Harris zapewnił mnie, że to przepiękny labirynt i że nieźle go poznał. Postanowiliśmy w drodze powrotnej namówić Jerzego, by tam wszedł.
Verity pierwsza odzyskała równowagę.
— Do konsekracji zostało czterdzieści pięć minut — zawołała, spoglądając na zegarek. — Za nic nie zdążymy.
— Zdążymy — obiecałem i chwyciłem komunikator. Zadzwoniłem do pana Dunworthy’ego.
— Mamy ją — oświadczyłem. — Potrzebujemy transportu z powrotem do Oksfordu. Może pan przysłać helikopter?
— Księżniczka Wiktoria bierze udział w konsekracji — poinformował mnie, zamiast odpowiedzieć na pytanie.
— Środki bezpieczeństwa — wyjaśniła Verity. — Nie dopuszczają żadnych helikopterów, samolotów czy innych śmigłowców.
— Wobec tego czy może pan załatwić naziemny transport? — zapytałem pana Dunworthy’ego.
— Metro jest szybsze od wszelkich naziemnych środków transportu — zauważył. — Dlaczego nie przywieziecie jej metrem?
— Nie możemy — odparłem. — Potrzebujemy co najmniej… — spojrzałem na skarby, które Verity już znosiła ze strychu — …dwieście siedemdziesiąt do trzystu stóp kubicznych przestrzeni transportowej.
— Na strusią nogę biskupa? — zdziwił się. — Chyba nie urosła?
— Wytłumaczę wszystko na miejscu — obiecałem i podałem mu adres pani Bittner. — Niech robotnicy czekają na nasz przyjazd. Nie pozwólcie zaczynać konsekracji bez nas. Jest tam Finch?
— Nie, poszedł do katedry — odpowiedział pan Dunworthy.
— Niech pan mu każe zwlekać — poprosiłem. — I nie pozwólcie, żeby lady Schrapnell się dowiedziała. Proszę do mnie zadzwonić, jak tylko pan załatwi transport.
Wetknąłem komunikator do kieszeni blezera, podniosłem strusią nogę biskupa i ruszyłem w dół po schodach. Komunikator zabrzęczał.
— Ned — powiedziała lady Schrapnell. — Gdzie pan był? Konsekracja zaczyna się za niecałe trzy kwadranse!
— Wiem — przyznałem. — Przyjedziemy jak najszybciej, ale potrzebujemy transportu. Może pani załatwić ciężarówkę? Albo transport metrem?
— Transport metrem jest tylko dla towarów — odparła. — Nie chcę, żeby pan chociaż na sekundę spuścił z oka strusią nogę biskupa. Raz już zginęła. Nie chcę, żeby znowu zginęła.
— Ani ja — zapewniłem i przerwałem połączenie. Znowu podniosłem strusią nogę biskupa. Komunikator zabrzęczał.
Tym razem dzwonił pan Dunworthy.
— Nie uwierzysz, czego ta kobieta od nas żąda! Chce, żebyś zabrał strusią nogę biskupa do najbliższej sieci i cofnął ją o dwa dni, żeby zdążyli ją wyczyścić i wypolerować na konsekrację.
— Mówił jej pan, że to niemożliwe, że żaden przedmiot nie może być w dwóch miejscach jednocześnie?
— Oczywiście, że jej mówiłem, a ona na to…
— „Prawa są po to, żeby je łamać” — zacytowałem. — Wiem. Wysłał pan do nas ciężarówkę?
— Nie ma ani jednej ciężarówki w Coventry. Lady Schrapnell zarekwirowała wszystkie w czterech okręgach na konsekrację. Carruthers dzwoni do agencji wynajmu samochodów i solarów.
— Ale potrzebujemy trzystu stóp kubicznych — przypomniałem. — Nie może pan wysłać ciężarówki z Oksfordu?
— Księżniczka Wiktoria — odpowiedział. — Dojazd zajmie wiele godzin.
— Z powodu korków — przetłumaczyła Verity.
— Jeżeli ciężarówka nie może dojechać z powodu korków, jak mamy się dostać do katedry?
— Wszyscy będą w katedrze, zanim przyjedziecie. Och, świetnie — powiedział do kogoś innego. — Carruthers dodzwonił się do agencji wynajmu.
— Świetnie — przytaknąłem i coś mi przyszło na myśl. — Nie przysyłajcie solara. Tutaj jest pochmurno, chyba zaraz zacznie padać.
— O rety. Lady Schrapnell koniecznie chce mieć słońce na konsekracji — jęknął i rozłączył się.
Tym razem zniosłem strusią nogę biskupa aż na drugie piętro, zanim komunikator ponownie zadzwonił. Po raz drugi zgłosił się pan Dunworthy.
— Wysyłamy samochód.
— Samochód będzie za mały na… — zacząłem.
— Przyjedzie za dziesięć minut — ciągnął. — T.J. chce cię zapytać o niekongruencję.
— Niech pan mu powie, że porozmawiam z nim po przyjeździe — rzuciłem i przerwałem połączenie.
Komunikator zabrzęczał. Wyłączyłem go i zniosłem strusią nogę biskupa do niedużego westybulu, już zagraconego rozmaitymi przedmiotami.
— Wysyłają samochód — uprzedziłem Verity. — Przyjedzie za dziesięć minut.
Wszedłem do bawialni, żeby porozmawiać z panią Bittner.
— Wysyłają samochód, żeby nas zawieźć na konsekrację — zawiadomiłem ją. — Podać pani płaszcz? Albo torebkę?
— Nie, dziękuję — odparła spokojnie. — Pańskim zdaniem to dobry pomysł, żeby pokazać światu strusią nogę biskupa? Myśli pan, że ona nie zmieni historii?
— Już zmieniła — oświadczyłem. — Podobnie jak pani. Zdaje pani sobie sprawę, co pani zrobiła? Dzięki pani odkryliśmy całą klasę przedmiotów, które można przenosić przez sieć do przodu. Inne skarby, które zniszczył ogień. Dzieła sztuki, książki i…
— Pamiętniki sir Richarda Burtona — podsunęła. Podniosła na mnie wzrok. — Żona spaliła je, kiedy zmarł. Ponieważ go kochała.
Usiadłem na sofie.
— Nie chce pani, żebyśmy zabrali strusią nogę biskupa?
— Nie. — Potrząsnęła siwą głową. — Nie. Ona należy do katedry. Pochyliłem się do przodu i ująłem jej dłonie.
— Dzięki pani przeszłość nie będzie tak bezpowrotnie stracona, jak myśleliśmy.
— Fragmenty przeszłości — powiedziała cicho. — Lepiej znieście na dół resztę rzeczy.
Kiwnąłem głową i ruszyłem z powrotem na strych. W połowie schodów wpadłem na Verity, która ostrożnie niosła paliusz czapnika na wyprostowanych ramionach.
— To wręcz zdumiewające — zacytowała, świetnie naśladując głos pani Mering — jakie skarby ludzie trzymają na strychach.
Wyszczerzyłem do niej zęby i pospieszyłem na górę. Zniosłem dziecięcy krzyż i płytę ołtarzową i właśnie taszczyłem po schodach drewnianą szesnastowieczną skrzynię, kiedy Verity zawołała:
— Przyjechał samochód.
— To nie solar? — upewniłem się.
— Nie — odparła. — To karawan.
— Z trumną w środku?
— Nie.
— Świetnie, więc wystarczy miejsca — ucieszyłem się i wyniosłem skrzynię przed dom.
Starożytny karawan z archaicznym napędem wyglądał tak, jakby używano go w czasie pandemii, ale przynajmniej był duży i otwierał się z tyłu. Kierowca gapił się na stos skarbów.
— Urządzacie kiermasz staroci?
— Tak — potwierdziłem i władowałem skrzynię do tyłu.
— Wszystkiego nie zmieścicie — oświadczył z przekonaniem. Wepchnąłem skrzynię jak najdalej do przodu i wziąłem od Verity srebrny kandelabr.
— Zmieścimy — zapewniłem. — Umiem doskonale pakować. Daj mi to.
Wszystko się zmieściło, chociaż musieliśmy postawić posążek Św. Michała na przednim fotelu.
— Pani Bittner może siedzieć z przodu — powiedziałem do Verity — ale ty i ja musimy się wcisnąć z tyłu.
— A strusia noga biskupa? — zapytała.
— Wezmę ją na kolana. Wróciłem do bawialni.
— Samochód załadowany — powiedziałem do pani Bittner. — Jest pani gotowa? — chociaż nie wyglądała na gotową. Wciąż siedziała cichutko w fotelu obitym perkalem.
Pokręciła głową.
— Jednak nie pojadę z wami — oświadczyła. — Mój bronchit…
— Nie pojedzie pani? — zawołała Verity od drzwi. — Przecież to pani uratowała te skarby. Powinna pani je zobaczyć w katedrze.
— Już je widziałam w katedrze — powiedziała. — Nie mogą wyglądać piękniej niż tamtej nocy, wśród płomieni.
— Pani mąż chciałby, żeby pani pojechała — nalegała Verity. — On kochał tę katedrę.
— To tylko zewnętrzny symbol czegoś większego — odparła. — Jak kontinuum.
Kierowca wsadził głowę w drzwi.
— Podobno państwo się spieszą.
— Już idziemy — rzuciłem przez ramię.
— Proszę, niech pani pojedzie — Verity uklękła obok fotela. — Powinna pani tam być.
— Nonsens — stwierdziła pani Bittner. — Czy przestępca towarzyszył Harriet i lordowi Peterowi podczas ich miodowego miesiąca? Nie. Przestępca zostaje sam, żeby rozpamiętywać swoje grzechy i konsekwencje swoich uczynków, co właśnie zamierzam robić. Chociaż w moim przypadku konsekwencje są trochę inne, niż się spodziewałam. Potrzebuję czasu, żeby się przestawić. Tak długo nosiłam worek pokutny i posypywałam głowę popiołem.
Olśniła nas nagłym uśmiechem i w jednej ulotnej chwili zobaczyłem, dlaczego Jim Dunworthy, Shoji Fudżisaki i Bitty Bittner stracili dla niej głowy.
— Na pewno pani nie pojedzie? — zapytała jeszcze raz Verity, powstrzymując łzy.
— W przyszłym tygodniu, kiedy poprawi mi się z bronchitem — przyrzekła. — Wy dwoje możecie mnie oprowadzić.
— Mówił pan, że musicie być w Oksfordzie przed jedenastą — odezwał się kierowca. — Nigdy nie zdążymy.
— Zdążymy — uciąłem i pomogłem wstać pani Bittner, żeby odprowadziła nas do samochodu.
— Na pewno dobrze się pani czuje? — zatroskała się Verity. Pani Bittner poklepała ją po ręku.
— Doskonale. Wszystko skończyło się lepiej, niż przypuszczałam. Alianci wygrali drugą wojnę światową — ponownie błysnęła uśmiechem Zulejki Dobson — a ja pozbyłam się ze strychu tej ohydnej strusiej nogi biskupa. Czego chcieć więcej?
— Krzyż zasłaniał mi widok, więc przeniosłem go na przód — powiedział kierowca. — Wy dwoje musicie siedzieć z tyłu.
Pocałowałem panią Bittner w policzek.
— Dziękuję — szepnąłem i wgramoliłem się do samochodu.
Kierowca podał mi strusią nogę biskupa. Umieściłem ją na kolanach. Verity przecisnęła się obok mnie, pomachała do pani Bittner i odjechaliśmy pełnym gazem.
Włączyłem znowu komunikator i zadzwoniłem do pana Dunworthy’ego.
— Już jedziemy — oznajmiłem. — Powinniśmy dojechać za jakieś czterdzieści minut. Niech pan powie Finchowi, żeby dalej grał na zwłokę. Załatwił pan robotników, żeby na nas czekali?
— Tak — potwierdził.
— Dobrze. Czy arcybiskup już przyjechał?
— Nie, ale lady Schrapnell przyjechała i dostała szału. Chce wiedzieć, gdzie pan znalazł strusią nogę biskupa i jakie kwiaty powinny w niej stać. Zgodnie z programem nabożeństwa.
— Żółte chryzantemy — poinformowałem i rozłączyłem się. — Wszystko gra — powiedziałem do Verity.
— Nie całkiem, Sherlocku. — Siedziała oparta o bok karawanu, z kolanami podciągniętymi pod brodę. — Jeszcze parę szczegółów wymaga wyjaśnienia.
— Owszem — przytaknąłem. — Mówiłaś, że wiesz, na czym polegała pokrewna misja Fincha. Na czym?
— Na przeniesieniu nieistotnych przedmiotów — odpowiedziała.
— Nieistotnych przedmiotów? Przecież dopiero teraz odkryliśmy, że to możliwe — zaprotestowałem. — A nieistotne przedmioty nie mają nic wspólnego z naszą niekongruencją.
— To prawda — zgodziła się — ale przez ponad tydzień T.J. i pan Dunworthy myśleli, że mają, i próbowali z rozmaitymi rzeczami.
— Ale nic się nie spaliło w Muchings End ani w Iffley, kiedy tam byliśmy. Co przeniósł Finch? Kapustę?
Zadzwonił komunikator.
— Ned — powiedziała lady Schrapnell — gdzie pan jest?
— W drodze — uspokoiłem ją. — Pomiędzy… — nachyliłem się do kierowcy. — Gdzie jesteśmy?
— Między Banbury a Adderbury.
— Między Banbury a Adderbury — powtórzyłem. — Przyjedziemy jak najszybciej.
— Dalej nie rozumiem, dlaczego nie możemy jej przerzucić w przeszłość — poskarżyła się lady Schrapnell. — Byłoby znacznie prościej. Czy strusia noga biskupa dobrze wygląda?
Na to nie znalazłem odpowiedzi.
— Przyjedziemy jak najszybciej — zapewniłem ponownie i przerwałem połączenie.
— No dobrze, teraz moja kolej na pytanie — powiedziała Verity. — Wciąż czegoś nie rozumiem. W jaki sposób wycieczka Tossie do Coventry piętnastego czerwca, kiedy zobaczyła strusią nogę biskupa i zakochała się w Bainie, mogła naprawić niekongruencję?
— Nie naprawiła — odparłem. — Nie dlatego Tossie tam pojechała.
— Ale wtedy zobaczyła strusią nogę biskupa, co zainspirowało lady Schrapnell do odbudowy katedry i wysłania mnie w przeszłość, żebym przeczytała pamiętnik, i dlatego uratowałam Księżniczkę Ardżumand…
— Co stanowiło część samokorekty. Ale Tossie musiała tam być piętnastego głównie po to, żeby ją przyłapano na flirtowaniu z wielebnym panem Bauwanem.
— Och! — wykrzyknęła Verity. — Przyłapała ich dziewczyna z wycieraczkami do piór.
— Bardzo dobrze, Harriet — pochwaliłem ją. — Dziewczyna z wycieraczkami do piór. Nazywała się Ostróżka Sharpe.
— Kobieta kierująca Komitetem Kwiatowym.
— Już nie — zaprzeczyłem. — Pamiętasz, że bardzo się zdenerwowała, kiedy zobaczyła Tossie flirtującą z wielebnym Bauwanem. Wyleciała jak burza ze swoimi wycieraczkami i kiedy wychodziliśmy z kościoła, maszerowała po Bailey Lane, zadzierając długi nos. Widziałem, jak wielebny pan Bauwan biegnie za nią, żeby ją ułagodzić. Nie jestem pewien, co zaszło potem, ale domyślam się, że podczas sprzeczki ona wybuchnęła płaczem, a on się oświadczył. Co znaczy, że wielebny pan Bauwan nie został w katedrze, ale otrzymał kościelne beneficjum na jakiejś wiejskiej plebanii.
— Dlatego zażądałeś listy beneficjów.
— Doskonale, Harriet. Uwinął się znacznie szybciej, niż przypuszczałem. Poślubił ją w 1891 roku, a rok później objął parafię w Northumberland.
— Więc w nocy czternastego listopada 1940 roku Ostróżka przebywała daleko od Coventry — dokończyła Verity. — A zajęta parafialnymi kiermaszami staroci i zbiórką złomu, nie zauważyła zaginięcia pewnej strusiej nogi biskupa.
— Więc nie napisała listu do wydawcy — podjąłem — a wszyscy inni zakładali, że strusia noga spłonęła w pożarze.
— I tajemnica Ultry pozostała bezpieczna. — Verity zmarszczyła brwi. — Więc to, że uratowałam Księżniczkę Ardżumand, że pojechaliśmy do Oksfordu odwiedzić madame Iritosky, że nie dopuściłeś do spotkania Terence’a z Maud i pożyczyłeś mu pieniądze na łódź, i ten seans spirytystyczny, to wszystko było częścią samokorekty? Wszystko?
— Wszystko — przyświadczyłem, a potem zacząłem się zastanawiać. Właściwie jak bardzo rozbudowana była samokorekta i co wchodziło w jej zakres? Wojna pomiędzy profesorem Peddickiem a profesorem Overforce’em? Towarzystwo Badań Metapsychicznych? Pudełeczko na fiołki w cukrze przekazane w darze na kiermasz staroci? Futrzane damy w księgarni Blackwella?
— Ciągle nie rozumiem — wyznała Verity. — Jeżeli kontinuum musiało tylko powstrzymać pannę Sharpe przed napisaniem listu do wydawcy, istniały prostsze sposoby.
— To chaotyczny system — powiedziałem. — Każde zdarzenie jest powiązane ze wszystkimi innymi. Nawet niewielka zmiana wymaga rozległych poprawek.
Ale jak rozległych? — zadałem sobie pytanie. Czy objęły również Luftwaffe? I Agathę Christie? I pogodę?
— Wiem, że to chaotyczny system, Ned — mówiła Verity. — Ale tam był nalot. Gdyby samokorekta dokonywała się automatycznie, bezpośrednie trafienie skorygowałoby niekongruencję znacznie łatwiej i szybciej niż jakiś skomplikowany plan, uwzględniający koty i wycieczki do Coventry.
Bezpośrednie trafienie bomby burzącej usunęłoby wszelkie zagrożenie, jakie panna Sharpe stanowiła dla Ultry, i to bez żadnych konsekwencji. Ponad pięćset osób zginęło tamtej nocy w Coventry.
— Może Ostróżka Sharpe czy jakaś inna osoba spod zachodnich drzwi miała do odegrania inną rolę w historii — zasugerowałem, myśląc o krępym wartowniku COP i kobiecie z dwójką dzieci.
— Nie mówię o Ostróżce Sharpe — odparła Verity. — Mówię o strusiej nodze biskupa. Gdyby bomba trafiła bezpośrednio w Kaplicę Kowali, panna Sharpe uwierzyłaby w zniszczenie strusiej nogi biskupa i nie napisałaby listu do wydawcy. Albo wystarczyłoby bezpośrednie trafienie, zanim Lizzie Bittner przeskoczyła, i wcale nie spowodowałaby niekongruencji.
Miała rację. Bezpośrednie trafienie wystarczyłoby w zupełności. Chyba że bomba burząca zmieniłaby coś innego. Albo strusia noga biskupa miała do odegrania inną rolę w Wielkim Planie. Albo kontinuum miało inne, subtelniejsze powody, żeby zastosować taką właśnie korektę.
Plany, zamiary, powody. Jakbym słyszał profesora Overforce’a. „Wiedziałem! To tylko argument na rzecz Wielkiego Planu!”
Wielki Plan, którego nie widzimy, ponieważ jesteśmy jego częścią. Wielki Plan, którego fragmenty dostrzegamy jedynie przelotnie. Wielki Plan, obejmujący całą historię, cały czas i całą przestrzeń, który z niepojętych przyczyn posłużył się dla swoich celów kotami, wycieraczkami do piór i młotkami do krokieta, nie licząc psa. I ohydnego wiktoriańskiego dzieła sztuki. I nas.
„Historia to charakter”, mówił profesor Peddick. I rzeczywiście charakter odgrywał ważną rolę w procesie samokorekty — przywiązanie Lizzie Bittner do męża, upór pułkownika Meringa, który nie chciał nałożyć płaszcza w deszcz, zamiłowanie Verity do kotów i zamiłowanie Księżniczki Ardżumand do ryb, temperament Hitlera i łatwowierność pani Mering. I moja dyschronia. Jeśli stanowiły część samokorekty, jak to wpływało na pojęcie wolnej woli? A może wolna wola również stanowiła część planu?
— Jeszcze czegoś nie rozumiem — ciągnęła Verity. — Niekongruencja została naprawiona, kiedy Tossie uciekła z Baine’em, tak?
Kiwnąłem głową.
— Więc co tam robiła Ostróżka Sharpe? Przecież TJ. powiedział, że prawdopodobieństwo załamuje się w prawdziwy ciąg wydarzeń, jak tylko niekongruencja zostaje naprawiona?
— Ale niekongruencja nie została jeszcze naprawiona, kiedy tam byliśmy — zwróciłem jej uwagę. — Baine wrzucił Tossie do wody, ale jeszcze z nią nie uciekł. A dopóki nie uciekli, niekongruencja nie naprawiła się w pełni.
— Przecież uciekli. Uciekli osiemnastego czerwca 1888 roku. I to było przesądzone, odkąd ją pocałował, więc po co w ogóle pojechaliśmy do Coventry? Na pewno nie po to, żeby Tossie uciekła z Baine’em.
Znałem przynajmniej tę odpowiedź.
— Żeby znaleźć strusią nogę biskupa — oznajmiłem. — Musiałem zobaczyć drzwi i pusty żelazny postument, żeby zrozumieć, co zaszło.
— Ale dlaczego? — upierała się, wciąż marszcząc brwi. — Mogła się naprawić nawet bez naszej wiedzy.
— Z litości — podsunąłem. — Bo wiedziała, że lady Schrapnell zabije mnie, jeśli jej nie znajdę przed konsekracją.
Ale Verity miała słuszność. Strusia noga biskupa nadal mogła tkwić na strychu pani Bittner i obrastać kurzem, skoro niekongruencja została naprawiona i naziści nie dowiedzieli się o Ultrze. Więc dlaczego wysłano mnie do laboratorium w 2018 i do Blackwella, i do nalotu, i dostarczono mi takie wyraźne wskazówki, skoro nie miało znaczenia, czy znajdziemy strusią nogę biskupa? Czyżby jej ewentualne odkrycie po śmierci pani Bittner spowodowało jakąś inną niekongruencję? Czy też z jakiegoś powodu musiała znaleźć się w katedrze podczas konsekracji?
— Dojeżdżamy do Oksfordu — odezwał się kierowca. — Dokąd mam jechać?
— Chwileczkę — poprosiłem i zadzwoniłem do pana Dunworthy’ego.
Odebrał Finch.
— Dzięki niebiosom — powiedział. — Jedźcie Parks Road do Holywell i Longwell, a potem skręcajcie na południe w Główną i na boisko Merton. Skorzystajcie z drogi dojazdowej. Będziemy na was czekać przy drzwiach zakrystii. Wie pan, gdzie to jest?
— Tak — powiedziałem. — Zrozumiał pan? — zapytałem kierowcę. Kiwnął głową.
— Zabieracie te rzeczy do katedry?
— Tak.
— Strata czasu i pieniędzy, gdyby mnie kto pytał — mruknął. — To znaczy, jaki jest pożytek z katedry?
— Zdziwiłby się pan — odparła Verity.
— Proszę tutaj skręcić — poleciłem, wypatrując furtki dla pieszych w Merton. — Finch, jesteśmy na miejscu — powiedziałem do komunikatora, a do kierowcy: — Niech pan jedzie na wschodni koniec. Drzwi zakrystii są na południowej ścianie.
Kierowca zahamował przed drzwiami zakrystii, gdzie czekał na nas tuzin robotników od Fincha. Jeden z nich otworzył tylne drzwi karawanu. Verity wygramoliła się z pojazdu i zaczęła wydawać rozkazy:
— Obrus na ołtarz idzie do Kaplicy Kowali, tak samo ten świecznik. Uważajcie, żeby nie pomieszać rekonstrukcji z oryginałami. Ned, podaj mi paliusz czapnika.
Położyłem go na jej wyciągniętych ramionach, a ona wniosła go po schodach. Sięgnąłem po komunikator.
— Finch, gdzie pan jest?
— Tutaj, sir — odezwał się od drzwi karawanu. Wciąż nosił surdut kamerdynera, chociaż rękaw miał już suchy. Podałem mu emaliowane cyborium.
— Konsekracja jeszcze się nie zaczęła? — upewniłem się.
— Nie, sir — powiedział. — Niestety powstał zator w St. Aldate’s. Wozy straży pożarnej i karetki pogotowia całkowicie zablokowały ulicę. Wszystko okazało się zwykłym nieporozumieniem — ciągnął z absolutnie pokerową twarzą — ale rozładowanie korka zabrało trochę czasu. Nikt nie mógł dojechać na Błonia Christ Church prawie przez godzinę. A potem biskup się spóźnił. Jego kierowca źle skręcił i pojechał do Iffley. A teraz wynikły jakieś kłopoty z biletami.
Z podziwem pokręciłem głową.
— Jeeves byłby z pana dumny. Nie licząc Buntera i Niezrównanego Crichtona.
Wyładowałem strusią nogę biskupa.
— Mam to zanieść, sir?
— Chcę to sam dostarczyć. — Ruchem głowy wskazałem dziecięcy krzyż. — To idzie do Kaplicy Pasamoników. A posążek św. Michała idzie na chór.
— Tak, sir — powiedział. — Pan Lewis pana szuka. Chce z panem omówić jakąś kwestię dotyczącą kontinuum.
— Świetnie — stęknąłem, szamocząc się z mizerykordią. — Jak tylko uporządkujemy ten bałagan.
— Tak, sir — powtórzył. — A w wolnej chwili ja też chciałbym z panem pomówić, sir, o mojej misji.
— Proszę mi powiedzieć tylko jedno. — Wyciągnąłem mizerykordię i podałem ją dwóm pierwszorocznym studentom. — Czy pańska misja polegała na przenoszeniu wstecz nieistotnych przedmiotów?
Wydawał się urażony.
— W żadnym wypadku.
Podniosłem strusią nogę biskupa.
— Nie wie pan, gdzie jest lady Schrapnell?
— Przed chwilą była w zakrystii, sir. — Podniósł wzrok na niebo. — Ojej, coraz bardziej się chmurzy. A lady Schrapnell chciała, żeby wszystko wyglądało dokładnie jak w dniu nalotu.
Zataszczyłem strusią nogę biskupa po schodach do drzwi zakrystii, bardzo stosowny postępek: wnieść strusią nogę biskupa tymi samymi drzwiami, którymi rektor Howard wyniósł świeczniki, krucyfiks i sztandar pułkowy. Skarby z Coventry.
Otworzyłem drzwi i wniosłem ją do zakrystii.
— Gdzie jest lady Schrapnell? — zapytałem historyczkę, którą rozpoznałem z Kolegium Jezusa.
Wzruszyła ramionami i pokręciła głową.
— Nie — zawołała do kogoś w sanktuarium. — Potrzebujemy jeszcze śpiewników na ostatnie pięć rzędów ławek w zachodnim skrzydle. I trzech książeczek do nabożeństwa.
Wszedłem na chór. I wpadłem w chaos. Ludzie biegali dookoła wykrzykując rozkazy, a z Kaplicy Bławatników dochodziło głośne stukanie młotka.
— Kto zabrał Listy Apostolskie? — wołał wikary przy pulpicie. — Przed chwilą tu leżały.
Organy zagrały próbny akord i pierwsze nuty hymnu „Tajemne są dzieła Boże, niepojęte Jego cuda”. Chuda kobieta w zielonym fartuchu wtykała długie różowe gladiolusy do wazy z brązu przed pulpitem, a przysadzista matrona w okularach, z kartką papieru w dłoni, chodziła od jednej osoby do drugiej i wszystkich o coś pytała. Pewnie ona też szukała lady Schrapnell.
Organy umilkły i organista krzyknął do kogoś na arkadowej galerii: „Rejestr trąbki nie działa”. Wszędzie kręcili się chłopcy z chóru w lnianych komżach i czerwonych sutannach. Widocznie Warder kazała komuś wyprasować komże, pomyślałem bez związku.
— Nie rozumiem, co to za różnica, czy ławki chóru są wykończone od wewnątrz — mówiła blondynka z długim nosem do chłopca leżącego częściowo pod jedną ze stalli chóru. — Nikt z kongregacji tego nie zobaczy.
— „My o powód nie pytamy — zacytował chłopiec. — My na rozkaz umieramy”. Podaj mi laser, dobrze?
— Przepraszam — odezwałem się. — Czy któreś z was wie, gdzie jest lady Schrapnell?
— Ostatnio widziałem ją w Kaplicy Sukienników — odpowiedział chłopiec spod ławki.
Ale nie było jej w Kaplicy Sukienników ani w sanktuarium, ani na górze pod arkadami. Zszedłem do nawy.
Carruthers siedział tam w ławce, składając programy nabożeństwa.
— Widziałeś lady Schrapnell? — zapytałem.
— Była tu przed chwilą — odparł z niesmakiem. — Właśnie dlatego muszę to robić. Zdecydowała w ostatniej chwili, że trzeba od nowa wydrukować programy nabożeństwa. — Podniósł wzrok. — Wielki Boże, znalazłeś ją! Gdzie była?
— To długa historia — odparłem. — Dokąd poszła lady Schrapnell?
— Do zakrystii. Czekaj. Zanim pójdziesz, chcę ci zadać jedno pytanie. Co myślisz o Peggy?
— Peggy?
— Warder — wyjaśnił. — Nie uważasz, że jest najsłodszą, najmilszą osobą na całym świecie?
— Jeszcze nie poskładałeś tych programów? — zapytała Warder, podchodząc do nas. — Lady Schrapnell chce je dać porządkowym.
— Gdzie ona jest? — zapytałem.
— W Kaplicy Bławatników — odpowiedziała Warder, a ja szybko uciekłem.
Ale lady Schrapnell nie było w Kaplicy Bławatników ani w baptysterium. Zauważyłem, że coś się dzieje obok zachodnich drzwi. Sam będę musiał odstawić na miejsce strusią nogę biskupa.
Zaniosłem ją do Kaplicy Kowali, myśląc: teraz na pewno zniknął postument, ale postument z kutego żelaza stał tam, gdzie powinien, przed ażurową przegrodą. Pieczołowicie ustawiłem na nim strusią nogę biskupa.
Kwiaty. Potrzebowała kwiatów. Wróciłem do pulpitu i kobiety w zielonym fartuchu.
— Potrzebuję kwiatów do wazy przed ażurową przegrodą Kaplicy Kowali — oznajmiłem. — Żółte chryzantemy.
— Żółte chryzantemy! — przeraziła się i chwyciła komunikator. — Lady Schrapnell pana przysłała? W programie nic nie ma o żółtych chryzantemach.
— Dodatek z ostatniej chwili — wyjaśniłem. — Nie widziała pani przypadkiem lady Schrapnell?
— W Kaplicy Pasamoników — odparła, wtykając gladiolusy do wazy na pulpicie. — Chryzantemy! Skąd ja wezmę żółte chryzantemy?
Ruszyłem przez transept, zatłoczony chórzystami i ludźmi w akademickich togach.
— No dobrze! — mówił młody człowiek, wypisz wymaluj wielebny Arbitage. — Tu jest porządek procesji. Najpierw kadzielnica i chór. Potem członkowie wydziału historii, według kolegiów. Panie Ransome, gdzie pańska toga? Instrukcje wyraźnie mówiły: „pełny strój akademicki”.
Przecisnąłem się wzdłuż rzędu ławek do północnego przejścia i ruszyłem nawą. Nagle zobaczyłem pana Dunworthy’ego.
Stał w wejściu do Kaplicy Pasamoników, opierając się o jeden z łuków. Trzymał kartkę papieru, która właśnie sfrunęła z jego dłoni na podłogę.
— Co się stało? — zawołałem i podbiegłem do niego. — Nic panu nie jest?
Objąłem go ramieniem.
— Chodźmy tam — pociągnąłem go do najbliższej ławki. — Niech pan usiądzie.
Podniosłem kartkę papieru i usiadłem obok niego.
— Co to jest?
Obdarzył mnie słabym uśmiechem.
— Patrzyłem na dziecięcy krzyż — powiedział, wskazując Kaplicę Pasamoników. — I nagle uświadomiłem sobie, co to znaczy. Tak bardzo byliśmy zajęci rozwiązywaniem niekongruencji, wyciąganiem Carruthersa i misją Fincha, że dopiero teraz dotarło do mnie, co odkryliśmy.
Sięgnął po kartkę papieru, którą podniosłem.
— Zacząłem robić listę — oznajmił. Spojrzałem na kartkę w mojej dłoni.
— Biblioteka w Lizbonie — przeczytałem. — Biblioteka Publiczna w Los Angeles. „Rewolucja francuska” Carlyle’a. Biblioteka Aleksandryjska.
Podniosłem na niego wzrok.
— Wszystko zniszczone przez ogień — wyjaśnił. — Służąca przez pomyłkę spaliła jedyny egzemplarz „Rewolucji francuskiej”. — Wziął ode mnie kartkę. — Tyle zdążyłem wymyślić przez kilka minut.
Złożył listę na pół.
— Katedra św. Pawła wyparowała po trafieniu bombą — mruknął. — Wszystko przepadło. Obraz „Światło świata”, grobowiec Nelsona, posąg Johna Donne’a. Pomyśleć, że mogły…
Podszedł do nas wikary.
— Panie Dunworthy — powiedział — powinien pan stanąć w szeregu.
— Nie widział pan lady Schrapnell? — zapytałem wikarego.
— Przed chwilą była w Kaplicy Sukienników — poinformował mnie. — Panie Dunworthy, gotowy pan?
— Tak — oświadczył. Zdjął swój biret, włożył do niego listę i ponownie naciągnął biret na głowę. — Jestem gotowy na wszystko.
Ruszyłem nawą w stronę Kaplicy Sukienników. Boczne przejście wypełniał skłębiony tłum donów, a Warder na chórze próbowała ustawić chłopców w szeregu.
— Nie, nie, nie! — krzyczała. — Nie siadać! Pogniotą się wam komże. Właśnie je wyprasowałam. Stańcie porządnie. Nie będę was ustawiać przez cały dzień!
Wyminąłem ją i skierowałem się do Kaplicy Sukienników. Stała tam Verity przed witrażowym oknem, pochyliwszy piękną głowę nad kartką papieru.
— Co to jest? — zagadnąłem, podchodząc do niej. — Program nabożeństwa?
— Nie — odparła. — To list. Pamiętasz, jak znaleźliśmy list Maud, poprosiłam biegłą sądową, żeby sprawdziła, czy przetrwały jakieś listy Tossie do innych osób. — Podniosła list. — Znalazła jeden.
— Żartujesz — zawołałem. — I pewnie jest w nim nazwisko Baine’a.
— Nie, Tossie ciągle nazywa go „ukochanym mężem”. I podpisuje się: „Toots”. Ale jest tam parę interesujących rzeczy. — Verity usiadła w rzeźbionej ławce. — Posłuchaj tego: „Mój drogi Terence…”
— Terence? — zdziwiłem się. — Na litość, dlaczego ona pisze do Terence’a?
— On do niej napisał — wyjaśniła Verity. — Jego list zaginął. To jest odpowiedź Tossie.
— Terence napisał do niej?
— Tak — potwierdziła. — Słuchaj: „Mój drogi Terence, Nie zdołam wyrazić słowami, jak bardzo ucieszył mnie twój list z trzeciego”. Słowo „ucieszył” podkreślone. „Straciłam już wszelką nadzieję, że otrzymam wiadomość o mojej kochanej Księżniczce Ardżumand na tym świecie!” Słowo „świecie”…
— Podkreślone — dokończyłem.
— I dwa wykrzykniki — dodała Verity. Czytała dalej: — „Wypłynęliśmy już daleko w morze, kiedy odkryłam, że zginęła. Mój ukochany mąż zrobił wszystko, co w jego mocy, żeby skłonić kapitana do natychmiastowego powrotu, lecz ten okrutnik odmówił i myślałam, że już nigdy w tym życiu nie ujrzę mojej najdroższej ślicznej Dziudziu i nie poznam jej Losu”. Praktycznie każde słowo podkreślone — zaznaczyła Verity — a „Los” napisany dużą literą.
Podjęła lekturę:
— „Nie potrafisz sobie wyobrazić mojej radości, kiedy otrzymałam twój list. Tak straszliwie się bałam, że utonęła w morskiej otchłani, a teraz dowiaduję się, że nie tylko żyje, lecz jest z tobą!”
— Co? — wykrztusiłem.
— Od tego miejsca wszystko podkreślone — ciągnęła Verity. — „Pomyśleć tylko, że moje delikatne kochanie podróżowało z Plymouth aż do Kent, kiedy Muchings End byłoby znacznie bliżej! Ale może lepiej się stało. Mama pisała, że papa ostatnio otrzymał nowego złotego welona ryunkina. I wiem, że będziesz się nią dobrze opiekował.
Dziękuję za twoją wspaniałomyślną propozycję, że odeślesz mi Księżniczkę Ardżumand pod opieką Dawsona, lecz mój ukochany mąż i ja doszliśmy do wniosku, że ze względu na jej niechęć do wody najlepiej będzie, jeśli najdroższa kiciunia pozostanie pod twoją opieką. Wiem, że ty i twoja żona Maud będziecie ją kochali równie mocno jak ja. Mama napisała mi o waszym ślubie. Chociaż wydaje mi się nieco pospieszny i mam szczerą nadzieję, że nie popełniłeś tego kroku w chwili słabości, cieszę się niezmiernie, że zdołałeś o mnie zapomnieć, i żywię głęboką nadzieję, że będziecie równie szczęśliwi jak ja z moim ukochanym mężem! Ucałuj ode mnie Księżniczkę Ardżumand i pogłaszcz jej kochane futerko, i powiedz jej, że mamusia każdego dnia myśli o swojej słodkiej kiciuni. Serdecznie zobowiązana, Toots Callahan”.
— Biedny Cyryl — westchnąłem.
— Nonsens — zaprzeczyła Verity. — Byli dla siebie stworzeni.
— Tak jak my — powiedziałem. Przechyliła głowę na bok.
— No więc jak, Harriet? — zagadnąłem. — Kapitalna z nas para detektywów, hę? Co powiesz na to, żebyśmy założyli stały zespół?
— Nie! — krzyknęła Warder. — Nie kazałam wam siadać. Spójrzcie, jak się pogniotły! Te komże są lniane!
— A zatem co powiesz, Watsonie? — zapytałem.
— Nie wiem — odparła żałośnie. — A jeśli to tylko dyschronia? Popatrz na Carruthersa. Wydaje mu się, że zakochał się w Warder…
— Absolutnie wykluczone! — szczeknęła Warder na małego chłopca. — Trzeba było o tym pomyśleć, zanim nałożyłeś komżę!
— Spójrz na nią! A jeśli teraz, kiedy wszystko się skończyło — ciągnęła Verity, podnosząc na mnie poważny wzrok — kiedy wreszcie odpoczniesz i wyleczysz się z dyschronii, wówczas dojdziesz do wniosku, że to wszystko było straszną pomyłką?
— Nonsens — oświadczyłem, przypierając ją do ściany. — Także brednie, banialuki, dyrdymały, koszałki-opałki i duby smalone. Nie licząc andronów. Po pierwsze wiesz doskonale, że kiedy cię ujrzałem pierwszy raz, jak wyżymałaś rękaw na dywan pana Dunworthy’ego, było jak w „Pani na Shalott”… szata porwana, zwierciadło pękło, wszędzie pełno strzępków i odłamków szkła.
Oparłem dłoń o ścianę nad głową Verity i pochyliłem się ku jej twarzy.
— Po drugie — powiedziałem — to twój patriotyczny obowiązek.
— Mój patriotyczny obowiązek?
— Właśnie. Jesteśmy częścią samokorekty, pamiętasz? Jeśli się nie pobierzemy, stanie się coś okropnego: naziści domyśla się, że mamy Ultrę, albo lady Schrapnell przekaże pieniądze do Cambridge, albo kontinuum się załamie.
— Tutaj jesteście — zawołał Finch, wbiegając z komunikatorem i wielkim kartonowym pudłem. — Wszędzie was szukam. Pan Dunworthy powiedział, że pan i panna Kindle macie dostać jednego, ale nie wiedziałem, czy to znaczy jednego czy dwa.
Nie miałem pojęcia, o czym on mówi, ale po tygodniowym pobycie w epoce wiktoriańskiej przestałem się przejmować takimi rzeczami.
— Jednego — powiedziałem.
— Tak, sir. Jednego — powiedział do komunikatora i położył go na nagrobku. — Pan Dunworthy mówił, że ze względu na wasze cenne zasługi możecie wybrać pierwsi. Czy macie jakieś preferencje co do koloru?
— Tak — odezwała się Verity. — Czarny. Z białymi łapkami.
— Co? — bąknąłem.
— Mówiłam ci, że on przenosi nieistotne przedmioty — mruknęła Verity.
— Bynajmniej nie uważam ich za nieistotne — oświadczył Finch, otworzył pudło i wyjął kociaka.
Kotek wyglądał identycznie jak Księżniczka Ardżumand, włącznie z białymi pantalonami na tylnych łapkach, tylko w miniaturze.
— Skąd? — zapytałem. — Jak? Koty to wymarły gatunek.
— Tak, sir — przyznał, podając kociaka Verity — ale w czasach wiktoriańskich występował nadmiar kotów, dlatego też farmerzy często topili nowo narodzone kocięta, żeby ograniczyć liczebność populacji.
— A kiedy przeniosłam w czasie Księżniczkę Ardżumand — podjęła Verity, głaszcząc kociaka — T.J. i pan Dunworthy postanowili sprawdzić, czy kociaki wrzucone w worku do stawu okażą się nieistotne.
— Więc pan wędrował po okolicy i szukał ciężarnych kotów — stwierdziłem, zaglądając do pudła. W środku były dwa tuziny kociąt, większość jeszcze z zamkniętymi oczami. — Czy któreś są od Pani Marmolady?
— Tak, sir — przyświadczył i wskazał kilka małych futrzanych kuleczek. — Te trzy pręgowane i ten cętkowany. Oczywiście wszystkie są za małe, żeby je odstawić od smoczka, ale pan Dunworthy kazał wam powtórzyć, że dostaniecie swojego za pięć tygodni. Te po Księżniczce Ardżumand są trochę starsze, bo nie mogli ich znaleźć prawie przez trzy tygodnie.
Odebrał kociaka od Verity.
— Kot właściwie nie będzie waszą własnością — ciągnął — i musicie go zwrócić do laboratorium dla sklonowania oraz regularnego rozpłodu. Nie dysponujemy jeszcze wystarczającą pulą genową, ale nawiązaliśmy kontakt z Sorboną, Caltechem i Uniwersytetem Tajlandii, a ja będę wracał do wiktoriańskiej Anglii po dodatkowe okazy.
Włożył kociaka z powrotem do pudła.
— Czy możemy go odwiedzać? — zapytała Verity.
— Naturalnie — odpowiedział Finch. — I musicie przejść szkolenie w kwestii opieki oraz pokarmu. Polecam dietę z mleka oraz…
— Perłowych wyłupiastookich ryunkinów — dokończyłem. Komunikator Fincha zapiszczał. Finch spojrzał na niego i podniósł kartonowe pudło.
— Przyjechał arcybiskup, a strażnik przy zachodnich drzwiach mówi, że zaczyna padać. Trzeba wpuścić tłum do środka. Koniecznie muszę znaleźć lady Schrapnell. Nie widzieliście jej?
Oboje pokręciliśmy głowami.
— Lepiej pójdę jej poszukać — mruknął i odszedł pośpiesznie.
— Po trzecie — zwróciłem się do Verity, podejmując przerwany wątek — przypadkiem wiem od tamtego dnia w łódce, że czujesz dokładnie to samo, i jeśli czekasz, żebym oświadczył się po łacinie…
— Tutaj jesteś, Ned — zawołał T.J. Niósł mały monitor i przenośny zestaw komputerowy. — Muszę ci coś pokazać.
— Konsekracja już się zaczyna — zaprotestowałem. — Czy to nie może zaczekać?
— Raczej nie — odparł.
— W porządku — rzuciła Verity. — Zaraz wracam. Wymknęła się z kaplicy.
— Co jest? — zapytałem.
— Pewnie nic — odpowiedział T.J. — To prawdopodobnie błąd matematyczny. Albo usterka systemu.
— Co to jest? — powtórzyłem.
— No dobrze, pamiętasz, jak mi kazałeś przenieść ognisko niekongruencji do Coventry w 1940 roku, i tak zrobiłem, i mówiłem ci, że prawie idealnie pasowało do symu Waterloo z kociołkiem.
— Tak — mruknąłem ze znużeniem.
— No więc „prawie” to kluczowe słowo. — Wywołał na ekranie jeden ze swoich zamazanych szarych modeli. — Pasowało bardzo dobrze przy poślizgu peryferyjnym i na głównych obszarach tutaj, tutaj i tutaj — wskazał nierozróżnialne fragmenty ekranu. — Ale nie przy poślizgu wokół ośrodka. I chociaż w ośrodku przeniesienia strusiej nogi biskupa przez panią Bittner wystąpił poślizg, nie był radykalnie zwiększony.
— Przecież tam nie było miejsca na radykalnie zwiększony poślizg — przypomniałem mu. — Lizzie Bittner musiała się zmieścić w bardzo wąskim okienku czasowym… pomiędzy chwilą, kiedy ostatni raz widziano skarby, a ich zniszczeniem przez ogień. Miała ledwie kilka minut. Zwiększony poślizg wysłałby ją prosto w płomienie.
— No tak, nawet jeśli to uwzględnimy, pozostaje problem poślizgu w otoczeniu — zauważył, wskazując na nicość. — A więc — stuknął w kilka klawiszy — spróbowałem przesunąć ognisko do przodu.
Na ekranie pojawiła się nieokreślona szara plama.
— Do przodu?
— Tak. Oczywiście nie miałem wystarczających danych, żeby wybrać lokalizację czasoprzestrzenną jak ty, więc zrobiłem inaczej: potraktowałem poślizg w otoczeniu jako peryferyjny i ekstrapolowałem nowy poślizg w otoczeniu, a z tego wyprowadziłem nowe ognisko.
Wywołał kolejny szary obraz.
— Okay, to jest model Waterloo. Teraz nałożę go na model z nowym ogniskiem. — Nałożył. — Widzisz, że pasuje.
Widziałem.
— Gdzie wypada to ognisko? — zapytałem. — W którym roku?
— 2678 — odpowiedział.
2678. Ponad sześćset lat w przyszłość.
— Piętnasty czerwca 2678 roku — ciągnął. — Jak mówiłem, to pewnie nic nie znaczy. Błąd w obliczeniach.
— A jeśli znaczy?
— Wtedy przeniesienie strusiej nogi biskupa przez panią Bittner nie stanowi niekongruencji.
— Ale jeśli to nie stanowi niekongruencji…
— To też jest część samokorekty — wyjaśnił T.J.
— Samokorekty czego?
— Nie wiem — przyznał. — Czegoś, co jeszcze się nie wydarzyło. Czegoś, co wydarzy się w…
— …w 2678 roku. Jaka jest lokalizacja przestrzenna? — spytałem, bo zaciekawiło mnie, czy będzie równie odległa jak data. Addis Abeba? Mars? Mniejszy Obłok Magellana?
— Oksford — odpowiedział T.J. — Katedra z Coventry.
Katedra z Coventry. Piętnastego czerwca. Verity miała rację. Kontinuum chciało, żebyśmy znaleźli strusią nogę biskupa i zwrócili ją do katedry. I to wszystko, sprzedaż nowej katedry, odbudowa starej przez lady Schrapnell, nasze odkrycie, że nieistotne skarby można przenieść do przodu przez sieć, wszystko stanowiło część tej samej ogromnej samokorekty, jakiegoś Wielkiego…
— Sprawdzę jeszcze raz wszystkie obliczenia i przeprowadzę kilka testów logicznych na modelu — mówił T.J. — Nie martw się. Pewnie się okaże, że to zwykły błąd w symie Waterloo, nic więcej. To tylko prymitywny model.
Dotknął kilku klawiszy i szarość znikła. Zaczął składać ekran.
— T.J. — powiedziałem. — Jak myślisz, co przesądziło o wyniku bitwy pod Waterloo? Charakter pisma Napoleona czy jego hemoroidy?
— Ani jedno, ani drugie — odparł. — I myślę, że nie zadecydował żaden z czynników, których symulację robiliśmy… odwrót Gneisenau do Wavre czy zabłąkany posłaniec, czy pożar w La Sainte Haye.
— Więc co to było według ciebie? — zapytałem z ciekawością.
— Kot — odpowiedział.
— Kot?
— Albo koło, albo wóz, albo…
— …kierowniczka komitetu kościelnego — mruknąłem.
— Właśnie — potwierdził. — Coś tak nieistotnego, że nikt tego nawet nie zauważył. W tym cały kłopot z modelami… zawierają tylko te szczegóły, które ludzie uznali za istotne, a Waterloo stanowiło chaotyczny system. Wszystko było istotne.
— A my wszyscy jesteśmy chorążym Kleppermanem — podchwyciłem — który nagle obejmuje stanowisko o kluczowym znaczeniu.
— No — wyszczerzył zęby — i wszyscy wiemy, co się stało z chorążym Kleppermanem. I co się stanie ze mną, jeśli nie wrócę do zakrystii. Lady Schrapnell chce, żebym zapalił świece w kaplicach. — Pospiesznie chwycił ekran i zestaw komputerowy. — Lepiej wezmę się do zapalania. Oni chyba zaraz zaczną.
Rzeczywiście na to wyglądało. Chłopcy z chóru i donowie ustawili się mniej więcej w szeregach, kobieta w zielonym fartuchu zbierała nożyce, wiadra i bibułkę do zawijania kwiatów, chłopiec z laserem wylazł spod ławki. „Czy rejestr trąbki już działa?”, zawołał jakiś głos z galerii, a organista odkrzyknął: „Tak”. Carruthers i Warder stali przy południowych drzwiach, ściskając w objęciach stosy programów i siebie nawzajem. Wyszedłem do nawy, rozglądając się za Verity.
— Gdzież pan był? — natarła na mnie lady Schrapnell. — Wszędzie pana szukałam. — Ujęła się pod boki. — No, podobno pan znalazł strusią nogę biskupa. Gdzie ona jest? Czyżby znowu pan ją zgubił?
— Nie — zapewniłem. — Stoi na swoim miejscu, przed ażurową przegrodą Kaplicy Kowali.
— Chcę ją zobaczyć — oświadczyła i ruszyła przez nawę. Zabrzmiała fanfara i organista rozpoczął z rozmachem: „O Boże, który stwarzasz rzeczy wielkie i niepojęte”. Chórzyści otworzyli śpiewniki. Carruthers i Warder rozdzielili się i zajęli stanowiska przy południowych drzwiach.
— Chyba już nie ma czasu — powiedziałem. — Konsekracja zaraz się zacznie.
— Nonsens — odparła, rozpychając chórzystów. — Mamy mnóstwo czasu. Słońce jeszcze nie zaszło.
Przepchnęła się przez donów, którzy rozstąpili się przed nią jak Morze Czerwone, i pospieszyła północnym przejściem do Kaplicy Kowali.
Szedłem za nią pełen nadziei, że strusia noga biskupa nie zniknęła znowu w tajemniczy sposób. Nie zniknęła. Ciągle tam stała, na postumencie z kutego żelaza. Kobieta w zielonym fartuchu wstawiła do niej piękny bukiet białych wielkanocnych lilii.
— Oto ona — zaprezentowałem ją dumnie. — Po niewysłowionych trudach i cierpieniach. Strusia noga biskupa. Co pani myśli?
— Ojej — westchnęła i przycisnęła ręce do łona. — Naprawdę jest ohydna, nie?
— Cooo? — zakrztusiłem się.
— Wiem, że jakoby spodobała się mojej pra-pra-praprababce, ale mój Boże! Co to ma być? — wskazała na podstawę. — Jakiś gatunek dinozaura?
— Podpisanie Magna Carta — wyjaśniłem.
— Prawie żałuję, że zmarnował pan tyle czasu na szukanie tego przedmiotu — wyznała. Popatrzyła na urnę w zamyśleniu. — Pewnie jest nietłukąca? — zapytała bez większej nadziei.
— Owszem — potwierdziłem.
— No, chyba musimy ją zatrzymać ze względu na autentyczność. Oby tylko w innych kościołach nie było takiej szkarady.
— W innych kościołach? — powtórzyłem.
— Tak, nie słyszał pan? — ożywiła się. — Teraz, kiedy możemy przenosić przedmioty do przodu przez sieć, mam rozlegle plany. Trzęsienie ziemi w San Francisco, magazyny MGM, Rzym, zanim go spalił Juliusz Cezar…
— Neron — sprostowałem.
— Tak, oczywiście. Musi pan przenieść flet Nerona.
— Ale on się nie spalił — zaprotestowałem. — Tylko przedmioty zredukowane do cząstek składowych…
Lekceważąco machnęła ręką.
— Prawa są po to, żeby je łamać. Zaczniemy od czternastu kościołów Christophera Wrena, które spłonęły podczas wojny, a potem…
— My? — zapytałem słabym głosem.
— Tak, oczywiście. Już wystąpiłam specjalnie o pana. — Umilkła i spojrzała karcąco na strusią nogę biskupa. — Dlaczego tam są lilie? Przecież miały być żółte chryzantemy.
— Uważam, że lilie są bardzo stosowne — powiedziałem. — Skoro katedra i wszystkie jej skarby powstała z martwych. Symbolizm…
Nie zainteresowała się symbolizmem.
— Program nabożeństwa wymienia żółte chryzantemy — oznajmiła. — „Bóg jest w szczegółach”.
Odpłynęła niczym groźny okręt wojenny, żeby znaleźć nieszczęsną kobietę w zielonym fartuchu.
Zostałem sam na sam ze strusią nogą biskupa. Czternaście kościołów Christophera Wrena. I magazyn MGM. Nie licząc innych rzeczy, których niewątpliwie zażąda lady Schrapnell, kiedy w pełni zrozumie, Co To Znaczy.
Podeszła do mnie Verity.
— Co się stało, Ned? — zapytała.
— Z woli przeznaczenia mam spędzić całe życie na kiermaszach staroci, służąc lady Schrapnell.
— Banialuki! — oświadczyła. — Z woli przeznaczenia masz spędzić całe życie ze mną. — Podała mi kociaka. — I z Piórkiem.
Kociak prawie nic nie ważył.
— Piórko — szepnąłem, a on podniósł na mnie szarozielone oczy.
— Mrau — powiedział i zaczął mruczeć, bardzo cichutkie mruczenie. Mruczątko.
— Skąd masz tego kociaka? — zapytałem Verity.
— Ukradłam go — oznajmiła. — Nie patrz tak. Zamierzam go zwrócić. Finch wcale nie zauważy braku.
— Kocham cię — powiedziałem i potrząsnąłem głową. — Jeśli mam spędzić z tobą całe życie, czy to znaczy, że postanowiłaś mnie poślubić?
— Muszę — wyjaśniła. — Właśnie wpadłam na lady Schrapnell. Doszła do wniosku, że katedra potrzebuje…
— Ślubu? — podpowiedziałem.
— Nie, chrztu. Żeby mogli użyć marmurowej chrzcielnicy Purbecka.
— Nie chcę, żebyś robiła coś wbrew własnej woli — powiedziałem. — Mogę napuścić lady Schrapnell na Carruthersa i Warder, a ty uciekniesz do jakiegoś bezpiecznego miejsca. Na przykład bitwa pod Waterloo.
Zagrzmiała fanfara, organy zaintonowały „Niebiosa głoszą chwałę Boga” i wyszło słońce. Wschodnie okna zapłonęły błękitem, czerwienią i purpurą. Podniosłem wzrok. Arkada zmieniła się w jedno długie pasmo złota, jak sieć tuż przed otwarciem. Wypełniło katedrę światłem, opromieniło srebrne świeczniki i dziecięcy krzyż, i ławki na chórze, chórzystów, robotników i ekscentrycznych donów, posąg św. Michała, Taniec Śmierci i programy nabożeństwa. Opromieniło samą katedrę — Wielki Plan stworzony z tysiąca tysięcy szczegółów.
Spojrzałem na strusią nogę biskupa, tuląc kotka w zgięciu ramienia. Witrażowe okno z tyłu obrysowało urnę wspaniałymi barwami, a witraże w Kaplicy Farbiarzy naprzeciwko rzucały szmaragdowe, szafirowe i rubinowe blaski na wielbłądy, cherubiny i egzekucję Marii, królowej Szkocji.
— Ohydna jest, prawda? — zagadnąłem. Verity wzięła mnie za rękę.
— Placet — powiedziała.