— …dziwne zachowanie psa owej nocy.
— Pies był spokojny.
— To właśnie jest dziwne — rzekł Sherlock Holmes.
Kryzys spowodował Cyryl.
— Stajnia! Wiesz, on nigdy nie spał na dworze — oświadczył Terence, widocznie zapomniawszy o poprzedniej nocy. — Biedny Cyryl — ciągnął ze zrozpaczoną miną. — Wygnany w mroki nocy. Obok koni! — Przespacerował się po pokoju. — To barbarzyństwo kazać mu spać na dworze, po tym wypadku z łodzią. I w jego stanie!
— W jakim stanie? — zapytałem.
— Cyryl ma słabe płuca — wyjaśnił Terence. — Skłonność do kataru. — Przestał spacerować, rozchylił zasłony i wyjrzał przez okno. — Pewnie już dostał kaszlu. Musimy zabrać go do domu. — Opuścił zasłony. — Chcę, żebyś go przemycił do swojego pokoju.
— Ja? — wyjąkałem. — Dlaczego sam go nie przemycisz do swojego pokoju?
— Pani Mering będzie mnie obserwować. Słyszałem, jak kazała kamerdynerowi dopilnować, żeby to „zwierzę” spało na dworze. Zwierzę!
— Więc jak mam go wprowadzić?
— Kamerdyner będzie pilnował mnie, nie ciebie. Powinieneś zobaczyć wyraz jego twarzy, kiedy mu powiedziałem, że musi tam zostać. Straszliwa zdrada. „Et tu, Brute”.
— No dobrze — ustąpiłem. — Ale wciąż nie wiem, jak mam przejść obok Baine’a.
— Zadzwonię po filiżankę kakao. W ten sposób usunę go z drogi. Morowy z ciebie kumpel, że to robisz. „Najlepszy druh, jak źródło na pustkowiu!”
Otworzył drzwi i spojrzał w obie strony.
— Na razie wszędzie czysto. Odczekam pięć minut, żebyś z powrotem nałożył buty, a potem zadzwonię po napoje. Jeśli cię przyłapie, powiesz mu po prostu, że wyszedłeś zapalić.
— A jeśli mnie przyłapie w drodze powrotnej, z Cyrylem na holu?
— Nie przyłapie. Poproszę także o kieliszek klaretu. Chateau Margaux’75. W tych wiejskich domach nigdy nie mają porządnych piwnic z winami.
Ponownie spojrzał w obie strony, wysunął się bokiem z pokoju i cicho zamknął za sobą drzwi, a ja podszedłem do łóżka i spojrzałem na swoje skarpetki.
Niełatwo nałożyć mokrą skarpetkę, a co dopiero wciągnąć na nią mokry but, i to pomimo wewnętrznych oporów. Minęło sporo ponad pięć minut, zanim się z tym uporałem. Miałem nadzieję, że piwnica z winami Meringów znajduje się po drugiej stronie domu.
Uchyliłem odrobinę drzwi i rozejrzałem się po korytarzu. Nie zobaczyłem nikogo, zresztą w ogóle nic nie zobaczyłem. Pożałowałem, że nie zwracałem większej uwagi na rozmieszczenie mebli i posągów.
Było tak ciemno, że chciałem już wrócić po lampę z kryształowymi wisiorkami. Próbowałem ocenić, co będzie gorsze: przyłapanie Przez panią Mering, kiedy zobaczy światło, czy przyłapanie przez panią Mering, kiedy wpadnę na rzeźbę Laokoona.
Zdecydowałem się na to drugie. Jeśli służba nie śpi (a jak mogli się położyć, skoro musieli wyprać i wykrochmalić te wszystkie obrusy), zobaczą światło i przybiegną zapytać, czy pan życzy sobie czegoś jeszcze, sir. Zresztą moje oczy stopniowo przyzwyczaiły się do ciemności, w każdym razie na tyle, żeby wyodrębnić zarys korytarza. Jeśli będę trzymał się środka, nic mi się nie stanie.
Po omacku ruszyłem w kierunku schodów i natychmiast potknąłem się o wielką paproć, która zachybotała się gwałtownie na postumencie, zanim ją przytrzymałem, a potem o coś, co okazało się parą butów.
Zdziwiony, zastanawiałem się nad tym przez resztę drogi, dopóki nie potknąłem się o następną parę, tym razem białych sznurowanych bucików należących do Tossie. Przypomniało mi się, że taśma podprogowa mówiła coś o ludziach wystawiających buty za drzwi na noc, żeby służba je wypucowała. Oczywiście po wyprasowaniu obrusów, przygotowaniu kakao i przepłynięciu Tamizy w poszukiwaniu zabłąkanych łodzi.
Na schodach było więcej światła. Ostrożnie zacząłem schodzić. Czwarty stopień zaskrzypiał głośno i kiedy obejrzałem się ze strachem ujrzałem lady Schrapnell piorunującą mnie wzrokiem ze szczytu schodów.
Serce we mnie zamarło.
Po chwili znowu zabiło, kiedy uświadomiłem sobie, że lady Schrapnell wciąż bezpiecznie przebywa w innym świecie, a tamta kobieta nosi karbowaną krezę i suknię z trójkątnie wydłużonym stanem, więc widocznie należy do elżbietańskich przodki rodu Meringów. Nic dziwnego, że wiktoriańskie wiejskie domy uchodziły za nawiedzane przez duchy.
Reszta drogi okazała się łatwa, chociaż przeżyłem chwilę strachu przed frontowymi drzwiami, kiedy myślałem, że są zamknięte na klucz i będę musiał przedzierać się przez labirynt salonu do oszklonych drzwi. Ale były zamknięte tylko na zasuwę, która prawie nie zgrzytnęła, kiedy ją odsuwałem.
Na dworze świecił księżyc.
Nie miałem pojęcia, który z kilku budynków, jaśniejących bielą w blasku księżyca, jest stajnią. Zajrzałem do szopy z narzędziami ogrodniczymi i do kurnika, zanim rżenie koni, niewątpliwie zbudzonych przez kury, wskazało mi drogę.
Na mój widok Cyryl zrobił tak żałośnie ucieszoną minę, że zapragnąłem odwołać przekleństwa, które miotałem na głowę Terence’a.
— Chodź, stary — powiedziałem. — Musisz zachowywać się bardzo cicho. Jak Flush, kiedy Elizabeth Barrett Browning uciekła z ukochanym.
Co zdarzyło się właśnie w tamtych czasach, uświadomiłem sobie. Zaciekawiło mnie, jak zdołała zejść po schodach i wymknąć się z kompletnie ciemnego domu. W dodatku niosąc walizkę i cocker-spaniela. Nabierałem coraz więcej szacunku dla wiktorian.
Ciche zachowanie w wersji Cyryla polegało na ciężkim sapaniu, urozmaiconym kichaniem. W połowie schodów stanął jak wryty i zagapił się w górę.
— To nic — powiedziałem, popychając go do przodu. — To tylko obraz. Nie ma się czego bać. Uważaj na paproć.
Bez żadnych wypadków przebyliśmy korytarz i dotarliśmy do mojego pokoju. Zamknąłem drzwi i oparłem się o nie z wdzięcznością.
— Dobry piesek. Flush byłby z ciebie dumny — pochwaliłem Cyryla i zobaczyłem, że trzyma w pysku czarny but, widocznie zabrany po drodze.
— Nie! — zawołałem i sięgnąłem po but. — Oddaj to!
Dawniej buldogi tresowano, żeby chwytały byka za gardło i nie puszczały za żadne skarby. Ten nawyk pozostał. Ciągnąłem, szarpałem i tarmosiłem but — bez rezultatu. Wreszcie puściłem.
— Rzuć ten but — rozkazałem — bo zabiorę cię z powrotem do stajni. Cyryl spojrzał na mnie wyzywająco. But zwisał mu z pyska, dyndając sznurowadłami.
— Mówię poważnie — ostrzegłem. — Wszystko mi jedno, czy złapiesz katar. Albo zapalenie płuc.
Cyryl zastanawiał się jeszcze przez chwilę, po czym upuścił but i położył się obok, dotykając go końcem płaskiego nosa.
Chwyciłem but z nadzieją, że należy do profesora Peddicka, który nie zauważy śladów po zębach, albo do Terence’a, który na to zasłużył. To był damski but. I nie należał do Verity. Ona nosiła białe buciki, tak jak Tossie.
— To jest but pani Mering! — oznajmiłem, grożąc nim Cyrylowi. Cyryl usiadł czujnie, gotów do zabawy.
— To poważna sprawa! — oznajmiłem. — Tylko popatrz. Właściwie but, chociaż mocno ośliniony, nie doznał większego uszczerbku. Wytarłem go o nogawkę spodni i otworzyłem drzwi.
— Zostań! — rozkazałem Cyrylowi i wyszedłem, żeby odstawić but na miejsce.
Nie miałem pojęcia, które drzwi prowadziły do sypialni pani Mering i nie mogłem po ciemku odnaleźć tych, przed którymi brakowało buta, zwłaszcza że wyszedłem z oświetlonego pokoju. I nie chciałem czekać, aż moje oczy przyzwyczają się do grobowych ciemności. I wcale nie miałem ochoty, żeby pani Mering przyłapała mnie pełzającego na czworakach.
Wróciłem do pokoju, wziąłem lampę, oświetliłem korytarz i znalazłem drzwi z jednym butem. Drugie od końca. Dzielił mnie od nich posąg Laokoona, Darwin oraz stolik z papier-mache z dużą paprocią.
Cofnąłem się do pokoju, zamknąłem drzwi, odstawiłem lampę podniosłem but i znowu uchyliłem drzwi.
— …mówię ci, że widziałam światło — powiedział głos, który mógł należeć tylko do pani Mering. — Dziwne, pełgające, nieziemskie światło. Upiorne światło, Mesielu! Musisz wstać!
Zamknąłem drzwi, zdmuchnąłem lampę i cichutko wróciłem do łóżka. Leżał tam Cyryl, wygodnie zagrzebany wśród poduszek.
— To wszystko twoja wina — szepnąłem do niego i uświadomiłem sobie, że wciąż trzymam but pani Mering.
Wsunąłem go pod kołdrę, pomyślałem, że to zbyt niepewna kryjówka, chciałem go schować pod łóżkiem, rozmyśliłem się i wetknąłem go pomiędzy sprężyny a materac wypchany pierzem. Potem usiadłem w ciemności i próbowałem podsłuchać, co się dzieje. Nie słyszałem żadnych głosów poza chrapaniem Cyryla, nie otwarły się żadne drzwi i żadne światło nie zabłysło pod moimi drzwiami.
Odczekałem jeszcze kilka minut, po czym zdjąłem buty, na paluszkach podszedłem do drzwi i uchyliłem je odrobinę. Ciemność i cisza. Po ciemku wróciłem do łóżka, uderzywszy wielkim palcem u nogi o lustro i rozbiwszy kostkę o nocny stolik, ponownie zapaliłem lampę i przygotowałem się do snu.
Ostatnie minuty najwyraźniej wyssały ze mnie resztki sił, jednak rozbierałem się uważnie i powoli, notując w pamięci, jak zapinał się mój kołnierzyk i mankiety, spoglądając w lustro na węzeł krawata, żeby jutro zawiązać go tak samo. Chociaż niepotrzebnie się starałem — I tak wcześniej poderżnę sobie gardło przy goleniu. Albo zdemaskują mnie jako złodzieja butów i fetyszystę.
Zdjąłem wciąż przemoczone skarpetki, nałożyłem koszulę nocną i wskoczyłem do łóżka. Sprężyny ustąpiły, materac z pierza zapadł się pode mną, prześcieradła były zimne, a Cyryl zagarnął wszystkie kołdry Poczułem się cudownie.
Sen, łagodny odżywiciel Natury, miodowa rosa świętego spoczynku, balsam na zgryzoty, słodki, błogosławiony, nieprzerwany sen.
Rozległo się pukanie do drzwi.
To pani Mering, pomyślałem, sięgając po jej but. Albo duchy. Albo pułkownik, któremu kazała wstać.
Ale pod drzwiami nie widziałem światła, a pukanie, które rozległo się powtórnie, było zbyt delikatne. To Terence, pomyślałem, przyszedł zabrać Cyryla, kiedy już odwaliłem całą robotę.
Jednak na wszelki wypadek zapaliłem lampę, nałożyłem szlafrok, nakryłem Cyryla narzutą i dopiero wtedy otworzyłem drzwi. To była Verity. W koszuli nocnej.
— Co ty tu robisz? — szepnąłem do niej. — To epoka wiktoriańska.
— Wiem — odszepnęła i prześliznęła się obok mnie do pokoju. — Ale muszę z tobą porozmawiać, zanim złożę raport panu Dunworthy’emu.
— A jeśli ktoś wejdzie? — zapytałem, patrząc na jej białą koszulę. Koszula była bardzo skromna, z długimi rękawami, zapinana pod szyją, ale wątpiłem, czy to przekona Terence’a. Albo kamerdynera. Albo panią Mering.
— Nikt nie wejdzie — odparła i usiadła na łóżku. — Wszyscy poszli spać. A ściany w tych wiktoriańskich domach są za grube, żeby podsłuchiwać.
— Terence już tu był — oznajmiłem. — I Baine.
— A ten czego chciał?
— Przeprosić mnie, że nie uratował bagażu. Terence chciał, żebym przemycił Cyryla ze stajni.
Na dźwięk swojego imienia Cyryl wynurzył się spod kołdry, mrugając sennie.
— Halo, Cyrylu — powiedziała Verity i poklepała go po łbie. Cyryl położył łeb na jej kolanach.
— A jeśli Terence wróci, żeby do niego zajrzeć? — zasugerowałem.
— Schowam się — odparła spokojnie. — Ned, nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię widzę. — Uśmiechnęła się do mnie. — Kiedy wróciłyby od madame Iritosky, Księżniczki Ardżumand jeszcze nie było, a kiedy wczoraj wieczorem poszłam złożyć raport, pani Mering przyłapała mnie w drodze do belwederku. Wmówiłam jej, że zobaczyłam ducha i goniłam go, a wtedy ona kazała wszystkich obudzić i przeszukać całą posiadłość, więc nie mogłam przeskoczyć i nie miałam pojęcia co się stało.
Okropna sytuacja. Najada siedziała na moim łóżku w nocnej koszuli, kasztanowe prerafaelickie włosy spływały jej na plecy. Była tutaj i uśmiechała się do mnie, a ja musiałem zepsuć to wszystko. No trudno, im szybciej to załatwię, tym lepiej.
— A potem dzisiaj rano — ciągnęła — musiałam towarzyszyć Tossie na spotkanie w kościele…
— To ja przeniosłem kota — wyznałem. — Był w moim bagażu. pan Dunworthy na pewno powiedział mi o kocie, ale miałem taką dyschronię, że nie usłyszałem. Był ze mną przez cały czas.
— Wiem — powiedziała.
— Co? — zapytałem podejrzewając, że znowu doświadczam trudności z rozróżnianiem dźwięków.
— Wiem. Zameldowałam się z powrotem tamtego popołudnia i pan Dunworthy mi powiedział.
— Ale… — zacząłem, próbując się w tym połapać. Skoro była w 2057 roku, to skąd ten promienny uśmiech…
— Powinnam była się domyślić, kiedy cię spotkałam w Iffley. Wysyłanie historyków na wakacje nie pasuje do pana Dunworthy’ego, zwłaszcza kiedy lady Schrapnell dyszy mu w kark i do konsekracji zostały tylko dwa tygodnie.
— Nie wiedziałem, że go mam, kiedy się spotkaliśmy w Iffley — wyjaśniłem. — Szukałem otwieracza do konserw. Wiem, że kazałaś mi trzymać Terence’a z dala od Muchings End, ale myślałem, że kot jest ważniejszy. Planowaliśmy zatrzymać się w gospodzie w Streatley i chciałem ją dyskretnie podrzucić w nocy, ale Terence wiosłował dalej, a potem kot zaczął miauczeć i Cyryl zaczął węszyć, i wpadł do wody, a potem łódź się wywróciła i… znasz resztę — dokończyłem kulawo. — Mam nadzieję, że postąpiłem słusznie.
Przygryzła wargę ze zmartwioną miną.
— Co? Myślisz, że nie powinienem jej zwracać?
— Nie wiem.
— Myślałem, że powinienem ją zwrócić, zanim wynikną dalsze konsekwencje.
— Wiem — przyznała z wyrazem głębokiej rozterki. — Rzecz w tym że wcale nie miałeś jej zwrócić.
— Co?
— Kiedy pan Dunworthy dowiedział się o poślizgu w Coventry odwołał skok.
— Ale… — zacząłem. — Nie miałem przenieść Księżniczki Ardżumand z powrotem? Przecież sama powiedziałaś, że poślizg w Coventry tego nie dotyczy, że jest związany z punktem krytycznym.
— Tak, ale kiedy to sprawdzali, T.J. porównał wzorce poślizgu z badaniami Fudżisakiego i doszli do wniosku, że brak poślizgu wokół oryginalnego miejsca przeskoku oznacza, że to było nieistotne wydarzenie.
— Przecież to niemożliwe. Żywe istoty nie mogą być nieistotne.
— Właśnie — przyznała ponuro. — Oni myślą, że Księżniczka Ardżumand była nieżywa. Myślą, że miała utonąć. To nie miało sensu.
— Ale nawet jeśli utonęła, jej ciało weszłoby w interakcję z kontinuum. Nie zniknęłoby bez śladu.
— Właśnie tego dotyczyły badania Fudżisakiego. Zostałaby zredukowana do części składowych, a złożoność ich poszczególnych interakcji spadłaby wykładniczo.
Co oznaczało, że jej nieszczęsne zwłoki dryfowałyby w dół Tamizy, rozkładając się na węgiel i wapń, wchodząc w interakcje tylko z cząsteczkami wody i głodnymi rybami. Proch do prochu. Kot do nieistotności.
— I dzięki temu — ciągnęła Verity — mogliśmy ją usunąć z jej lokalizacji czasoprzestrzennej bez żadnych historycznych skutków. Co znaczy, że w ogóle nie należało jej odsyłać z przyszłości.
— Więc nie wywołałaś niekongruencji, kiedy ją przeniosłaś przez sieć — powiedziałem. — Ale ja wywołałem, kiedy ją przeniosłem z powrotem.
Kiwnęła głową.
— Kiedy nie przyszedłeś, bałam się, że mogli wysłać za tobą Fincha albo kogoś innego i kazać ci utopić Księżniczkę Ardżumand.
— Nie! — zaprotestowałem. — Nikt nikogo nie utopi. Nagrodziła mnie kolejnym oszałamiającym uśmiechem.
— Jeśli ona jest nieistotna, zabierzemy ją z powrotem do przyszłości — oświadczyłem twardo. — Nie utopimy jej. Ale to nie ma sensu — dodałem, bo coś mi przyszło do głowy. — Skoro miała utonąć, jej śmierć wywołałaby określone skutki, te same skutki, które wywołało jej zniknięcie. Wszyscy jej szukali, ty pojechałaś do Oksfordu, Tossie poznała Terence’a.
— Właśnie to próbowałam wytłumaczyć panu Dunworthy’emu — powiedziała. — Ale T.J. stwierdził, że według Fudżisakiego to byłyby krótkotrwałe skutki, bez poważnych historycznych reperkusji.
— Innymi słowy — mruknąłem — odżałowaliby stratę kota, gdybym jej nie przeniósł.
— I nie przeniósłbyś jej, gdybym najpierw się nie wtrąciła — dodała ze skruchą.
— Ale nie mogłaś pozwolić, żeby utonęła.
— Nie — przyznała — nie mogłam. Co się stało, to się nie odstanie, a teraz muszę złożyć raport panu Dunworthy’emu i zapytać, co robimy dalej.
— A co z pamiętnikiem? — przypomniałem sobie. — Jeśli po siódmym były o niej wzmianki, to dowód, że jednak nie utonęła. Czy ta biegła sądowa nie może poszukać jej imienia?
Verity miała nieszczęśliwą minę.
— Znalazła. Właściwie tylko układ liter… dwa bardzo długie słowa zaczynające się z dużej litery… ale jedyne wzmianki pojawiają się w następnych kilku dniach i jeszcze nie zdążyła ich przetłumaczyć. Pan Dunworthy mówi, że pewnie opisują jej zaginięcie albo utonięcie.
Wstała.
— Lepiej pójdę złożyć raport. Jak już odkryłeś, że masz Księżniczkę Ardżumand, co było dalej? Kiedy Terence i profesor Peddick dowiedzieli się, że ją masz?
— Wcale się nie dowiedzieli — odparłem. — Ukrywałem ją, dopóki tutaj nie dopłynęliśmy. W sakwojażu. Terence myśli, że znalazłem ją na brzegu po naszym… — „lądowanie” nie wydawało się właściwym słowem — …przybyciu.
— I nikt inny jej nie widział?
— Nie wiem — przyznałem. — Dwa razy uciekła. Raz w lesie i raz w Abingdon.
— Uciekła z sakwojażu?
— Nie. Wypuściłem ją.
— Wypuściłeś ją?!
— Myślałem, że jest oswojona.
— Oswojona? — powtórzyła z ubawioną miną. — Kot? — Spojrzała na Cyryla. — Dlaczego mu nie wytłumaczyłeś? — zapytała go i znowu spojrzała na mnie. — Ale nie widziałeś, żeby weszła w interakcję z kimś innym?
— Nie — odparłem.
— No, to dobrze. Odkąd wróciliśmy do domu, Tossie nie poznała żadnych innych młodych mężczyzn, których nazwiska nie zaczynają się na C.
— Zakładam, że pan C. jeszcze się nie zjawił — wyraziłem przypuszczenie.
— Nie — przyznała, marszcząc brwi — i nie miałam okazji zajrzeć do pamiętnika Tossie. I dlatego muszę się zameldować. Może biegła sadowa odcyfrowała to nazwisko. Albo którąś wzmiankę o Księżniczce Ardżumand. I muszę im powiedzieć, że wróciła…
— Musisz im powiedzieć coś jeszcze — wtrąciłem.
— O profesorze Peddicku i zbiegu okoliczności, że znał pułkownika Meringa? Miałam taki zamiar.
— Nie — zaprzeczyłem. — O czymś innym. Przeze mnie Terence nie spotkał siostrzenicy profesora Peddicka. — Wyjaśniłem, co zaszło na stacji kolejowej.
— Powiem panu Dunworthy’emu — przytaknęła Verity. — Spotkania…
Rozległo się pukanie do drzwi. Verity i ja zamarliśmy.
— Kto tam? — zapytałem.
— To Baine, sir.
— Czy mogę mu kazać odejść? — zapytałem bezgłośnie Verity.
— Nie — odpowiedziała również bezgłośnie, narzuciła pościel na Cyryla i zaczęła wpełzać pod łóżko.
Chwyciłem ją za ramię i wysylabizowałem:
— Do szafy.
Potem zawołałem: — Już idę, Baine. Chwileczkę — i otworzyłem drzwi do garderoby. Verity zanurkowała do wnętrza. Zamknąłem za nią drzwi, otworzyłem je, wepchnąłem do środka ogon nocnej koszuli i zamknąłem drzwi ponownie, sprawdziłem, czy żadne kawałki Cyryla nie wystają spod kołdry, zająłem pozycję przed frontem łóżka i zawołałem:
— Proszę wejść, Baine.
Otworzył drzwi, niosąc stertę złożonych koszul. — Odnaleziono pańską łódź, sir — oznajmił, zmierzając prosto do Szafy Zastąpiłem mu drogę. — To moje koszule?
— Nie, sir — odpowiedział. — Pożyczyłem je od Chattisbourne’ów, których syn jest w Południowej Afryce, dopóki panu nie odeślą pańskich rzeczy.
Moich rzeczy. A gdzie właściwie mają je odesłać? Ale miałem pilniejsze problemy.
— Włóżcie koszule do komody — poleciłem, wciąż blokując mu dostęp do szafy.
— Tak, sir — powiedział i ułożył je schludnie w górnej szufladzie — Jest także jedno ubranie wieczorowe i jedno tweedowe, które kazałem wyczyścić i dopasować. Będą gotowe rano, sir.
— Doskonale — powiedziałem. — Dziękuję, Baine.
— Tak, sir — powiedział i wyszedł bez ponaglania.
— Mało brakowało… — zacząłem, a on wrócił, niosąc tacę z porcelanową filiżanką, srebrnym garnuszkiem oraz talerzykiem biszkoptów.
— Myślałem, że będzie pan miał ochotę na kakao, sir.
— Dziękuję.
Postawił tacę na nocnym stoliku.
— Czy mam nalać, sir?
— Nie, dziękuję.
— W szafie są dodatkowe koce, sir — ciągnął. — Życzy pan sobie, żebym je rozłożył na łóżku?
— Nie! — zawołałem, zagradzając mu drogę. — Dziękuję. To wszystko, Baine.
— Tak, sir — powiedział, ale wciąż stal przede mną z niepewną miną. — Sir — zaczął nerwowo — za pańskim pozwoleniem chciałbym coś powiedzieć…
Albo on wie, że Verity jest w szafie, pomyślałem, albo wie, że podszywam się pod kogoś innego, albo jedno i drugie.
— O co chodzi? — zapytałem.
— Ja… chciałem tylko powiedzieć… — znowu nerwowe wahanie odbiło się na jego bladej, wymizerowanej twarzy-…jak bardzo jestem panu wdzięczny za zwrócenie Księżniczki Ardżumand pannie Mering.
Nie to spodziewałem się usłyszeć.
— Wdzięczny? — powtórzyłem bezmyślnie.
— Tak, sir. Pan St. Trewes powiedział mi, że to pan ją znalazł, kiedy wasza łódź wywróciła się i musieliście dopłynąć do brzegu. Mam nadzieję, że nie poczyta mi pan tego za zuchwalstwo, sir, ale panna Mering jest wyjątkowo przywiązana do swojej kotki i nigdy bym sobie nie wybaczył, gdyby coś się jej stało. — Znowu zawahał się niepewnie — Widzi pan, to była moja wina.
— Twoja wina? — powtórzyłem tępo.
— Tak, sir. Widzi pan, pułkownik Mering kolekcjonuje ryby. Ze wschodu. Trzyma je w sadzawce w ogródku skalnym.
— Och — powiedziałem, zastanawiając się, czy nie powracają objawy mojej dyschronii. Nie widziałem żadnego związku.
— Tak, sir. Księżniczka Ardżumand ma niefortunną skłonność do łapania i zjadania złotych rybek pułkownika, chociaż wszelkimi siłami staram się ją powstrzymać. Koty, jak pan wie, nie reagują na groźby.
— Tak — przyznałem. — Ani na prośby, ani na pochlebstwa… — Jedyny środek dyscyplinarny, jaki na nią działa, to… Zrozumienie przyszło nagle, oślepiająco jasne.
— Wrzucenie do rzeki — dokończyłem.
Z szafy dobiegł jakiś dźwięk, jakby okrzyk, ale Baine chyba nic nie usłyszał.
— Tak, sir — potwierdził. — Oczywiście to jej nie wyleczyło. Zabieg trzeba powtarzać co najmniej raz w miesiącu. Wrzucam ją niedaleko od brzegu. Wie pan, koty pływają całkiem dobrze, kiedy muszą. Lepiej niż psy. Ale ostatnim razem widocznie pochwycił ją prąd i… — ukrył twarz w dłoniach. — Bałem się, że utonęła — wyznał z rozpaczą.
— No, no — powiedziałem, wziąłem go za ramię i zaprowadziłem do fotela obitego perkalem. — Siadajcie. Nie utonęła. Nic jej się nie stało.
— Zjadła srebrnego cesarskiego wachlarzyka. Wyjątkowo rzadka ryba. Pułkownik sprowadził ją statkiem z Honsiu za wielkie pieniądze — opowiadał roztrzęsiony Baine. — Dostarczyli ją ledwie dzień wcześniej, a ona siedzi sobie spokojnie obok płetwy grzbietowej i wylizuje łapki, a kiedy krzyknąłem: „Och, Księżniczko Ardżumand! Coś ty zrobiła?”, spojrzała na mnie z miną niewiniątka. Obawiam się, że trochę mnie poniosło.
— Doskonale rozumiem — uspokoiłem go.
— Nie. — Potrząsnął głową. — Zaniosłem ją nad rzekę i wrzuciłem jak najdalej, a potem odszedłem. A kiedy wróciłem — znowu ukrył twarz w dłoniach — zniknęła bez śladu. Szukałem wszędzie. Przez te cztery dni czułem się jak Raskolnikow Dostojewskiego, niezdolny wyznać swej zbrodni, szarpany wyrzutami sumienia za zamordowanie niewinnej istoty…
— No, nie całkiem niewinnej — zauważyłem. — Przecież zjadła srebrnego cesarskiego wachlarzyka.
Nawet mnie nie usłyszał.
— Widocznie prąd ją zniósł i wyszła na brzeg gdzieś dalej, mokra, zagubiona…
— Pełna wachlarzyka — podpowiedziałem, żeby powstrzymać go od ponownego ukrycia twarzy w dłoniach. I niebieskiego klenia, dodałem w myślach.
— Nie mogłem spać. Zrozumiałem, że… wiedziałem, że panna Mering nigdy mi nie wybaczy, jeśli coś złego spotka jej ukochanego kota, a jednak bałem się, że dobre serce każe jej wybaczyć, a ja nie będę mógł znieść jej wybaczenia ani wybaczyć sobie. Lecz wiedziałem, że muszę jej powiedzieć, i postanowiłem to zrobić dzisiaj wieczorem, po seansie, a potem oszklone drzwi otworzyły się i zdarzył się cud. Księżniczka Ardżumand, uratowana, bezpiecznie wróciła do domu dzięki panu! — Chwycił moje dłonie. — Chciałbym wyrazić moją najgłębszą wdzięczność, sir! Dziękuję panu!
— Nie ma za co — zapewniłem go, uwalniając dłonie, zanim okrył je dziękczynnymi pocałunkami czy uczynił coś w tym rodzaju. — Zupełny drobiazg.
— Księżniczka Ardżumand mogła umrzeć z głodu albo z zimna, albo zostać zabita przez dzikie psy, albo…
— Nie trzeba martwić się na zapas — poradziłem. — Księżniczka wróciła bezpiecznie do domu.
— Tak, sir — powiedział z taką miną, jakby znowu chciał pochwycić moje dłonie. Ukryłem je za plecami. — Jeśli mogę jakoś odwzajemnić pańską przysługę i okazać wdzięczność, zrobię dla pana wszystko, wszystko, cokolwiek pan zażąda.
— Tak, no cóż… — bąknąłem. — Dziękuję.
— Nie, to ja dziękuję panu, sir — powiedział, chwycił moją ukrytą za plecami dłoń i uścisnął ją serdecznie. — I dziękuję, że pan mnie wysłuchał. Mam nadzieję, że nie narzucam się panu.
— Ależ skąd — zaprzeczyłem. — Cieszę się, że mi powiedzieliście’ Wstał i wygładził klapy marynarki.
— Czy mam wyprasować pański surdut i spodnie, sir? — zapytał odzyskawszy panowanie nad sobą.
— Nie, nie trzeba — odparłem, myśląc, że w taką noc mogę jeszcze ich potrzebować. — Wyprasujecie je później.
— Tak, sir — powiedział. — Coś jeszcze, sir?
W taką noc całkiem możliwe, pomyślałem.
— Nie — powiedziałem. — Dziękuję. Dobranoc, Baine. Odpocznijcie. I nie martwcie się. Księżniczka Ardżumand jest w domu, cała i zdrowa, nic się nie stało. — Mam nadzieję.
— Tak, sir — powiedział. — Dobranoc, sir.
Otworzyłem mu drzwi i zostawiłem małą szparkę, przez którą go obserwowałem, dopóki nie wszedł w drzwi prowadzące do kwater służby. Potem podszedłem do szafy i zastukałem cicho. Nie było odpowiedzi.
— Verity? — zapytałem i otworzyłem podwójne drzwi. Verity siedziała skulona w szafie, przyciągnąwszy kolana do piersi. — Verity?
Podniosła na mnie wzrok.
— On nie chciał jej utopić — powiedziała. — Pan Dunworthy mówił, że powinnam najpierw pomyśleć, a potem działać. Sam by ją uratował, gdybym się nie wtrąciła.
— Ale to dobra wiadomość — zauważyłem. — To znaczy, że ona nie była nieistotnym wydarzeniem i kiedy ją zwróciłem, nie stworzyłem niekongruencji.
Kiwnęła głową, ale bez przekonania.
— Możliwe. Ale gdyby Baine ją uratował, nie zginęłaby na cztery dni. Panie nie pojechałyby do madame Iritosky i Tossie nigdy nie spotkałaby Terence’a. — Wygramoliła się z szafy. — Muszę o tym zawiadomić pana Dunworthy’ego. — Ruszyła do drzwi. — Wrócę jak najszybciej i powiem ci, czego się dowiedziałam.
Oparła dłoń o drzwi.
— Nie będę pukać — szepnęła. — Jeśli pani Mering usłyszy pukanie, gotowa pomyśleć, że to duchy dają znaki. Zaskrobię w drzwi, o tak. — Zademonstrowała skrobanie. — Zaraz wrócę — obiecała i otworzyła drzwi.
— Zaczekaj — szepnąłem i wydobyłem but pani Mering spod materaca. — Masz — podałem go Verity. — Postaw go pod drzwiami pani Mering.
Wzięła but.
— Nawet nie pytam — mruknęła, uśmiechnęła się i wymknęła się z pokoju.
Nie usłyszałem łoskotu przewracanych rzeźb ani okrzyków: „Duchy!” z pokoju pani Mering, więc po chwili zasiadłem w fotelu, żeby czekać. I martwić się.
Wcale nie powinienem przenosić kota. Teraz przypomniałem sobie jak pan Dunworthy mówił: „Zostań na miejscu!”, ale myślałem, że zabronił mi opuszczać sieć. Nie po raz pierwszy nieporozumienie wpłynęło na bieg historii.
Przypomnijmy sobie niezliczone przypadki, kiedy jakaś wiadomość została przekręcona, zagubiona albo wpadła w niepowołane ręce i to zadecydowało o wyniku bitwy: plany bitwy o Antietam przypadkowo upuszczone przez generała Lee, telegram Zimmermana i nieczytelne rozkazy Napoleona do generała Neya pod Waterloo.
Jak na złość nie pamiętałem żadnego nieporozumienia, które nie wywołało katastrofalnych skutków. Same fatalne przykłady przychodziły mi do głowy. Przypomnijmy sobie migrenę Hitlera w dniu inwazji aliantów. I szarżę Lekkiej Brygady.
Lord Raglan, stojąc na wzgórzu, zobaczył Rosjan próbujących się wycofać z przechwyconą turecką artylerią i kazał lordowi Lucanowi ich powstrzymać. Lord Lucan, który nie stał na wzgórzu i prawdopodobnie cierpiał na trudności w rozróżnianiu dźwięków, nie usłyszał słowa „turecka”, nie widział żadnej artylerii oprócz rosyjskich dział wycelowanych prosto na niego, więc rozkazał lordowi Cardiganowi poprowadzić szarżę prosto na działa. Z wiadomym rezultatem.
— „W Dolinę Śmierci wjechało sześciuset mężnych” — zacytowałem i usłyszałem ciche skrobanie do drzwi.
To nie mogła być Verity. Wyszła tak niedawno, że ledwie zdążyłaby dojść do belwederku i z powrotem, nie mówiąc o podróży do Przyszłości.
— Kto tam? — szepnąłem przez drzwi.
— Verity — odszepnęła. — Mówiłam ci, że zaskrobię w drzwi — powiedziała, kiedy ją wpuściłem. Pod pachą trzymała paczkę opakowaną w brązowy papier.
— Wiem — przyznałem — ale nie było cię tylko pięć minut.
— Bardzo dobrze — stwierdziła. — Znaczy, że nie było poślizgu, a to dobry znak. — Usiadła na łóżku, wyraźnie zadowolona z siebie. Chyba przyniosła dobre nowiny.
— Co powiedział pan Dunworthy? — zapytałem.
— Nie było go — odparła radośnie. — Pojechał do Coventry odwiedzić Elizabeth Bittner.
— Panią Bittner? Żonę ostatniego biskupa Coventry? Przytaknęła.
— Tylko że nie pojechał do niej jako do żony biskupa. Okazuje się, że ona dawniej pracowała przy sieci. Znasz ją? — zapytała z zaciekawieniem.
— Lady Schrapnell kazała mi ja zapytać o strusią nogę biskupa.
— I wiedziała, gdzie to jest?
— Nie.
— Och. Mogę zjeść twoje biszkopty? — Spojrzała łakomie na tacę nocnej szafce. — Umieram z głodu. Wzięła biszkopta i ugryzła kawałek.
— Jak długo tam byłaś?
— Całe godziny — odparła. — Warder nie chciała mi powiedzieć, gdzie jest T.J. ukrywał się przed lady Schrapnell i prosił Warder, żeby nikomu nie mówiła, gdzie się schował. Trwało wieczność, zanim go wytropiłam.
— Mówiłaś mu, że przeze mnie Terence nie spotkał Maud?
— Tak — potwierdziła. — Mogę wypić twoje kakao?
— Tak. I co powiedział?
— On uważa, że Terence prawdopodobnie wcale nie miał spotkać Maud, a jeśli miał, spotkanie było nieistotne, bo w przeciwnym razie sieć by się nie otworzyła.
— A jeśli moje przeniesienie kota wywołało niekongruencję? — zasugerowałem.
Pokręciła głową.
— T.J. sądzi, że nie wywołało. Sądzi, że ja to wywołałam.
— Przez to, co Baine nam powiedział. Przytaknęła.
— To i zwiększony poślizg.
— Ale myślałem, że to dlatego, że Coventry jest punktem krytycznym.
Pokręciła głową.
— Nie chodzi o obszar poślizgu w Coventry. Chodzi o Oksford. W kwietniu 2018 roku.
— 2018? Tam był jakiś punkt krytyczny?
— Nic o tym nie wiadomo — odparła. — Właśnie dlatego pan Dunworthy pojechał do pani Bittner, żeby sprawdzić, czy ona pamięta coś niezwykłego w związku ze skokami albo badaniami nad podróżami w czasie, jakie prowadzono w tamtym roku, ale żadne z nich niczego nie pamięta. Więc jeśli to ja wywołałam niekongruencję, twoje przedsienie kota powinno ją skorygować, czyli naprawić sytuację, a nie pogorszyć. A zepsucie Terence’owi spotkania bynajmniej nie poprawiłoby sytuacji, zwłaszcza jeśli przez to spotkanie miał nie zdążyć do Iffley na randkę z Tossie. Co znaczy, że widocznie Terence nie miał poznać Maud i nie musimy się martwić, że to symptom pogarszania się niekongruencji.
— Symptom? Co masz na myśli?
— Według Fudżisakiego pierwszą linię obrony stanowi zwiększony poślizg. Potem, jeśli to nie naprawi niekongruencji, wzrasta liczba zbiegów okoliczności, a jeśli to też zawiedzie, pojawiają się rozbieżności.
— Rozbieżności? To znaczy, że historia zaczyna się zmieniać?
— Nie od razu. Ale niekongruencja ją destabilizuje. T.J. wyjaśnia to w ten sposób, że zamiast pojedynczego ustalonego ciągu zdarzeń zachodzi nakładanie się prawdopodobieństw.
— Jak w pudełku Schrödingera — powiedziałem, przypomniawszy sobie słynny eksperyment myślowy z licznikiem Geigera i butelką cyjanku. I kotem.
— Właśnie — przytaknęła uszczęśliwiona Verity. — Dwa ciągi zdarzeń, zachodzące w przypadku naprawionej i nienaprawionej niekongruencji, istnieją jakby obok siebie. Kiedy samokorekta się dokona, zapadają się w jeden lub drugi ciąg. Ale wcześniej mogą powstać rozbieżności pomiędzy zaobserwowanymi a zarejestrowanymi zdarzeniami. Jedyny zapis, jaki posiadamy, to pamiętnik Tossie, którego nie potrafimy odczytać, więc nie możemy stwierdzić, czy niedoszłe spotkanie Terence’a i Maud stanowi rozbieżność.
Ugryzła następnego biszkopta.
— Dlatego tak długo mnie nie było. Po rozmowie z T.J. poszłam do Biblioteki Bodleiańskiej, żeby zbadać życiorys Terence’a, a potem do Oriel, żeby poprosić biegłą sądową o odszukanie Terence’a w pamiętniku i sprawdzić, czy znalazła nazwisko pana C.
— I znalazła? — zapytałem, myśląc, że to dlatego Verity wygląda na uszczęśliwioną.
— Nie. Odtworzyła cały jeden fragment, który niestety opisuje suknię zamówioną przez Tossie. Cztery akapity fałdek, zakładek, brukselskich koronek, francuskich haftów, ażurowych wstawek…
— I falbanek — dodałem.
— Mnóstwo falbanek — potwierdziła z niesmakiem. — Ani słowa o kocie czy o wycieczce do Coventry, czy o strusiej nodze biskupa — Nie masz przypadkiem schowanej czekolady? Albo sera? Taka jestem głodna. Chciałam wrócić do Balliol i zjeść obiad po rozmowie z biegłą, ale po drodze wpadłam na lady Schrapnell.
— Lady Schrapnell? — podskoczyłem. Prawie o niej zapomniałeś w obliczu innych kryzysów. — Ona chyba nie wie, gdzie jestem? Nie powiedziałaś jej, prawda?
— Skądże znowu — uspokoiła mnie, upijając łyk kakao. — O kocie też jej nie powiedziałam. Chciała wiedzieć, co ja tam robię, więc wyjaśniłam, że potrzebuję nowego kostiumu na pojutrze. Warder była wściekła.
— Wyobrażam sobie.
— A potem stała przez całą przymiarkę i opowiadała mi o tobie, jak zniknąłeś i pan Dunworthy nie chce jej powiedzieć, gdzie jesteś, i jak T.J. odmówił przeskoku do 1940 roku na poszukiwanie strusiej nogi biskupa tylko dlatego, że dwudziesty wiek ma dziesiątkę dla czarnych, śmieszny pretekst, bo czy nalot może być niebezpieczny? — Wysączyła resztkę kakao i zajrzała do garnuszka. — I że robotnicy zachowali się zupełnie niemożliwie w sprawie chóru i powiedzieli jej, że stalle w chórze będą gotowe najwcześniej za miesiąc, i że to zupełnie wykluczone, skoro do konsekracji zostało trzynaście dni.
Wlała do filiżanki ostatnie krople kakao.
— Nie chciała odejść, nawet kiedy Warder zabrała mnie do sali szkoleniowej, żeby przymierzyć suknię. Musiałam ją poprosić, żeby wyszła i zagadała lady Schrapnell, kiedy dzwoniłam do biblioteki po wyniki badań nad Terence’em.
— I co? Czy miał poznać Maud?
— Nie wiem — odparła pogodnie. — Badania nic nie wykryły. Żadnych orderów, szlachectwa, kandydowania do parlamentu, aresztowań, wyroków, artykułów w gazetach. W ogóle żadnej wzmianki w oficjalnych dokumentach.
— Akt ślubu?
Potrząsnęła głową i sięgnęła po ostatniego biszkopta.
— Kościół w jego parafii został zniszczony podczas wojny, a nie miałam czasu zrobić ogólnych, ale zostawiłam u Warder wiadomość dla pana Dunworthy’ego, żeby to załatwił, jak tylko wróci z Coventry, ale jeśli Terence nie pojawia się w oficjalnych dokumentach, to znaczy. że nie wpłynął na historię, czyli że spotkanie nie ma znaczenia. Co pasuje do tego, co T.J. mówił o rozbieżnościach, że tylko najbliższe otoczenie niekongruencji ulega destabilizacji. A spotkanie miało nastąpić cztery dni po tym, jak uratowałam kota, na stacji kolejowej w Oksfordzie, trzydzieści mil od Muchings End, co trudno uznać za najbliższe otoczenie. Więc nie ma rozbieżności i niekongruencja się nie pogorszyła.
— Uhum — mruknąłem, żałując, że nie zdołała zarazić mnie swoją wiarą.
— Ale jeśli Tossie wyjdzie za Terence’a zamiast za pana C, to będzie wyraźna rozbieżność, więc musimy ukraść pamiętnik i dowiedzieć się, kim on jest, i pożenić ich jak najszybciej, a przez ten czas musimy trzymać Terence’a z dala od Tossie. I znaleźć strusią nogę biskupa — dodała, zlizując z palców okruchy biszkopta.
— Co? — zdziwiłem się. — Przecież nie powiedziałaś lady Schrapnell, gdzie jestem.
— Nie — przyznała. — Powiedziałam jej, że odnalazłeś strusią nogę biskupa i właśnie po nią pojechałeś!
— Że co? — wykrztusiłem, siadając na Cyrylu.
— Koniecznie chciała cię znaleźć — oznajmiła Verity. — Rzemieślnicy odmówili wykonania repliki strusiej nogi biskupa i ona się wściekła. Prędzej czy później sprawdziłaby rejestr skoków u Warder i przeszłaby za tobą, a tylko tego nam brakowało.
Musiałem przyznać jej trochę racji.
— Ale co będzie, kiedy ona odkryje, że nie mam zielonego pojęcia, gdzie jest strusia noga biskupa? Do konsekracji zostało dwa tygodnie, a mnie nie wolno wykonywać żadnych skoków.
— Pomogę ci — obiecała — i nigdzie nie musimy skakać. Poirot mówi, że do rozwiązania tajemnicy potrzebne są tylko „małe szare komórki”.
— Poirot? — powtórzyłem. — Jaki Poirot? Ten wikary?
— Nie — zaprzeczyła. — Herkules Poirot. Agatha Christie. On mówi…
— Agatha Christie? — Kompletnie się pogubiłem.
— Autorka kryminałów. Dwudziesty wiek. Miałam przydział do lat trzydziestych, zanim lady Schrapnell zaanektowała Oksford i moje życie, i to były okropnie ponure czasy: dojście do władzy Hitlera, ogólnoświatowa depresja, brak vidów, brak wirtualek, brak pieniędzy na kino. Nic do roboty poza czytaniem kryminalnych powieści. Dorothy Sayers, E.C. Benson, Agatha Christie. I krzyżówki — zakończyła — jakby to wszystko wyjaśniało.
— Krzyżówki?
— Raczej nie mają zastosowania w naszej obecnej sytuacji. Ale kryminały tak. Oczywiście zwykle piszą o morderstwach, nie o rabunkach, ale akcja zawsze rozgrywa się w wiejskim domu, takim jak ten, i sprawcą jest kamerdyner, przynajmniej w pierwszej setce kryminałów. Wszyscy są podejrzani i zawsze sprawcą jest najmniej prawdopodobna osoba, więc po pierwszej setce kamerdyner przestał być najmniej podejrzany i musieli się przerzucić na innych nieprawdopodobnych zbrodniarzy. No wiesz, nieszkodliwa starsza pani albo kochająca żona pastora, te rzeczy, ale czytelnicy szybko się połapali i autor musiał zrobić mordercę z detektywa albo narratora, chociaż to już wykorzystano w „Księżycowym kamieniu”. Sprawcą był bohater, tylko sam o tym nie wiedział. Lunatykował w koszuli nocnej, dość pikantny szczegół jak na czasy wiktoriańskie, a zbrodnia zawsze była niewiarygodnie skomplikowana. To znaczy w kryminałach nikt po prostu nie łapie skarbu i nie ucieka ani nie strzela do kogoś w gniewie, a na samym końcu, kiedy już myślisz, że wszystko rozwikłałeś, następuje ostatni zwrot akcji, i zbrodnia zawsze jest bardzo starannie zaplanowana, z przebraniami, alibi i rozkładem jazdy pociągów, i we frontyspisie muszą zamieścić plan domu, pokazujący wszystkie sypialnie i bibliotekę, gdzie zawsze znajdują ciało, i rozmieszczenie wszystkich drzwi, i nawet wtedy nie masz szans na rozwiązanie zagadki, i dlatego muszą sprowadzić detektywa o światowej sławie…
— Który rozwiązuje to przy użyciu szarych komórek? — wtrąciłem.
— Tak. Herkules Poirot, detektyw Agathy Christie, mówi, że wcale nie trzeba biegać dookoła, mierzyć śladów stóp i zbierać niedopałków papierosów, żeby rozwiązywać zagadki jak Sherlock Holmes. To jest detektyw Arthura Conan Doyle’a…
— Wiem, kim jest Sherlock Holmes.
— Och. No, w każdym razie Poirot mówi, że trzeba tylko użyć „małych szarych komórek” i przemyśleć problem.
— I wtedy znajdziemy strusią nogę biskupa. Tutaj, w 1888 roku — Mruknąłem, niezbyt przekonany.
— No, tutaj jej nie będzie, ale stąd możemy prześledzić, co się z nią stało — oznajmiła rozpromieniona Verity. Usadowiła się wygodnie na łóżku. — No więc kiedy ją widziałeś po raz ostatni?
Nigdy już nie zasnę. Będę prowadził te rozmowy w stylu „Alicji krainie Czarów”, jedna po drugiej, aż padnę z wyczerpania. Tutaj, w spokojnej, idyllicznej epoce wiktoriańskiej.
— Nie możemy tego zrobić rano? — poprosiłem.
— Rano nie będziemy sami — zaoponowała. — Im szybciej ją znajdziemy, tym szybciej przestaniemy się martwić, że lady Schrapnell wpadnie tutaj i zażąda wyjaśnień. Wiesz, nigdy jej nie widziałam. Słyszałam tylko plotki. Naprawdę jest taka ohydna, jak wszyscy mówią? Chyba nie przedstawia Odnalezienia Dzieciątka Mojżesza Przez Córki Faraona, jak ta okropność, którą widzieliśmy w Iffley? Urwała.
— Paplam bez sensu, prawda? Całkiem jak lord Peter. To jest detektyw Dorothy Sayers. Lord Peter Wimsey. On i Harriet Vane razem rozwiązują zagadki. Strasznie romantycznie, i znowu zaczynam, prawda? To znaczy paplać. Przeskoki tak na mnie działają.
Spojrzała na mnie ze skruchą.
— A ty cierpisz na dyschronię i powinieneś wypoczywać. Tak mi przykro.
Zsunęła się z łóżka i wzięła paczkę owiniętą w papier.
— To coś pośredniego pomiędzy kofeiną a alkoholem. Te skutki przeskoków. Na ciebie też tak wpływają? Robisz się oszołomiony i gadatliwy? — Podniosła swoje buty i pończochy. — Rano oboje poczujemy się lepiej.
Otworzyła drzwi i wyjrzała w ciemność.
— Prześpij się — szepnęła. — Wyglądasz okropnie. Musisz wypocząć, żeby rano pomóc mi rozdzielić Tossie i Terence’a. Wszystko zaplanowałam. Poproszę Terence’a, żeby pomógł mi ustawić namiot wróżki.
— Namiot wróżki? — powtórzyłem.
— Tak, a ty pomożesz Tossie na kiermaszu.