siebie kilka galonów Tamizy.
— Okryjcie go kocem — polecił Terence, chwyciwszy się dziobu.
— Zaraz — powiedziałem, wyciągając do niego rękę. — Teraz ty.
— Nic mi nie będzie — odparł, dygocząc. — Najpierw koc. Cyryl łatwo się przeziębią.
Znalazłem koc i okryłem masywne barki, które niemal przesądziły o losie Cyryla, a potem przystąpiliśmy do trudnej operacji wyciągania z wody Terence’a.
— Nie wychylaj się — polecił Terence, szczękając zębami — nie chcemy, żeby ktoś jeszcze się skąpał.
Terence nie lepiej stosował się do wskazówek niż profesor Peddick. Uparcie próbował zarzucić nogę na dziób, na skutek którego to manewru łódź przechylała się pod kątem niemal równie fatalnym jak kąt przechylenia „Titanica”.
— Wywrócisz nas — ostrzegłem, wpychając sakwojaż pod ławkę. — Nie ruszaj się, sami cię wciągniemy.
— Robiłem to dziesiątki razy — zapewnił mnie Terence i przerzucił nogę przez dziób.
Okrężnica zanurzyła się aż do poziomu wody. Cyryl okutany w koc zatoczył się, próbując utrzymać równowagę, a sterta bagaży na dziobie przechyliła się niebezpiecznie.
— Jeszcze nigdy nie wywróciłem łodzi — oświadczył Terence z niezachwianą pewnością.
— No, przynajmniej zaczekaj, aż przesunę rzeczy — poprosiłem, wpychając walizę na miejsce. — Profesorze Peddick, niech pan przejdzie na tę stronę. — A do Cyryla, który postanowił podejść bliżej, wlokąc za sobą koc, żeby zobaczyć, jak sobie radzimy: — Siad. Zostań.
— To tylko kwestia odpowiedniego punktu podparcia — oznajmił Terence i zmienił chwyt na burcie.
— Czekaj! — powiedziałem. — Ostrożnie…
Terence wsadził nogę do łodzi, uniósł się na rękach i wciągnął tors na burtę.
— Sam Bóg nie zdoła zatopić tego statku — wymamrotałem, przytrzymując bagaż.
— Najważniejsze to zachować równowagę. — Terence wwindował się do łodzi. — No widzisz — powiedział z triumfem — to nic trudnego — i łódź się przewróciła.
Nie mam pojęcia, jak dotarliśmy do brzegu. Pamiętam walizę ślizgającą się po pokładzie prosto na mnie, jak fortepian na „Titanicu”, a potem łykanie wody i ściskanie koła ratunkowego, które okazało się Cyrylem tonącym jak kamień, i znowu picie wody, i dźwiganie martwego ciężaru, i wszyscy siedzieliśmy na brzegu, łapiąc oddech i ociekając wodą.
Cyryl pierwszy doszedł do siebie. Podniósł się i otrząsnął, opryskując nas wodą a Terence usiadł i spojrzał na pustą rzekę.
— I przez najgłębszy nocy mrok — zacytował — jak duch w całunie statek mknął ku rafie Norman’s Woe”.
— Naufragium sibi quisque facit — dodał profesor Peddick. Terence zapatrzył się na ciemną wodę.
— Odpłynęła — powiedział, zupełnie jak lady Astor, a ja nagle przypomniałem sobie, wstałem i wszedłem do wody, ale to nie miało sensu. Łódź zniknęła bez śladu.
Wiosło leżało do połowy na brzegu, a na środku rzeki podskakiwał czajnik profesora, jedyne, co ocalało z wraku. Nigdzie nie widziałem ani śladu sakwojażu.
— „Nadciągnął sztorm i z całej mocy uderzył w kruchy statek — cytował Terence. — Przywiązał ją do masztu liną odciętą od rei złamanej”.
Księżniczka Ardżumand nie miała szans, zaklinowana pod ławką. Gdybym ją wypuścił, kiedy miauczała, gdybym powiedział Terence’owi, że ją znalazłem, gdybym przeszedł we właściwym czasie i nie był taki dyschronowany…
— „Na pustej plaży rybak stał — recytował Terence — zdumiony, widząc nad ranem postać dziewicy cudnej wśród fal, do masztu przywiązanej” — a ja obejrzałem się i chciałem mu powiedzieć, żeby się zamknął, i zobaczyłem za nami, biały w świetle gwiazd, belwederek, gdzie miałem zwrócić kota.
O tak, zwróciłem ją i dokończyłem mordu, który rozpoczął kamerdyner. A tym razem Verity nie mogła jej uratować.
— „Na piersiach jej zamarzła sól — zaintonował Terence — w jej oczach słone łzy…”
Spojrzałem na belwederek. Księżniczka Ardżumand, ukryta w swoim wiklinowym koszu, o mało nie przejechana przez pociąg, mało nie wrzucona do Tamizy, o mało nie zepchnięta z łodzi przez Cyryla i profesora Peddicka, za każdym razem została uratowana tylko po to, żeby tutaj utonąć. Może T.J. miał rację, może ona musiała utonąć i żadne interwencje — moje, Verity czy kogokolwiek — nie mogły odmienić jej losu. Historia koryguje się sama.
Albo może po prostu skończyły się jej żywoty. Naliczyłem pięć z dziewięciu które zużyła przez ostatnie cztery dni.
Musiałem nadzieję, że to było przyczyną, a nie moja całkowita niekompetencja. Lecz sam w to nie wierzyłem. I wiedziałem, że Verity również nie uwierzy. Zaryzykowała życie, zdrowie i gniew pana Dunworthy’ego, żeby uratować tego kota. „Nie pozwolę ci jej utopić”, powiedziała. Bardzo wątpiłem, czy samokorekta historii usprawiedliwi mnie w jej oczach.
Zdecydowanie wolałem uniknąć spotkania z Verity, ale nie miałem innego wyjścia. Cyryl, chociaż strząsał z siebie wodę na nas, był przemoczony, podobnie jak profesor Peddick, a Terence przemarzł do kości.
— „Taki był Hesperusa wrak — zacytował, szczękając zębami tak, że ledwie mógł mówić — w zimową śnieżną noc”.
Musieliśmy wysuszyć się i przebrać, a w pobliżu nie było innego domu poza Muchings End. Powinniśmy zbudzić domowników i poprosić o gościnę, nawet gdybym musiał spojrzeć Tossie w oczy i odpowiedzieć na pytanie, czy znaleźliśmy jej „najdroższą Dziudziu”. Nawet gdybym musiał powiedzieć Verity.
— Chodź — wziąłem Terence’a za ramię. — Pójdziemy do domu. Ani drgnął.
— „Chryste, strzeż nas przed taką śmiercią — wyrecytował — na rafie Norman’s Woe”. Jabez zedrze z nas pięćdziesiąt funtów.
— Później będziemy się tym martwić. Chodź. Spróbujemy najpierw przez oszklone drzwi. Pod nimi widać linię światła.
— Nie mogę tak się pokazać rodzinie dziewczyny, którą kocham — zaprotestował Terence. — Nie mam surduta.
— Masz — powiedziałem, ściągając blezer i wyżymając wodę. — Nałóż mój. Wybaczą nam, że nie mamy wieczorowych strojów. Nasza łódź zatonęła.
Podszedł profesor Peddick, chlupocząc przy każdym kroku.
— Uratowałem trochę bagażu — oznajmił i podał mi sakwojaż. — Chociaż moje okazy przepadły, niestety. Ach, mój albinos Ugiibio fluwatilis.
— Nie mogę wejść do tego domu bez butów — upierał się Terence. — Nie mogę pokazać się półnagi dziewczynie, którą kocham.
— Masz, weź moje. — Z trudem rozwiązałem mokre sznurowadła jedną ręką. — Profesorze, niech pan mu pożyczy skarpetki.
Podczas gdy obaj walczyli z problemem zdjęcia i nałożenia mokrych skarpetek, pobiegłem za belwederek i otworzyłem sakwojaż.
Księżniczka Ardżumand, tylko trochę wilgotna, przez długą chwilę mierzyła mnie wzrokiem, po czym wdrapała się po nogawce spodni prosto w moje ramiona.
Podobno koty nienawidzą wilgoci, ona jednak umościła się wygodnie na przemoczonym, ociekającym rękawie i przymknęła oczy. — To nie ja uratowałem ci życie — powiedziałem. — To profesor Peddick.
Ale jej to nie przeszkadzało. Wtuliła się mocniej w moje objęcia i — zadziwiające — zaczęła mruczeć.
— O, dobrze, Księżniczka Ardżumand jest tutaj — powiedział Terence obciągając blezer, który jakoś się skurczył. — Miałem rację. Była tutaj przez cały czas.
— Sądzę, że oksfordzki don powinien nosić skarpetki — odezwał się profesor Peddick.
— Banialuki — odparłem. — Profesor Einstein nigdy nie nosił.
— Einstein? — powtórzył. — Chyba o nim nie słyszałem.
— Usłyszy pan — zapewniłem go i ruszyłem po spadzistym trawniku.
Terence słusznie odgadł, że zaciągnęli zasłony. Kiedy wchodziliśmy po trawniku, zasłony rozsunęły się, zamigotało słabe światełko i rozległy się głosy.
— To strasznie ekscytujące — przemówił męski głos. — Od czego zaczniemy?
— Złączcie dłonie — rozkazał kobiecy głos, podobny do głosu Verity skoncentrujcie się.
— Ach, mamo, zapytaj o Dziudziu — to na pewno była Tossie. — Zapytaj, gdzie ona jest.
— Cii.
Zapadło milczenie, a my tymczasem pokonaliśmy resztę drogi.
— Czy jest tutaj duch? — zawołał stentorowy głos, a ja mało nie upuściłem Księżniczki Ardżumand. Brzmiał zupełnie jak głos lady Schrapnell, ale to nie mogła być ona. To pewnie była matka Tossie, Pani Mering. — O, duchu z zaświatów — zaintonowała, a ja pohamowałem chęć ucieczki — przemów do nas tutaj, na tym ziemskim planie.
Ostrożnie stąpając wśród ozdobnych roślin, przeszliśmy przez obrzeże trawnika na ścieżkę wykładaną kamiennymi płytami, prowadzącą do oszklonych drzwi.
— Objaw nam nasze losy — zagrzmiała pani Mering, a Księżniczka Ardżumand wdrapała się wyżej i wbiła mi pazury w ramię.
— Wejdź, o Duchu — zaintonowała pani Mering — i przynieś nam wieści o naszych drogich zaginionych.
Terence zapukał w szybę.
Znowu zapadło milczenie, a potem pani Mering zawołała nieco słabszym głosem:
— Wejdź!
— Czekaj — powiedziałem, ale Terence już otworzył drzwi. Zasłony wydęły się do środka, a my mrugając patrzyliśmy na żywy obraz w blasku świec.
Wokół okrągłego stolika nakrytego czarną draperią siedziały cztery osoby, z zamkniętymi oczami, trzymając się za ręce: Verity w bieli, Tossie w falbankach, blady młody człowiek w koloratce i z zachwyconą miną oraz pani Mering, która na szczęście nie wyglądała jak lady Schrapnell. Była znacznie okrąglejsza, z obfitym biustem i licznymi obfitymi podbródkami.
— Wejdź, o Duchu z zaświatów — powtórzyła, a Terence rozsunął zasłony i wszedł.
— Przepraszam najmocniej — odezwał się, a wtedy wszyscy otworzyli oczy i zagapili się na nas.
Z pewnością sami również przedstawialiśmy interesujący żywy obraz: krwawiące pasy blezera Terence’a, moje stopy w skarpetkach i ogólny wygląd zmokłych szczurów, nie licząc psa, który wciąż wykaszliwał z siebie rzekę. Oraz kota.
— Przybyliśmy… — zaczął Terence, a pani Mering wstała i przyłożyła dłoń do obszernego łona.
— Przybyli! — wykrzyknęła i zemdlała.