Nocni goście — Pożar — Dalsze podobieństwa do „Titanica” — Duch — Lunatyzm — Pearl Harbor — Ryby — Rozmowa z robotnikiem — Finch — Złe zamiary — Verity i ja pływamy łódką po rzece — Oświadczyny po łacinie, wady i zalety tychże — Zdrowotne kłopoty Napoleona — Sen — Podobieństwo pomiędzy literaturą a prawdziwym życiem — Radosna nowina

Moja druga noc w Muchings End minęła podobnie jak pierwsza. Terence przyszedł zapytać, co Tossie o nim mówiła podczas wizyty u Chattisbourne’ów i czy nie uważam, ze jej oczy są jak „gwiazdy w piękny wieczór”, Cyryla trzeba było znieść po schodach, a Baine przyniósł mi kakao i zapytał, czy to prawda, że w Ameryce wszyscy noszą broń. Zaprzeczyłem.

— Słyszałem też, że Amerykanie niezbyt się przejmują podziałami nowymi i bariery społeczne są tam mniej sztywne.

Zastanawiałem się, co mają rewolwery do podziałów klasowych i czy Baine zamierza obrać karierę przestępcy.

Z pewnością tam wszyscy mają prawo szukać szczęścia — powiedziałem. — I szukają.

— Czy to prawda, że przemysłowiec Andrew Carnegie był synem górnika? — wypytywał Baine, a kiedy potwierdziłem, nalał mi kakao i ponownie podziękował za odnalezienie Księżniczki Ardżumand. — Przyjemnie widzieć, jaka szczęśliwa jest panna Mering, odkąd odzyskała swoją ulubienicę.

Myślałem, że jest szczęśliwa, ponieważ rozniosła wszystkich w krokieta, ale nie powiedziałem tego na głos.

— Jeśli mogę coś dla pana zrobić, sir, żeby odwdzięczyć się za przysługę…

Nie chciałbyś czasem poprowadzić nalotu bombowego na Berlin? — zapytałem w duchu.

Pod koniec meczu krokietowego, kiedy Tossie znęcała się nad kulą Terence’a, Verity szepnęła do mnie, żebym koniecznie zniszczył list Maud, ponieważ nie wolno nam ryzykować kolejnej niekongruencji. Więc jak tylko Baine wyszedł, zamknąłem drzwi na klucz, otworzyłem okno i potrzymałem list nad płomieniem naftowej lampy.

Papier zapłonął, skręcając się po brzegach. Płonący fragment wzleciał nagle w powietrze i sfrunął nad bukiet suchych kwiatów na komodzie. Skoczyłem za nim, wpadłem na krzesło i próbowałem go złapać, ale mój gwałtowny ruch tylko przysunął go bliżej do bukietu.

Cudownie. Spalę cały dom, żeby zapobiec niekongruencji.

Ponownie sięgnąłem po papier, który zwinnym piruetem wymknął się z zasięgu moich rąk i powoli opadł na podłogę. Zanurkowałem, żeby go schwytać w złożone dłonie, ale zanim go dotknąłem, spalił się doszczętnie, obrócił się w popiół i nieistotność.

Usłyszałem drapanie do drzwi, otworzyłem i wpuściłem Verity oraz Księżniczkę Ardżumand. Kotka natychmiast wskoczyła na poduszki i ułożyła się dekoracyjnie, a Verity przysiadła na brzegu łóżka.

— Słuchaj — powiedziałem — chyba nie ma potrzeby, żebyś znowu przechodziła. Zrobiłaś już dwa skoki w ciągu dwudziestu czterech godzin i…

— Właśnie przeszłam — oznajmiła z radosnym uśmiechem. I mam dobre nowiny.

— Naprawdę masz dobre nowiny — zapytałem nieufnie — czy tylko odczuwasz przyjemne skutki dyschronii?

— Naprawdę mam dobre nowiny — zapewniła, a potem zmarszczyła brwi. — Przynajmniej oni tak mówią. Chciałam sprawdzić, czego się dowiedzieli o wnuku i nalocie bombowym. T.J. mówi, że nalot na Berlin nie jest punktem krytycznym. Mówi, że nie ma zwiększonego poślizgu ani na lotnisku, ani w Berlinie. Robił symy nalotu i nieobecność wnuka Terence’a w żadnej nie miała trwałych skutków. Mogę wypić twoje kakao?

— Tak — powiedziałem. — Dlaczego?

Zsunęła się z łóżka i podeszła do nocnego stolika.

— Ponieważ wystartowało osiemdziesiąt jeden samolotów i dwadzieścia dziewięć z nich zrzuciło bomby na Berlin — oświadczyła, nalewając kakao. — Brak jednego pilota nie miał znaczenia, zwłaszcza że to nie rozmiar zniszczeń skłonił Hitlera do odwetu, tylko sam fakt bombardowania Vaterlandu. A później były jeszcze trzy naloty. — Wzięła filiżankę ze spodeczkiem i znowu usiadła na łóżku.

Zapomniałem, że wykonano w sumie cztery naloty. Dobrze. To oznacza redundancję.

— I to nie wszystko — dodała Verity, sącząc kakao. — Pan Dunworthy mówi, że według wszelkich oznak Göring już wcześniej postanowił zbombardować Londyn i naloty posłużyły tylko za pretekst. Więc mówi, żeby się nie martwić, to w żaden sposób nie mogło zmienić przebiegu wojny, ale…

Wiedziałem, że jest jakieś „ale”.

— …istnieje punkt krytyczny związany z bombardowaniem, o którym powinniśmy wiedzieć. To dwudziesty czwarty lipca, noc, kiedy dwa niemieckie samoloty przypadkowo zbombardowały Londyn.

Wiedziałem o tym. Profesorze Peddick, oto kolejny przykład indywidualnego działania. Oraz ślepego przypadku. Dwa niemieckie bombowce uczestniczyły w wielkim nalocie na fabrykę samolotów w Rochester i zbiorniki oleju w Thames Haven. Samoloty prowadzące miały na wyposażeniu lokatory, ale pozostałe nie miały. Dwa odłączyły się od grupy, trafiły na artylerię przeciwlotniczą i postanowiły wyrzucić bomby i uciekać do domu. Na nieszczęście znajdowały się wówczas nad Londynem, a bomby zburzyły kościół św. Egidiusza, Crip-Plegate i zabiły cywili.

W odwecie Churchill zarządził nalot na Berlin, a w odwecie za to Hitler kazał zbombardować Londyn. Ten kot to jest chwat, który szczura zjadł, który…

— Pan Dunworthy i T.J. nie mogli znaleźć żadnego związku pomiędzy wnukiem Terence’a a tamtymi dwoma niemieckimi samolotami — ciągnęła Verity popijając kakao — ale ciągle sprawdzają. Skoro był pilotem RAF-u, istnieje możliwość, że zrobił coś… zestrzelił samolot Luftwaffe albo coś w tym stylu… co miało kluczowe znaczenie. To też sprawdzają.

— A tymczasem co mamy robić?

— Wszystko, żeby opanować sytuację i jeśli to możliwe, odesłać Terence’a z powrotem do Oksfordu, na spotkanie z Maud. Więc jutro musisz porozmawiać z profesorem Peddickiem i przekonać go że powinien wrócić do Oksfordu, do siostry i bratanicy. Popracuje nad Terence’em i jeszcze raz spróbuję dorwać pamiętnik.

— Uważasz, że to dobry pomysł? — zapytałem. — Wiesz, to jest chaotyczny system, co oznacza, że przyczyna i skutek nie są linearne. Może tylko pogarszamy sytuację, kiedy próbujemy ją naprawić. Przypomnij sobie „Titanica”. Gdyby niczego nie zrobili, żeby ominąć tę górę lodową…

— Doszłoby do czołowego zderzenia — dokończyła Verity.

— Tak, i statek zostałby uszkodzony, ale by nie zatonął. Właśnie próby wykonania skrętu doprowadziły do tego, że góra lodowa rozerwała wodoszczelne grodzie i statek poszedł na dno jak kamień.

— Więc myślisz, że powinniśmy pozwolić na zaręczyny Terence’a i Tossie? — zapytała.

— Nie wiem — przyznałem. — Może jeśli przestaniemy ich rozdzielać, Terence wreszcie zrozumie, jaka jest Tossie naprawdę, i wyleczy się z zadurzenia.

— Może — mruknęła Verity, łapczywie zajadając ciastko. — Z drugiej strony, gdyby „Titanica” wyposażono w dostateczną ilość łodzi ratunkowych, nikt by nie utonął.

Dokończyła kakao i odstawiła filiżankę ze spodkiem na szafkę nocną.

— A poślizg w 2018 roku? Wykryli, co go powoduje? — zapytałem. Pokręciła głową.

— Pani Bittner niczego nie pamięta. W 2018 roku Fudżisaki ogłosił pierwsze prace o możliwościach niekongruencji, i wtedy zmodyfikowano sieć, żeby zamykała się automatycznie przy zwiększonym poślizgu — ale to było we wrześniu. Okres zwiększonego poślizgu był w kwietniu.

Otworzyła drzwi i wyjrzała na korytarz.

— Może jutro pan C. przyjdzie pomóc przy festynie i nie będziemy musieli nic robić — szepnęła.

— Albo wpadniemy na górę lodową — odszepnąłem.

Jak tylko zamknęła drzwi, przypomniałem sobie, że nie zapytałem jej o Fincha.

Odczekałem pięć minut, żeby Verity bezpiecznie wróciła do swojego pokoju, potem narzuciłem szlafrok i na palcach przeszedłem korytarzem, starannie omijając przeszkody w ciemności: Laokoona, w którego położenie całkowicie się wczuwałem; paproć; popiersie Darwina; stojak na parasole.

Lekko zapukałem do drzwi Verity.

Otworzyła natychmiast, wyraźnie poirytowana.

— Nie powinieneś pukać — szepnęła, spoglądając niespokojnie w stronę sypialni pani Mering.

— Przepraszam — odszepnąłem, wślizgując się do pokoju. Verity starannie zamknęła drzwi, które wydały ciche westchnienie.

— Czego chcesz? — zapytała.

— Zapomniałem zapytać, czy dowiedziałaś się, co tutaj robi Finch.

— Pan Dunworthy nie chciał mi powiedzieć — odparła ze zmartwioną miną. — Powiedział mi to samo, co Finch powiedział tobie, że chodzi o „pokrewny projekt”. Myślę, że wysłali go, żeby utopił Księżniczkę Ardżumand.

— Co? — zawołałem, zapominając, że mam szeptać. — Finch?! Chyba żartujesz.

Potrząsnęła głową.

— Biegła sądowa przetłumaczyła kawałek fragmentu o Księżniczce Ardżumand. Tam było napisane: „…biedna utopiona Księżniczka Ardżumand”.

— Ale skąd wiedzą, że Tossie nie napisała tego, kiedy jeszcze szukano kota? I dlaczego wysłali akurat Fincha? On nie skrzywdziłby muchy.

— Nie wiem — przyznała. — Może nam nie ufają i nie mieli nikogo innego oprócz Fincha.

W to mogłem uwierzyć, biorąc pod uwagę skłonność lady Schrapnell do rekrutowania każdego, kto nie był przybity gwoździami.

— Ale Finch? — powtórzyłem z powątpiewaniem. — I jeśli przydzieli mu takie zadanie, dlaczego wysłali go do pani Chattisbourne, a nie tutaj?

— Pewnie myślą, że pani Mering go ukradnie.

— To ty zrobiłaś za dużo skoków. Porozmawiamy o tym rano — zakończyłem i wyśliznąłem się na korytarz, gdzie panowała nieprzenikniona ciemność.

Verity cichutko zamknęła za mną drzwi i ruszyłem z powrotem. Stojak na parasole…

— Mesiel! — zabrzmiał głos pani Mering. W korytarzu rozbłysło światło. — Wiedziałam! — zawołała pani Mering i podeszła z lampą naftową w ręku.

Schody były za daleko, żeby uciekać na dół, a zresztą Baine wchodził po nich ze świecą. Nie miałem nawet czasu odskoczyć z inkryminującego miejsca pod drzwiami Verity. Nie w taki sposób pan Dunworthy kazał nam „opanować sytuację”.

Przyszło mi do głowy, żeby udawać, że zszedłem na dół po książkę. Bez świecy? I gdzie była rzeczona książka? Przez jedną fantastyczną chwilę miałem ochotę odgrywać lunatyka, jak bohater „Księżycowego kamienia”.

— Ja właśnie… — zacząłem, ale przerwała mi pani Mering.

— Wiedziałam! — powtórzyła. — Pan też to słyszał, panie Henry prawda?

Tossie uchyliła drzwi swojej sypialni i wystawiła głowę w papilotach.

— Mamo, co się dzieje?

— Duch! — oznajmiła pani Mering. — Pan Henry też go słyszał, prawda?

— Tak — potwierdziłem. — Właśnie wyszedłem, żeby sprawdzić. Myślałem, że ktoś się zakradł, ale nikogo nie było.

— Słyszeliście coś, Baine? — zapytała pani Mering. — Stukanie, bardzo cichutkie, a potem jakby szepty?

— Nie, proszę pani — odparł Baine. — Byłem w pokoju śniadaniowym, wykładałem srebra do śniadania.

— Ale pan to słyszał, panie Henry — upierała się pani Mering. — Na pewno. Był pan biały jak prześcieradło, kiedy wyszłam na korytarz. Słyszałam stukanie, a potem szepty, a potem jakby…

— Eteryczny jęk — podpowiedziałem.

— Właśnie! — przyklasnęła pani Mering. — Myślę, że jest więcej duchów, które rozmawiają ze sobą. Widział pan coś, panie Henry?

— Jakby błysk bieli — odpowiedziałem na wypadek, gdyby zobaczyła Verity zamykającą drzwi. — Tylko mignął i znikł.

— O! — wykrzyknęła z przejęciem pani Mering. — Mesiel! Chodź tutaj! Pan Henry widział ducha!

Pułkownik Mering nie odpowiedział, a w chwilowej ciszy, zanim zawołała ponownie, przez korytarz napłynął odległy dźwięk Cyrylowego chrapania. Jeszcze nie wyszliśmy z lasu.

— Tam! — Wskazałem ścianę nad portretem lady Schrapnell — Słyszała pani?

— Tak! — przyświadczyła pani Mering, przyciskając dłoń do łona — Jak to brzmiało?

— Dźwięk dzwonów — improwizowałem — a potem jakby szloch… — Właśnie — zgodziła się pani Mering. — Na strychu. Baine, otwórzcie drzwi na strych. Musimy wejść na górę.

W tejże chwili Verity wreszcie się zjawiła, otulona peniuarem, mrugając sennie.

— Co się stało, ciociu Malwinio?

— Duch, którego widziałam dwie noce wcześniej przy belwederku — wyjaśniła pani Mering. — Jest na strychu.

Właśnie wtedy od strony mojego pokoju doleciało do nas wyraźnie potężne prychnięcie Cyryla. Verity natychmiast podniosła wzrok na sufit.

— Słyszę je! — zawołała. — Upiorne kroki na górze!

Następne dwie godziny spędziliśmy na strychu, gmerając wśród pajęczyn i wypatrując znikających błysków bieli. Pani Mering żadnego nie dostrzegła, ale znalazła kompotierę z rubinowego szkła, litografię Landseera „Monarcha z Glen” i zjedzoną przez mole tygrysią skórę — na kiermasz staroci.

Nalegała, żeby nieszczęsny Baine zniósł je natychmiast.

— Zadziwiające, po prostu zadziwiające, jakie skarby można znaleźć na strychu — oświadczyła z entuzjazmem. — Nie uważa pan, panie Henry?

— Uhum — przytaknąłem ziewając.

— Obawiam się, że duch odszedł — odezwał się Baine, wchodząc znowu na strych. — Nasza dalsza obecność tylko go wystraszy.

— Macie całkowitą rację, Baine — przyznała pani Mering i wreszcie mogliśmy iść spać.

Bałem się, że Cyryl znowu zacznie chrapać, kiedy szliśmy korytarzem, ale z mojego pokoju nie dochodził żaden dźwięk. Cyryl i Księżniczka Ardżumand siedzieli sztywno wyprostowani na środku łóżka, tocząc nos w nos (to, co u Cyryla uchodziło za nos) pojedynek spojrzeń.

— Nie patrzeć — ostrzegłem, zdejmując szlafrok i wpełzając do łóżka. — Nie chrapać. Nie rozpychać się.

Nie wykonały żadnej z wyżej wymienionych czynności. Natomiast zaczęły chodzić dookoła łóżka, obwąchując sobie nawzajem ogony (w przypadku Cyryla to, co uchodziło za ogon) i mierząc się groźnym wzrokiem.

— Leżeć — syknąłem, a potem wpatrywałem się w ciemność, martwiłem się, co dalej robić, i rozmyślałem o przypadkowym bombardowaniu Londynu.

To miało sens, że tam był punkt krytyczny. W grę wchodziły tylko dwa samoloty i niewiele było trzeba, żeby zmienić bieg wypadków. Samoloty mogły zauważyć jakiś punkt orientacyjny i określić swoje położenie, albo mogły zrzucić bomby na pole z dyniami czy do kanału, albo mogła je strącić artyleria przeciwlotnicza. Albo coś jeszcze mniejszego, jakieś drobne zdarzenie, o którym nikt nie wiedział. To był chaotyczny system.

Więc nie wiadomo było, co mamy robić, a czego nie robić i jak to wpłynie na małżeństwo Terence’a z Maud.

Cyryl i Księżniczka Ardżumand ciągle chodzili dookoła łóżka.

— Leżeć — rozkazałem i Cyryl, o dziwo, zwalił mi się na stopy. Księżniczka Ardżumand podeszła do niego, usiadła przy jego głowie i zręcznie trzepnęła go w nos.

Cyryl usiadł z obrażoną miną, a Księżniczka Ardżumand rozłożyła się na jego miejscu.

Gdybyż to było takie proste. Akcja i reakcja. Przyczyna i skutek. Ale w chaotycznym systemie działania nie zawsze doprowadzają do zamierzonych skutków.

Weźmy list, który próbowałem spalić dzisiaj wieczorem. Albo okręt wojenny „Nevada”. W pierwszej fali ataku na Pearl Harbor został uszkodzony, ale nie zatopiony, więc podniósł ciśnienie w kotłach i próbował wydostać się z zatoki, żeby zyskać pole do manewru. W rezultacie o mało nie zatonął w kanale, gdzie zablokowałby wyjście z zatoki na długie miesiące.

Z drugiej strony technik radarowy w stacji Opana zadzwonił do swojego oficera przełożonego o 7.05 rano, prawie pięćdziesiąt minut przed atakiem na Pearl Harbor, i zameldował wielką ilość niezidentyfikowanych samolotów nadlatujących z północy. Oficer kazał mu je zignorować, to nic ważnego, i wrócił do łóżka.

No i Wheeler Field, gdzie zaparkowano wszystkie samoloty na środku, żeby je uchronić przed sabotażem. A japońskim Zerom wystarczyło dokładnie dwie i pół minuty, żeby wszystkie zniszczyć.

Wprawdzie motto lady Schrapnell brzmiało: „Bóg jest w szczegółach”, do mnie jednak bardziej przemawiało: „I tak źle, i tak niedobrze”

Ciągle jeszcze rozmyślałem o Pearl Harbor, kiedy zszedłem śniadanie. Tossie stała przy kredensie, trzymając Księżniczkę Ardżumand, zdejmowała po kolei pokrywy ze srebrnych półmisków i przykrywała je z niezadowoloną miną.

Po raz pierwszy poczułem do niej odrobinę sympatii. Biedne stworzenie, skazane na życie wśród błahostek i obrzydliwe śniadania. Nie wolno iść do szkoły, nie wolno robić nic pożytecznego, a na dodatek pasztet z węgorza. Właśnie pomyślałem, że zbyt surowo ją oceniałem, kiedy trzasnęła pokrywą z wyszczerzonym wilkiem, podniosła srebrny dzwonek stojący obok i zadzwoniła gwałtownie.

Baine zjawił się po chwili, z naręczem kokosów w objęciach i sztuką purpurowego flagowego materiału przewieszoną przez ramię.

— Tak, panienko?

— Dlaczego dzisiaj nie ma ryby na śniadanie? — zapytała Tossie.

— Pani Posey jest zajęta przygotowaniem ciast i przekąsek na jutrzejszy festyn — wyjaśnił Baine. — Powiedziałem jej, że cztery gorące dania wystarczą.

— No więc nie wystarczą — warknęła Tossie.

Weszła Jane ze stosem pokrowców na meble, dygnęła przed Tossie i zatrajkotała pospiesznie:

— Przepraszam panienkę. Panie Baine, przyszli ludzie z namiotem na herbatę, a lokaj panny Stiggins chce wiedzieć, gdzie postawić dodatkowe krzesła.

— Dziękuję, Jane — odparł Baine. — Powiedz im, że zaraz przyjdę.

— Tak, sorr — powiedziała Jane, dygnęła i wybiegła.

— Życzę sobie pstrąga z rusztu na śniadanie. Skoro pani Posey jest zajęta, wy go przygotujecie — rozkazała Tossie i na miejscu Baine’a walnąłbym ją kokosem.

Baine tylko spojrzał na nią twardo, wyraźnie próbując zachować pokerową twarz, i powiedział:

— Jak panienka sobie życzy. — Popatrzył na Księżniczkę Ardżumand. — Jeśli wolno mi powiedzieć, panienko, zachęcanie kotki do jedzenia ryb nie wyjdzie jej na dobre. Gdyby tylko…

— Nie pozwoliłam wam mówić — przerwała mu władczo Tossie. — Jesteście sługą. Natychmiast przynieście mi pstrąga z rusztu.

— Jak panienka sobie życzy — mruknął Baine i ruszył do drzwi, żonglując kokosami, żeby ich nie upuścić.

— Macie go podać na srebrnym półmisku — zawołała za nim Tossie — I uwiążcie tego okropnego psa Terence’a. Dzisiaj rano próbował gonić moją kochaną Dziudziu.

To przesądzało sprawę. Nie mogłem pozwolić, żeby Tossie wyszła za Terence’a, i do diabła z naruszaniem kontinuum. Wszechświat w którym Cyryl (i Baine) musieli to znosić, nie był wart zachodu.

Pobiegłem na górę do pokoju profesora Peddicka. Nie było go ale w jego pokoju zastałem Terence’a. Golił się.

— Tak się zastanawiam — zacząłem, obserwując z fascynacja jak Terence namydla pędzlem twarz. — Profesor Peddick wyjechał z Oksfordu już trzy dni temu i jeszcze nie byliśmy w Runnymede. Może pojedziemy tam dzisiaj, a potem jutro wrócimy do Oksfordu. No wiesz tutaj tylko przeszkadzamy, z tym kiermaszem staroci i w ogóle.

— Obiecałem pannie Mering, że zostanę i pomogę przy festynie — odparł Terence, skrobiąc policzek morderczo ostrą brzytwą. — Ona chce, żebym kierował Jazdą na Kucyku.

— Możemy go odwieźć do Oksfordu pociągiem dzisiaj po południu — zaproponowałem — i wrócić akurat na festyn. Siostra i bratanica profesora na pewno za nim tęsknią.

— Wysłał do nich telegram — odparł Terence, goląc podbródek.

— Ale może one przyjechały tylko na krótko — podsunąłem. — Szkoda, gdyby się z nimi rozminął.

Nie wydawał się przekonany.

— „Czas ucieka — postanowiłem użyć cytatu — i szansa, raz utracona, nigdy już nie wraca”.

— Prawda — przyznał Terence, beztrosko przesuwając ostrzem po swojej grdyce. — Ale osoby w rodzaju krewnych profesora Peddicka zawsze zostają przez wieczność. — Starł ręcznikiem resztki mydła — Bratanica w sinych pończochach pewnie rozpoczęła kampanię na rzecz uczelni dla kobiet albo prawa głosu, albo czegoś innego, i zostaną w Oksfordzie na cały trymestr. Nowoczesne dziewczęta! Dzięki niebiosom, że panna Mering jest staromodną dziewczyną, skromną i nieśmiałą, i „słodką jak rosa na cierniu mlecznobiałym, jak dreszcz radości w sercu oniemiałym”.

To było beznadziejne, ale próbowałem jeszcze przez kilka minut, a potem poszedłem popracować nad profesorem Peddickiem.

Nie dotarłem do niego. Pani Mering osaczyła mnie w drodze do sadzawki i zażądała, żebym rozwiesił plakaty w wiosce, co zajęło mi czas prawie do południa.

Na trawniku przed domem stała na drabinie Verity i zawieszała chińskie lampiony pomiędzy straganami, które zbijali robotnicy.

— Udało ci się z pamiętnikiem?

— Nie — odparła niezadowolona. — Przeszukałam każdą szparkę i każdą falbankę w jej pokoju, i nic. — Zeszła z drabiny. — Udało ci się z Terence’em?

Pokręciłem głową.

— Gdzie on jest? — zapytałem, rozglądając się po straganach. — Chyba nie z Tossie?

— Nie — uspokoiła mnie Verity. — Pani Mering wysłała Terenem do Goring po nagrody do stawu wędkarskiego, a Tossie poszła do Chattisbourne’ów pożyczyć wstążkę do kapelusza. Zostanie tam na cale popołudnie.

— Z powodu wstążki? Przytaknęła.

— Powiedziałam jej, że potrzebuje specjalnego odcienia lila, coś pomiędzy fiołkiem a barwinkiem, z odrobiną lawendowego błękitu. A dziewczęta Chattisbourne’ów chcą się dowiedzieć wszystkiego o tobie. Oboje, Tossie i Terence, będą bezpiecznie zajęci aż do herbaty.

— Doskonale — stwierdziłem. — Po południu wezmę się za profesora Peddicka.

— To absolutnie wykluczone! — oświadczyła pani Mering głosem tak podobnym do głosu lady Schrapnell, że mało nie dostałem ataku serca. — Festyn jest jutro! Do tej pory muszą mi dostarczyć kryształową kulę!

Podniosłem lampion, żeby wyglądać na zajętego, i przez stragan wyrobami wełnianymi zajrzałem do niewykończonej budki wróżki. Robotnik w surducie, cylindrze i rzeźnickim fartuchu kulił się przy swoim wozie.

— Firma Felpham i Muncaster bardzo przeprasza za ewentualne niedogodności — bąkał pokornym tonem — i dołoży wszelkich starań…

— Niedogodności! — prychnęła pani Mering. — Próbujemy zebrać pieniądze na fundusz odbudowy!

Wróciłem do Verity.

— Nie przysłali kryształowej kuli.

— Takie rzeczy należy przewidywać — odparła Verity ze złośliwym uśmiechem — — Jeśli chcesz złapać profesora Peddicka, lepiej się pośpiesz. On i Pułkownik wybierają się na ryby.

— Musicie ją dostarczyć dzisiaj do czwartej po południu — zagrzmiała Pani Mering.

— Ależ pani Mering…

— Punkt czwarta!

— Nie wiesz, gdzie jest profesor Peddick? — zapytałem Verity.

— Chyba w bibliotece — odparła, wzięła następny lampion i podkasała spódnicę, żeby wspiąć się na drabinę. — Przeglądał coś o bitwie pod Bannockburn. Zanim pójdziesz — zeszła jeden stopień z drabiny — przemyślałam to, co mówiłeś o Finchu, i miałeś rację. Ktoś taki nie utopiłby kota. — Przyłożyła dłoń do czoła. — Nie bardzo mogę zebrać myśli, kiedy jestem dyschronowana.

— Znam to uczucie — potwierdziłem.

— Ale nie wymyśliłam, co Finch tutaj robi — ciągnęła. — A ty?

Pokręciłem głową.

— Skoczę zobaczyć, czy biegła sądowa do czegoś doszła — zaproponowała Verity. — Spróbuję dowiedzieć się czegoś o Finchu. Pan Dunworthy nic mi nie powie, ale może coś wyciągnę od Warder.

Kiwnąłem głową i poszedłem szukać profesora Peddicka, obchodząc wielkim łukiem panią Mering, żeby znowu nie znalazła mi zajęcia.

Profesora nie było w bibliotece ani w salonie. Sprawdziłem w stajni, po czym zawróciłem do domu, żeby zapytać Jane, czy go nie widziała.

Byłem w połowie drogi, kiedy z drzwi dla służby wyszedł Finch razem z Jane. Powiedział coś do niej, a ona zachichotała, a potem stała uśmiechnięta i machała do niego fartuszkiem na pożegnanie.

Podszedłem do niej.

— Jane — zapytałem — co Finch tutaj robił?

— Przyniósł pierniki na jutrzejszy festyn — wyjaśniła, odprowadzając go tęsknym wzrokiem. — Szkoda, że on nie jest naszym kamerdynerem zamiast pana Baine’a. Pan Baine zawsze naskakuje na mnie, że nie czytam książek i że powinnam się rozwijać, jeśli nie chcę być pokojówką do końca życia, ale pan Finch zawsze jest taki miły, nigdy nie krytykuje, tylko rozmawia.

— O czym z tobą rozmawiał? — zagadnąłem, siląc się na niedbały ton.

— Och, o tym i owym. O jutrzejszym festynie, pytał, czy kupię los na loterii, i jak Księżniczka Ardżumand zginęła. Zwłaszcza interesował się Księżniczką Ardżumand, wypytywał mnie o nią.

— O Księżniczkę Ardżumand? — rzuciłem ostro. — Co mówił?

— Och, tylko jak to dobrze, że nie utonęła, i czy miała kiedyś kocięta, panna Stiggins mówi, że to taka ładna kotka, chciałaby wziąć jednego kociaka, i czy zawsze jest z panną Mering, czy czasami włóczy się samotnie, takie rzeczy.

— Chciał ją zobaczyć?

— Chciał — potwierdziła Jane — ale nie mogłam jej znaleźć. Powiedziałam mu, że pewnie jest nad sadzawką i próbuje złowić złote rybki pułkownika. — Nagle jakby uświadomiła sobie, z kim rozmawia. — Ja niczego złego nie zrobiłam, żem z nim rozmawiała, prawda, sorr? Pracowaliśmy przez cały czas.

— Nie, ależ skąd — uspokoiłem ją. — Pytałem tylko, bo myślałem, że przyniósł gablotkę osobliwości na kiermasz staroci.

— Nie, sorr — odparła Jane. — Tylko pierniki.

— Och — mruknąłem i ruszyłem w stronę sadzawki, najpierw normalnym krokiem, dopóki Jane mnie widziała, a potem galopem. Verity miała rację. Finch czyhał na życie Księżniczki Ardżumand.

Przebiegłem przez trawnik, gdzie pani Mering wciąż wrzeszczała na robotnika, obok miejsca, gdzie wcześniej Verity zawieszała chińskie lampiony. Drabina wciąż tam stała, ale Verity znikła; pewnie już przeskoczyła do Oksfordu.

Minąłem zarośla bzu, obiegłem belwederek i wpadłem na ścieżkę prowadzącą wzdłuż rzeki. Nigdzie nie widziałem ani śladu Księżniczki Ardżumand czy jej potencjalnych morderców i znowu sobie uświadomiłem, jak wielką różnicę może stanowić kilka minut.

— Księżniczko Ardżumand! — zawołałem i przebiegłem przez ogród kwiatowy do skalnego ogródka.

Sadzawka znajdowała się pośrodku skalnego ogródka, obudowana cegłami i porośnięta liliami wodnymi. Obok sadzawki siedział Cyryl, a na ceglanym murku przysiadła Księżniczka Ardżumand i delikatnie zanurzała łapkę w wodzie.

— Przestań — rozkazałem, a Cyryl podskoczył i zrobił minę winowajcy.

Księżniczka Ardżumand dalej spokojnie gmerała łapką w wodzie, jakby łowiła na błyszczkę.

— No dobrze, wy dwoje, jesteście aresztowani — rzuciłem. — Idziemy.

Złapałem Księżniczkę Ardżumand i ruszyłem do domu. Cyryl dreptał za mną ze zwieszoną głową.

— Powinieneś się wstydzić — skarciłem go. — Pozwalasz, żeby cię wciągnęła w przestępczą działalność. Wiesz, co by się z tobą stało, gdyby Baine cię przyłapał? — I dostrzegłem błysk sieci obok belwederku.

Rozejrzałem się niespokojnie z nadzieją, że w pobliżu nie ma ni kogo innego. Sieć zaczęła lśnić, a Cyryl odskoczył i cofał się warcząc.

Verity wyłoniła się obok belwederku i rozejrzała się dookoła.

— Ned! — zawołała na mój widok. — Jak miło, że wyszedłeś mnie spotkać.

— Czego się dowiedziałaś? — zapytałem.

— I przyprowadziłeś Cyryla — ciągnęła, klepiąc go po łbie. — I kochaną-kochaną Dziudziu — zagruchała, odebrała mi kotkę i przytuliła ją czule. Zaczęła bawić się kocimi łapkami, a Księżniczka Ardżumand na niby atakowała jej palce. — Jak biedna kiciunia może wytsymać, ze pani do niej gawozy jak do niemowlaka? Podlap ją za to, podlap panią, kiciuniu.

— Verity, dobrze się czujesz? — zapytałem.

— Doskonale — zapewniła, wciąż bawiąc się z Księżniczką Ardżumand w koci-koci-łapci. — Gdzie jest Terence? Muszę mu powiedzieć, że nie może kochać się w Tossie, ponieważ zagrożony jest los wolnego świata. W dodatku — zniżyła głos do scenicznego szeptu — ona oszukuje w krokiecie.

— Ile skoków zrobiłaś? — zapytałem surowo. Verity zmarszczyła brwi.

— Szesnaście. Nie, osiem. Dwanaście. — Zerknęła na mnie. — Wiesz, to nie fair.

— Co takiego? — zdziwiłem się.

— Twój słomkowy kapelusz. Wyglądasz w nim jak lord Peter Wunsey, zwłaszcza kiedy nasuniesz go na czoło. — Ruszyła przez trawnik.

Odebrałem jej Księżniczkę Ardżumand, postawiłem kota na ziemi i złapałem Verity za ramię.

— Muszę znaleźć Tossie — oświadczyła. — Mam jej kilka słów do powiedzenia.

— Nie najlepszy pomysł — sprzeciwiłem się. — Usiądźmy na chwilę. W belwederku.

Zaprowadziłem ją do altany. Potulnie poszła za mną.

— Kiedy cię zobaczyłam pierwszy raz, pomyślałam: on wygląda zupełnie jak lord Peter Wimsey. Nosiłeś ten kapelusz i… nie, to nie pierwszy raz — rzuciła oskarżycielskim tonem. — Pierwszy raz był w gabinecie pana Dunworthy’ego i cały byłeś umazany sadzą. Ale wyglądałeś zachwycająco, chociaż usta ci się nie domykały. — Przyjrzała mi się krytycznie. — Miałeś wąsy?

— Nie — odparłem, prowadząc ją po stopniach belwederku. — Teraz opowiedz mi dokładnie, co się stało w Oksfordzie. Dlaczego zrobiłaś dwanaście skoków?

— Siedem — sprostowała. — T.J. chciał przetestować poślizg przy skokach do maja i sierpnia 1888 roku. Szuka najbliższego otoczenia radykalnie zwiększonych poślizgów — mówiła już bardziej logicznie, a ja pomyślałem, że dyschronia stanowi tylko przejściowy objaw. — Mówił, że nasza niekongruencja nie pasuje do schematu — ciągnęła Verity. — Wokół ogniska powinien wystąpić obszar umiarkowanie zwiększonego poślizgu. Wiesz, dlaczego Napoleon przegrał bitwę pod Waterloo? Lało. Jak z cebra.

Niestety, wcale nie przejściowy.

— Dlaczego T.J. wysłał cię na te wszystkie skoki? — zapytałem. — Dlaczego nie wysłał Carruthersa?

— Nie mogli go wydostać.

— Nie, to rekruta nie mogli wydostać — sprostowałem. Gwałtownie potrząsnęła głową.

— Carruthersa.

Nie wiedziałem, czy mówiła prawdę, czy coś pokręciła. I czy mówimy o tym samym — na skutek trudności w rozróżnianiu dźwięków, zaburzeń wzroku oraz ak-ak karabinów maszynowych łomoczących w jej uszach mogła prowadzić całkowicie inną rozmowę.

— Verity, muszę cię zabrać… — Dokąd? Potrzebowała snu, ale nie miałem szans przeprowadzić jej przez pole minowe pomiędzy belwederkiem a domem. Wielebny pan Arbitage będzie na trawniku nadzorował służących, pani Mering będzie nadzorowała wielebnego pana Arbitage, a Tossie mogła wrócić wcześniej od Chattisbourne’ów szukać frajerów do meczu krokieta.

Stajnia? Nie, po drodze musielibyśmy przeciąć róg trawnika. Najlepiej chyba zostać tutaj, w belwederku, i nakłonić Verity, żeby położyła się na ławce.

— A co jest złego w Wielkim Planie, chciałbym wiedzieć? — rozległ się głos profesora Peddicka od strony sadzawki. — Oczywiście Overforce nie potrafi sobie wyobrazić Wielkiego Planu. On planuje tylko jak wytresować psa, żeby skakał z drzew na niewinnych przechodniów.

— Chodź, Verity — powiedziałem i pomogłem jej się podnieść. Nie możemy tutaj zostać.

— Dokąd idziemy? — zapytała. — Chyba nie na kiermasz staroci? Nie znoszę kiermaszów. Nie znoszę muszelek, frędzelków, haftów, wolut, frywolitek i tych koralików, które wszędzie wtykają. Dlaczego nie wystarczy im tyle, ile trzeba?

— Nie dostrzegamy planu, ponieważ jesteśmy jego częścią — perorował znacznie bliższy głos profesora Peddicka. — Czy nić na krośnie dostrzega wzór tkaniny? Czy żołnierz dostrzega strategię bitwy, w której walczy?

Pospiesznie wyprowadziłem Verity z belwederku i zaciągnąłem za krzaki bzu.

— Chodź — powiedziałem i wziąłem ją za rękę jak dziecko. — Musimy iść. Tędy.

Zaprowadziłem ją ścieżką nad rzekę. Towarzyszyli nam Cyryl i Księżniczka Ardżumand, która ocierała się nam o nogi i opóźniała tempo marszu.

— Cyryl — szepnąłem — idź poszukać Terence’a.

— Dobry pomysł — pochwaliła mnie Verity. — Terence’owi też mam parę słów do powiedzenia. „Terence — powiem mu — jak możesz zakochać się w osobie, która nienawidzi twojego psa?”

Dotarliśmy do ścieżki holowniczej.

— Szsz — syknąłem, nadsłuchując głosu profesora Peddicka.

— Poprzez sztukę, poprzez historię dostrzegamy drobne fragmenty Wielkiego Planu — mówił jakby z większej odległości. — Lecz tylko na krótką chwilę. „Gdyż niezbadane Jego dzieła i niepojęte Jego drogi”. — Głos przycichał, widocznie szli w stronę domu.

— Założę się, że Maud Peddick uwielbia psy — powiedziała Verity — To urocza dziewczyna. Nie prowadzi pamiętnika, jest patriotką.

Na przystani nikogo nie było. Szybko pociągnąłem Verity nad rzekę.

— Od jej imienia nazwano poemat — mówiła Verity. — „Maud, pójdź do ogrodu, czekam samotnie przy bramie”. Tennyson. Terence uwielbia cytować Tennysona. Kiedy Maud Peddick krzyczy, założę się, że to prawdziwy wrzask, a nie dziecinne okrzyczki. Och, popłyniemy łódką?

— Tak. — Pomogłem jej wejść do łodzi. — Siadaj.

Stanęła na rufie, chwiejąc się lekko i spoglądając tęsknie na rzekę.

— Lord Peter zabrał Harriet na przejażdżkę łódką — oznajmiła — Karmili kaczki. My też będziemy karmić kaczki?

— Jasne — potwierdziłem, odwiązując cumę. — Usiądź.

— Och, patrz — wskazała na brzeg. — One też chcą płynąć. Jakie to słodkie!

Poderwałem głowę i spojrzałem na brzeg. Cyryl i Księżniczka Ardżumand stali obok siebie na małej przystani.

— Czy Cyryl może popłynąć z nami? — poprosiła Verity. Perspektywa ratowania dwóch martwych ciężarów, gdyby wypadły za burtę, niezbyt mnie pociągała. Z drugiej strony jeśli zabiorę zwierzaki, zapewnię bezpieczeństwo Czarnemu Maurowi. A jeśli Finch rzeczywiście chciał utopić Księżniczkę Ardżumand, ze mną będzie bezpieczniejsza.

— Mogą popłynąć z nami — ustąpiłem i załadowałem Cyryla na pokład, po dwie nogi naraz.

Księżniczka Ardżumand natychmiast odwróciła się na pięcie, zadarła śliczny ogon i pomaszerowała w stronę sadzawki.

— O nie, nic z tego — zawołałem, złapałem ją i podałem Verity, która ciągle stała na rufie. — Siadaj — rozkazałem i odepchnąłem łódź od brzegu.

Verity usiadła z łomotem, ściskając kotkę w ramionach. Wskoczyłem do łodzi, chwyciłem wiosła i zacząłem wiosłować pod prąd.

Z prądem popłynęlibyśmy szybciej, ale musielibyśmy minąć dom i spory odcinek trawnika, a ja nie chciałem, żeby ktoś nas zobaczył. Skierowałem łódź w górę rzeki i pospiesznie oddaliłem się od Muchings End. Na rzece zobaczyłem wiele łodzi. Z jednej pomachano do nas wesoło, a Verity odmachała. Przyspieszyłem wiosłowanie z nadzieja, że to nie była któraś z dziewcząt Chattisbourne’ów.

Myślałem, że na rzece będziemy bezpieczni, ale zapomniałem, jak wiele osób po południu wybiera się na łódki i na ryby. Najwyraźniej nie byliśmy bezpieczni, więc zacząłem rozglądać się za jakąś zatoczką albo boczną odnogą.

— Mówiłeś, że będziemy karmić kaczki — odezwała się Verity z pretensją — Lord Peter i Harriet karmili kaczki.

— Będziemy, obiecuję — zapewniłem ją. Na przeciwnym brzegu rosły wierzby płaczące, których gałęzie niemal zanurzały się w wodzie. Posłowałem w tamtą stronę.

— Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia? — zapytała Verity. — Ja nie wierzyłam. A potem zobaczyłam ciebie, jak tam stałeś umazany sadzą…. kiedy będziemy karmić kaczki?

Wpłynąłem pod wierzby, odpychając się wiosłem od brzegu by ustawić łódź równolegle. Tutaj byliśmy całkowicie ukryci przed ludzkim wzrokiem. Gałęzie wierzby tworzyły łuk nad naszymi głowami i opadały do wody, zamykając nas w bladozielonej altanie. Słońce przeświecało przez liście niczym sieć tuż przed otwarciem.

Odłożyłem wiosła i luźno zaczepiłem cumę o nisko zwieszona gałąź. Chyba znaleźliśmy bezpieczną kryjówkę.

— Verity — zacząłem, wiedząc z góry, że to beznadziejne. — Czego się dowiedziałaś w Oksfordzie?

Bawiła się z Księżniczką Ardżumand, machając jej przed nosem wstążkami z kapelusza.

— Rozmawiałaś z biegłą sądową? — nalegałem. — Odkryła, kim jest pan C?

— Tak — powiedziała Verity.

— Tak — powtórzyłem. — Więc wiesz, kim jest pan C?

— Nie. — Zmarszczyła brwi. — To znaczy tak, rozmawiałam z nią. — Zdjęła kapelusz i zaczęła odwiązywać jedną wstążkę. — Mówiła, że ma od siedmiu do dziesięciu liter, ostatnia to „N” albo „M”.

Więc mogliśmy wykluczyć pana Chipsa. I Lewisa Carrolla.

— Powiedziałam jej, żeby przestała szukać wzmianek o Księżniczce Ardżumand — ciągnęła Verity — i skupiła się na panu C. oraz na dacie wycieczki do Coventry. — Odwiązała do końca wstążkę i potrząsnęła nią przed Księżniczką Ardżumand.

— Dobrze — mruknąłem. — Mówiłaś, że Carruthers utknął w Coventry. Nie chodziło ci o nowego rekruta?

— Nie — odparła, bawiąc się z kotem. Kot stanął na tylnych łapach i uderzał we wstążkę białymi łapkami. — Wydostali go. Poza tym to co innego.

Machnęła wstążką w górę i w dół. Cyryl podszedł zbadać sytuacje.

— Dlaczego co innego? — zapytałem cierpliwie.

Cyryl powąchał dyndającą wstążkę. Kotka trzepnęła go zręcznie w nos i wróciła do zabawy.

— Nowy rekrut nie mógł znaleźć sieci — wyjaśniła Verity. — Była otwarta. Teraz jest zamknięta.

— Kiedy próbują sprowadzić Carruthersa z powrotem, sieć się nie otwiera? — upewniłem się, a ona przytaknęła.

T.J. mówił, że awaria sieci to oznaka pogorszenia się niekongruencji.

— I próbowali więcej niż raz?

— Próbowali wszystkiego — powiedziała i ostro poderwała wstążkę góry. Kot skoczył za nią, aż łódź się zakołysała. — TJ. nawet wypróbowuje bitwę pod Waterloo.

Wspomniała coś przedtem o Waterloo, ale zakładałem, ze to tylko bełkot.

— Co dokładnie robi T.J.? — zapytałem.

— Zmienia rzeczy — odparła, trzymając wstążkę całkiem nieruchomo. Księżniczka Ardżumand obserwowała ją czujnie, gotowa do skoku. — Otwiera bramę w Hougoumont, sprowadza oddziały D’Erlona. Wiedziałeś, że Napoleon miał okropny charakter pisma? Gorszy niż pamiętnik Tossie. Nikt nie potrafi go odcyfrować.

Gwałtownie poderwała wstążkę. Księżniczka Ardżumand skoczyła. Łódź się zakołysała.

— Osobiście myślę, że przegrał bitwę przez swoje hemoroidy. Cokolwiek T.J. wyrabiał z Waterloo, to musiało zaczekać. Robiło się późno, a Verity nie wykazywała żadnych oznak poprawy. Absolutnie nie mogłem jej odwieźć w takim stanie i nie znałem innego sposobu, żeby jej pomóc, tylko sen.

— Nie mógł jeździć konno z powodu hemoroidów — mówiła Verity. — Dlatego został na noc we Fleurus. I dlatego przegrał bitwę.

— Tak, pewnie masz rację — przyświadczyłem. — Chyba powinnaś położyć się i odpocząć.

Dalej majtała wstążką.

— To okropne, naprawdę, jak ważne bywają takie drobiazgi. Na przykład to, że uratowałam Księżniczkę Ardżumand. Kto by pomyślał, że z tego powodu przegrają wojnę?

— Verity — powiedziałem stanowczo i odebrałem jej wstążkę. — Teraz musisz położyć się i odpocząć.

— Nie mogę — zaprotestowała. — Muszę ukraść pamiętnik Tossie i dowiedzieć się, kim jest pan C, a potem złożyć raport panu Dunworthy’emu. Muszę naprawić niekongruencję.

— Zostało mnóstwo czasu — uspokoiłem ją. — Najpierw musisz się przespać.

Wyciągnąłem z dziobu nieco wilgotną poduszkę i umieściłem na ławce.

— Połóż się tutaj.

Położyła się posłusznie i oparła głowę na poduszce.

— Lord Peter Wimsey uciął sobie drzemkę — oznajmiła. — Harriet czuwała nad jego snem i wtedy zrozumiała, że go kocha.

Znowu usiadła.

— Oczywiście ja wiedziałam o tym od drugiej strony „Silnej trucizny”, ale Harriet potrzebowała jeszcze dwóch książek, zanim to odkryła. Wmawiała sobie, że chodzi po prostu o wykrywanie zbrodni odczytywanie szyfrów i rozwiązywanie zagadek, ale ja wiedziałam, że ona go kocha. Oświadczył się po łacinie. Pod mostem. Kiedy już rozwiązali zagadkę. Nie można się oświadczyć przed rozwiązaniem zagadki. To reguła w powieściach kryminalnych.

Westchnęła.

— Szkoda. „Placetne, magistra?”, zapytał, kiedy się oświadczył, a ona odpowiedziała: „Placet”. To taki wymyślny oksfordzki sposób powiedzenia „tak”. Musiałam to sprawdzić w słowniku. Nie znoszę, jak ludzie używają łaciny i nie mówią, co to znaczy. Wiesz, co mi wczoraj powiedział profesor Peddick? „Raram facit misturam cum sapientia forma”. Nie mam pojęcia, o co mu chodziło. Pewnie o Wielki Plan. Wierzysz w Wielki Plan, Ned?

— Porozmawiamy o tym później — zaproponowałem, poklepując poduszkę. — Teraz się kładź.

Znowu się położyła.

— A jednak to było romantyczne, oświadczyny po łacinie. Chyba kapelusz przesądził sprawę. Siedziała i patrzyła, jak spał, i wyglądał tak przystojnie w swoim słomkowym kapeluszu. I ten wąs. Trochę krzywy, wiedziałeś?

— Tak. — Zdjąłem blezer i narzuciłem jej na ramiona. — Zamknij oczy i śpij.

— Będziesz czuwał nad moim snem?

— Będę czuwał nad twoim snem — obiecałem.

— To dobrze — westchnęła i zamknęła oczy. Upłynęło kilka minut.

— Możesz zdjąć ten kapelusz? — poprosiła sennie Verity.

— Oczywiście — uśmiechnąłem się.

Położyłem kapelusz obok siebie na ławce. Verity zwinęła się w kłębek na boku, podłożyła dłoń pod policzek i zamknęła oczy.

— Nie pomogło — wymamrotała.

Cyryl rozłożył się na dnie łodzi, a Księżniczka Ardżumand przysiadła mi na ramieniu jak papuga i zaczęła mruczeć.

Spojrzałem na Verity. Miała cienie pod oczami i uświadomiłem sobie, że przez ostatnie dwa dni wcale nie spała więcej ode mnie: wykonywała skoki o różnych porach, planowała strategie, spędzała nie wiadomo ile czasu w Oksfordzie, wyszukiwała potomków Terence’a i rozmawiała z biegłą sądową. Biedactwo.

Cyryl i Księżniczka Ardżumand zasnęli. Pochyliłem się do przodu oparłem łokieć na kolanie i policzek na dłoni.

Czuwałem nad snem Verity.

Odpoczywałem przy tym prawie tak samo, jakbym sam spał. Łódź kołysała się lekko, słońce przesiewało przez liście migotliwe blaski i cienie. Verity spała cicho, spokojnie, z twarzą gładką i odprężoną w spoczynku.

I musiałem stawić czoło prawdzie. Choćbym nie wiadomo jak długo spał albo ona nie spała, zawsze pozostanie dla mnie najadą. Nawet kiedy tak leżała z zamkniętymi brązowozielonymi oczami i rozchylonymi ustami, śliniąc się lekko na wilgotną poduszkę, wciąż była najpiękniejszą istotą, jaką widziałem w życiu.

— „Ona ma cudną twarz” — mruknąłem i w przeciwieństwie do Terence’a uznałem, że to doskonały opis.

W pewnej chwili sam przysnąłem i widocznie głowa mi opadła. Łokieć zsunął mi się z kolana i wyprostowałem się gwałtownie.

Księżniczka Ardżumand na moim ramieniu miauknęła zirytowana i zeskoczyła na ławkę obok mnie.

Verity i Cyryl ciągle spali. Księżniczka Ardżumand ziewnęła szeroko, przeciągnęła się, podeszła do burty i spojrzała w wodę. Przycupnęła na okrężnicy i delikatnie zanurzyła w wodzie białą łapkę.

Smugi słonecznego blasku wpadały teraz przez wierzbowe gałęzie pod większym kątem i przybrały złocisty odcień. Wyciągnąłem kieszonkowy zegarek i otwarłem go z trzaskiem. Wpół do IV. Powinniśmy wracać, zanim zaczną nas szukać. Jeśli już nas nie szukali.

Wcale nie chciałem budzić Verity. Wyglądała tak spokojnie pogrążona we śnie, z lekkim uśmiechem na ustach, jakby śniła coś przyjemnego.

— Verity — powiedziałem cicho i pochyliłem się, żeby dotknąć jej ramienia.

Rozległ się plusk. Skoczyłem do burty.

— Księżniczko Ardżumand! — zawołałem, a Cyryl usiadł ze zdumioną miną.

Nigdzie nie było ani śladu kota. Przechyliłem się przez okrężnicę, podwinąwszy rękaw.

— Księżniczko Ardżumand!

Zanurzyłem ramię głęboko w wodzie i próbowałem ją odnaleźć po omacku.

— Ty nie utoniesz! Słyszysz? Przecież ryzykowaliśmy cały wszechświat, żeby cię uratować! — zawołałem, a ona wynurzyła się na powierzchnię i zaczęła płynąć w stronę łodzi. Mokra sierść oblepiała jej głowę.

Chwyciłem ją za skórę na karku i wciągnąłem na pokład. Wyglądała jak utopiony szczur. Cyryl przyglądał jej się z zainteresowaniem i, jak mi się zdawało, z przyjemnością.

Próbowałem ją osuszyć chustką do nosa, która w oczywisty sposób nie wystarczała. Zajrzałem pod dziób w poszukiwaniu koca albo dywanika, ale niczego nie znalazłem. Musiałem wykorzystać swój blezer.

Zdjąłem go ostrożnie z ramion Verity, zawinąłem w niego Księżniczkę Ardżumand i zacząłem ją wycierać.

— Zginiesz przez te ryby, wiesz o tym, prawda? — zagadnąłem, wycierając jej grzbiet i ogon. — Koty mają tylko dziewięć żywotów, a ty już zużyłaś sześć, o ile mi wiadomo. — Osuszyłem jej ogon. — Powinnaś się przerzucić na bezpieczniejszy nałóg, na przykład palenie.

Księżniczka Ardżumand zaczęła się wyrywać.

— Jeszcze nie jesteś sucha — powiedziałem i dalej ją wycierałem.

Wciąż się wyrywała, więc po chwili odwinąłem ją z blezera i wypuściłem. Przemaszerowała obok Cyryla z dość wątpliwą godnością, wskoczyła na środek ławki, usiadła i zaczęła się wylizywać.

Rozwiesiłem blezer na dziobie, żeby wysechł, i znowu spojrzałem na zegarek. Za kwadrans IV. Musiałem obudzić Verity, chociaż najwyraźniej umarła dla świata, skoro nie rozbudziło jej niedawne zamieszanie. Z trzaskiem zamknąłem kopertę zegarka.

Verity otworzyła oczy.

— Ned — odezwała się sennym głosem. — Czy ja spałam?

— Tak. Lepiej się czujesz?

— Lepiej? — powtórzyła niejasno. — Ja… co się stało? — Usiadła. Pamiętam przeskok i… — Szeroko otwarła oczy. — Byłam dyschronowana, prawda? Zrobiłam te wszystkie skoki do maja i sierpnia. — Przyłożyła rękę do czoła. — Bardzo byłam okropna?

Wyszczerzyłem zęby.

— Najgorszy przypadek, jaki widziałem w życiu. Nie pamiętasz?

— Prawie wcale — wyznała. — Wszystko jest jakieś zamazane, a w tle coś wyło jak syrena…

— Syrena alarmowa — potwierdziłem. — Tak, i jakieś rzężenie, prychanie…

— Cyryl — wyjaśniłem. Kiwnęła głową.

— Gdzie jesteśmy? — zapytała, patrząc na wierzby i na wodę.

— Jakąś milę powyżej Muchings End. W takim stanie nie powinnaś była pokazywać się ludziom na oczy, dopóki się nie przespałaś. Teraz ci lepiej?

— Uhum — mruknęła i przeciągnęła się. — Dlaczego Księżniczka Ardżumand jest cała mokra?

— Wpadła do rzeki, kiedy łowiła ryby — wyjaśniłem.

— Och — ziewnęła Verity.

— Na pewno ci lepiej? — zatroskałem się.

— Tak. Dużo lepiej.

— To dobrze — odetchnąłem i odczepiłem cumę. — Musimy wracać. Już prawie czas na herbatę.

Wziąłem wiosła i wyprowadziłem łódkę spod wierzbowych gałęzi na rzekę.

— Dziękuję ci — powiedziała Verity. — Chyba byłam w kiepskim stanie. Nie mówiłam nic zdrożnego?

— Tylko że Napoleon przegrał bitwę pod Waterloo z powodu hemoroidów — powiedziałem, wiosłując z prądem. — Teoria, nawiasem mówiąc, której nie radzę ujawniać przed profesorem Peddickiem i pułkownikiem.

Parsknęła śmiechem.

— Nic dziwnego, że musiałeś mnie porwać. Mówiłam ci, co T.J. robi z bitwą pod Waterloo?

— Niezupełnie.

— Przeprowadza niekongruentne symulacje bitwy — oznajmiła. — Bitwa pod Waterloo została przeanalizowana w mikroskopijnych szczegółach. Drobiazgową symulację komputerową bitwy wykonano w latach dwudziestych. — Nachyliła się do przodu. — T.J. posługuje się tym modelem i wprowadza niekongruencje, które mogą zmienić bieg wydarzeń. No wiesz, gdyby tak Napoleon wysłał do Neya czytelną wiadomość zamiast nieczytelnej? Gdyby d’Erlon został ranny?

— Gdyby Napoleon nie miał hemoroidów?

Potrząsnęła głową.

— Tylko takie rzeczy, które może zrobić historyk — wyjaśniła — jak, podmiana wiadomości albo strzał z muszkietu. A potem porównuje konfigurację poślizgu z naszą niekongruencją.

— No i?

— Dopiero zaczął — broniła się — i to tylko teoria. — Co znaczyło że nie chce mi powiedzieć.

— Dowiedziałaś się od Warder, ile było poślizgu przy twoim skoku?

— Tak — przyznała. — Dziewięć minut. Dziewięć minut.

— A te skoki, które zrobiłaś do maja i sierpnia?

— Różnie. Przeciętna wynosiła szesnaście minut. To się zgadza z poprzednimi skokami do epoki wiktoriańskiej.

Zbliżaliśmy się do Muchings End. Wyciągnąłem kieszonkowy zegarek i sprawdziłem godzinę.

— Powinniśmy zdążyć na herbatę — oświadczyłem — więc może nie będą nas wypytywać. Jeśli będą, popłynęliśmy do Streatley ustawić drogowskazy na kiermasz staroci.

Naciągnąłem wilgotny blezer, a Verity przygładziła włosy i nałożyła kapelusz.

Szesnaście minut, a przy skoku Verity dziewięć. Nawet gdyby jej skok miał przeciętny poślizg, przeszłaby za późno albo za wcześnie, żeby uratować kota i wywołać niekongruencję. A przy dziewięciu minutach poślizg oczywiście nie osiągnął granicy. Więc dlaczego sieć nie rozciągnęła poślizgu do przeciętnej długości? Albo nie zamknęła się z hukiem, zanim powstała niekongruencją? I dlaczego zamknęła się teraz, przed Carruthersem?

Do przystani zostało nam tylko kilkaset jardów.

— Przy odrobinie szczęścia nikt nawet nie zauważy, że pływaliśmy łódką — powiedziałem i mocniej naparłem na wiosła.

— Nasze szczęście chyba się skończyło — zauważyła Verity. Okręciłem się na ławce. Tossie i Terence zbiegali nad rzekę, machając do nas.

— Och, kuzynko, nigdy nie zgadniesz, co się stało! — wykrzyknęła Tossie. — Pan St. Trewes i ja jesteśmy zaręczeni!

Загрузка...