ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

W całym moim życiu… Nigdy jeszcze nie spotkałem się z taką rzeczą jak błahostka

Wilkie Collins, „Księżycowy kamień”


Dobrze przespana noc — Pseudonim — Nagły odjazd — Więcej pseudonimów — Przepowiedziana przyszłość madame Iritosky — Tajemnica wycieraczki do piór rozwiązana — Strusia noga biskupa jako narzędzie mordu — Rabunek — Tajemnica rubinów rozwiązana — Tajemnica pamiętnika rozwiązana — Spóźniony odjazd — W pociągu do Coventry — Pech

Zużyłem prawie godzinę i butelkę rozpuszczalnika, żeby zmyć z Cyryla Świecącą Farbę Balmaina, w asyście Księżniczki Ardżumand. Widocznie opary ścięły nas z nóg, bo pamiętam tylko, jak Baine potrząsał mną i mówił:

— Przepraszam, że pana budzę, sir, ale minęła szósta, a pułkownik Mering i profesor Peddick kazali się obudzić o siódmej.

— Uhum — wymamrotałem, na wpół rozbudzony. Cyryl zagrzebał się głębiej w pościeli.

— Jimmy Slumkin, sir — powiedział Baine, nalewając gorącą wodę do umywalki.

— Co?

— Prawdziwe nazwisko księcia. Jimmy Slumkin. Było w jego paszporcie.

Slumkin. No cóż, tyle w kwestii księcia jako tajemniczego pana C. Może to i lepiej, żałowałem jednak, że nie mamy chociaż jednego podejrzanego. Kłopoty lorda Petera i Herkulesa Poirot polegały na tym że zawsze mieli za dużo podejrzanych. Nigdy nie słyszałem o kryminale, gdzie detektywowi brakowało sprawcy.

Usiadłem i spuściłem nogi z łóżka.

— Przez „S” czy przez „C”?

Baine przerwał układanie brzytew i spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

— Słucham, sir?

— Slumkin. Pisze się przez „S” czy przez „C”?

— Przez „S” — odpowiedział. — Dlaczego, sir?

— Madame Iritosky wywróżyła pannie Mering, że poślubi kogoś, czyje nazwisko zaczyna się na „C” — wyjaśniłem, lekko naciągając prawdę.

Baine odwrócił się z powrotem do swoich brzytew.

— Doprawdy, sir?

— Właśnie. Nie znacie przypadkiem w okolicy jakiegoś dżentelmena do wzięcia, którego nazwisko zaczyna się na „C”?

— Dżentelmena? — powtórzył. — Nie, sir.

Przy pomocy Baine’a ogoliłem się, ubrałem i spróbowałem wyciągnąć Cyryla z łóżka.

— Tym razem nie zamierzam cię nosić.

— Dzisiejszy ranek jest dość chłodny i pochmurny — oznajmił Baine. — Lepiej niech pan weźmie płaszcz.

— Pochmurny? — upewniłem się, wywlekając Cyryla z pościeli.

— Tak, sir — potwierdził Baine. — Zanosi się na deszcz.

Baine nie przesadzał. Zanosiło się na porządną ulewę i było tak zimno, jakbym przeskoczył do połowy grudnia. Cyryl tylko raz zawęszył pod drzwiami i natychmiast zawrócił. Dotarł do połowy schodów, zanim go złapałem i ponownie zniosłem na dół.

— W stajni wcale nie jest tak zimno — pocieszyłem go, co było wierutnym kłamstwem. Panował tam lodowaty ziąb i egipskie ciemności. Widocznie stajenny też zaspał. Po omacku znalazłem zapałki i zapaliłem lampę.

— Halo — powiedziała Verity. Siedziała na belach siana, machają nogami. — Gdzie byłeś?

— Co ty tu robisz?

— Madame Iritosky i książę wyjechali o czwartej. Przekupili stajennego, żeby zawiózł ich na stację.

Cyryl, który udaje, że nie potrafi wejść na pojedynczy stopień bez pomocy, wskoczył pięknym łukiem na siano i na kolana Verity.

— Halo, Cyrylu — powiedziała. — Pomyślałam, że może słusznie podejrzewałeś, że książę jest panem C, więc śledziłam ich, żeby sprawić, czy nie zabrali ze sobą Tossie.

— On nie jest panem C. — odparłem. — Nazywa się Jimmy Slumkin.

— Wiem — przyznała Verity, drapiąc Cyryla za uszami. — Znany także jako Tom Higgins, hrabia de Fanaud i Bob „Łasica” Wexford. Przeskoczyłam po ich odjeździe i sprawdziłam archiwa Scotland Yardu. Wiem także, po co tutaj przyjechali.

— Przeprowadzić rozeznanie?

— Prawdopodobnie — potwierdziła. Cyryl z westchnieniem przewrócił się na bok. Verity pogłaskała go po brzuchu. — Tak się złożyło że poprzedniego wieczoru madame Iritosky urządziła specjalny seans dla Towarzystwa Badań Metapsychicznych, żeby sprawdzili jej autentyczność. Związali jej ręce i nogi, zamknęli ją w gablocie, po czym ukazał się duch Kleopatry, grał na tamburynie i tańczył wokół stołu, dotykając uczestników i ostrzegając ich przed C.

Uśmiechnęła się do mnie.

— Niestety jeden z członków Towarzystwa był tak oczarowany wdziękami Kleopatry, że pomimo ostrzeżeń madame Iritosky chwycił ducha za rękę i próbował posadzić sobie na kolanach.

— I co?

— Duch ugryzł go i szarpnął za włosy. Dociekliwy badacz wrzasnął, na co inny członek Towarzystwa zapalił światło, otworzył gablotę…

— Która, co dziwne, okazała się pusta.

— I zerwał welony z Kleopatry, którą okazała się madame Iritosky. Trzy dni później razem ze swoim wspólnikiem popłynęła do Francji, gdzie zdemaskował ją Richet, który wierzył wszystkim, a potem do Kalkuty, gdzie nauczyła się nowych sztuczek od hinduskiego fakira. W 1922 roku wyjechała do Ameryki tylko po to, żeby Houdini zdemaskował ją jako oszustkę, a stamtąd trafiła do Oksfordu, gdzie Arthur Conan Doyle ogłosił ją „największym medium naszych czasów”. Nie można wątpić w prawdziwość jej mediumistycznych talentów.

Popatrzyła z czułością na Cyryla.

— Jak już wydamy Tossie za pana C. — powiedziała, drapiąc go za uszami — chyba zabiorę cię ze sobą.

Zerknęła na mnie figlarnie.

— Żartuję — wyjaśniła. — Uroczyście wyrzekłam się niekongruencji. Ale chciałabym mieć buldoga.

— Ja też — wyznałem. Przechyliła głowę na bok.

— Jeszcze nie wyciągnęli Carruthersa — oznajmiła. — Sieć dalej nie chce się otworzyć. Warder myśli, że może to krótkotrwała blokada. Przeszła na przyspieszone czterogodzinne intermisje, żeby ją ominąć.

— Czy TJ. rozwiązał tajemnicę, dlaczego niekongruencja pokonała zabezpieczenia sieci? — zapytałem.

— Nie. Za to ustalił, dlaczego Napoleon przegrał bitwę pod Waterloo. — Uśmiechnęła się, po czym dodała już poważniejszym tonem: — I wreszcie wygenerował niekongruencję.

— Niekongruencję? Dlaczego mi nie powiedziałaś?

— To była tylko symulowana niekongruencja. I niewłaściwego rodzaju. Wystąpiła jako część samokorekty. W jednym z tych symów, gdzie historyk zabija Wellingtona. Kiedy wprowadził drugiego historyka do symu, ten drugi ukradł strzelbę, z której pierwszy historyk zamierzał zabić Wellingtona, i przeniósł ją przez sieć do przodu, co zapobiegło niekongruencji zamiast ją spowodować. Ale kazał ci powiedzieć, iż przynajmniej mamy dowód, że przeniesienie czegoś przez sieć do przodu jest teoretycznie możliwe, nawet jeśli to nie pasuje do naszego przypadku.

Teoretycznie możliwe. Ale wciąż pozostał nie rozwiązany problem, jak otworzyć sieć, żeby wysłać pierwszego historyka, który ma zabić Wellingtona.

— Coś jeszcze? — zapytałem.

— Nie. On i pan Dunworthy ucieszyli się, że namówiliśmy Tossie na wycieczkę do Coventry. Obaj myślą, że ponieważ nie mogą znaleźć żadnego zwiększonego poślizgu wokół oryginalnego skoku, to oznacza, że niekongruencja jest krótkoterminowa i musimy tylko dostarczyć Tossie na czas do kościoła, żeby sama się skorygowała.

Ponownie przechyliła głowę.

— I jeśli się skoryguje, możemy wracać i stawić czoło lady Schrapnell. A ja obiecałam, że pomogę ci znaleźć strusią nogę biskupa. Więc postanowiłam zaczekać na ciebie.

Zsunęła Cyryla z kolan, wyjęła z kieszeni pióro, buteleczkę atramentu, kilka kartek papieru i rozłożyła je na sianie.

— Po co to? — zapytałem.

— Do spisania listy wszystkich możliwości, co się mogło stać ze strusią nogą biskupa. Lord Peter Wimsey i Harriet Vane zrobili listę „Zabierz jego zwłoki”.

— Nie ma czegoś takiego jak lista wszystkich możliwości — Zaprotestowałem. — Kontinuum jest chaotycznym systemem, pamiętasz?

Zignorowała mnie.

— W powieści Agathy Christie zawsze pozostaje jedna możliwość której nie wziąłeś pod uwagę, i to jest właśnie rozwiązanie. No dobrze — umoczyła pióro w atramencie. — Po pierwsze, strusia noga biskupa była w katedrze podczas nalotu i została zniszczona przez pożar. Po drugie, była w katedrze, przetrwała pożar i odnaleziono ją w gruzach Po trzecie — ciągnęła, pisząc gorliwie — została odratowana podczas nalotu.

Pokręciłem głową.

— Jedyne odratowane przedmioty to flaga, dwa komplety świeczników, drewniany krucyfiks i książki do nabożeństwa. Spisano listę.

— My spisujemy wszystkie możliwości — odparła. — Później wyeliminujemy niemożliwe.

Czyli, jak na razie, wszystkie wymienione trzy.

— Po czwarte — ciągnęła — strusia noga biskupa przetrwała nalot, chociaż z jakiegoś powodu nie trafiła na listę, i leży gdzieś w magazynie.

— Nie — zaprzeczyłem. — Pani Bittner przejrzała wszystkie rzeczy w katedrze, kiedy ją sprzedawano, ale jej nie znalazła.

— Lord Peter nie sprzeciwiał się Harriet na każdym kroku, kiedy sporządzała listę — skarciła mnie Verity. — Po piąte, strusiej nogi biskupa nie było w katedrze podczas nalotu. Zabrano ją między dziesiątym a czternastym listopada.

— Dlaczego? — zapytałem.

— Dla bezpieczeństwa. Razem ze wschodnimi oknami. Pokręciłem głową.

— Poszedłem na probostwo Lucy Hampton, żeby sprawdzić. Z Coventry mieli tylko okna.

— Och. No dobrze, a jeśli jakiś członek kongregacji zabrał strusią nogę biskupa do domu na przechowanie? Albo do czyszczenia czy coś w tym rodzaju, i akurat tej nocy nie było jej w katedrze.

— Jeśli tak, dlaczego ta osoba jej nie zwróciła?

— Nie wiem — mruknęła, przygryzając wargę. — Może zginęła podczas nalotu, od bomby burzącej, a spadkobierca nie wiedział, że strusia noga to własność katedry.

— Albo pomyślał sobie: „Nie mogę tego zrobić mieszkańcom Coventry. Oni tak ciężko przeżyli stratę katedry. Nie mogę im jeszcze zwalić na głowę strusiej nogi biskupa”.

— Bądź poważny — poprosiła. — A jeśli on jej nie zwrócił, bo bomba ją zniszczyła podczas nalotu?

Znowu pokręciłem głową.

— Nawet bomba burząca nie zniszczyłaby strusiej nogi biskupa. Verity odrzuciła pióro.

— Tak się cieszę, że dzisiaj jedziemy do Coventry i wreszcie zobaczę tę strusią nogę biskupa. Nie może być taka okropna, jak mówisz.

Zamyśliła się na chwilę.

— A jeśli strusia noga biskupa była zamieszana w zbrodnię? Użyto jej jako narzędzia mordu i jest na niej krew, więc ją ukradli, żeby nikt się nie dowiedział o morderstwie.

— Czytasz za dużo kryminałów — stwierdziłem. Ponownie zanurzyła pióro w atramencie.

— A jeśli ukryto ją w katedrze, ale wewnątrz czegoś, jak „Zaginiony list” Poego?

Zaczęła pisać, potem przerwała i spojrzała z niezadowoleniem na pióro. Wyjęła z kieszeni pomarańczową wycieraczkę do piór w kształcie dalii.

— Co robisz? — zapytałem.

— Wycieram pióro — odpowiedziała. Wetknęła pióro w dalię i wytarła je o warstwy tkaniny.

— To wycieraczka do piór — powiedziałem. — Wycieraczka do piór! Służy do wycierania piór!

— Owszem — przyznała, spoglądając na mnie podejrzliwie. — Na czubku był atrament. Mogłam zrobić kleksa.

— Oczywiście! Więc wytarłaś pióro w wycieraczkę!

— Ile skoków zrobiłeś, Ned? — zapytała.

— Jesteś cudowną dziewczyną, wiesz? — Chwyciłem ją za ramiona. — Rozwiązałaś zagadkę, która prześladowała mnie od 1940 roku. chciałbym pocałować…

Od strony domu dobiegł nas krzyk mrożący krew w żyłach. Cyryl zakrył twarz łapami.

— Co znowu? — zapytała Verity z rozczarowaną miną. Puściłem jej ramiona.

— Codzienne omdlenie?

Verity wstała i zaczęła strzepywać słomę ze spódnicy.

— Lepiej, żeby to nie przekreśliło wycieczki do Coventry. Ty idź pierwszy. Ja wejdę przez kuchnię.

— Mesiel! — wrzeszczała pani Mering. — O, Mesiel! Ruszyłem w stronę domu, spodziewając się znaleźć panią Mering leżącą wśród mebli, ale ona nie leżała. Stała w połowie schodów, owinięta szlafrokiem, czepiając się poręczy. Włosy miała splecione w dwa operowe warkocze i wymachiwała pustą szkatułką wyłożoną aksamitem.

— Moje rubiny! — jęczała do pułkownika, który widocznie dopiero wyszedł z pokoju śniadaniowego. Trzymał jeszcze w ręku serwetkę. — Skradziono je!

— Wiedziałem! — zawołał wstrząśnięty pułkownik. — Nie powinienem wpuścić tego medium do domu! Złodzieje! — Rzucił serwetkę.

— O, Mesiel — pani Mering przycisnęła szkatułkę do łona — chyba nie myślisz, że madame Iritosky miała z tym coś wspólnego!

Zjawiła się Tossie.

— Co się stało, mamo?

— Tocelyn, idź i zobacz, czy nie brakuje ci czegoś z biżuterii!

— Mój pamiętnik! — wykrzyknęła Tossie i wybiegła, prawie zderzając się z Verity, która widocznie weszła tylnymi schodami.

— Co się stało? — zapytała Verity.

— Obrabowani! — wyjaśnił zwięźle pułkownik. — Powiedzcie madame Jak-jej-tam i temu księciu, żeby natychmiast zeszli na dół!

— Oni wyjechali — odparła Verity.

— Wyjechali? — zachłysnęła się pani Mering i myślałem już, ze spadnie ze schodów.

Popędziłem do góry, a Verity zbiegła na dół i wspólnymi siłami sprowadziliśmy panią Mering ze schodów. Przetransportowaliśmy ją do salonu i złożyliśmy, łkającą, na sofie wypchanej końskim włosiem.

Zdyszana Tossie zjawiła się na szczycie schodów.

— O mamo, zginął mój naszyjnik z granatów — wołała, zbiegając z tupotem po schodach — i moje perły, i pierścionek z ametystem.

Zamiast skręcić do salonu, pobiegła dalej korytarzem i wróciła po chwili, niosąc swój pamiętnik.

— Dzięki niebiosom schowałam pamiętnik w bibliotece, pomiędzy innymi książkami, gdzie nikt go nie zauważył!

Verity i ja wymieniliśmy spojrzenia.

— Wiedziałem, że ten nonsens ze stukającymi stolikami nie prowadzi do niczego dobrego — stwierdził pułkownik. — Gdzie jest Baine? Zadzwońcie na niego!

Verity ruszyła w stronę dzwonka, ale Baine właśnie wszedł, niosąc wyszczerbiony gliniany garnek.

— Odstawcie to — rozkazał pułkownik Mering — i sprowadźcie konstabla. Zginął naszyjnik pani Mering.

— I mój pierścionek z ametystem — dodała Tossie.

— Wczoraj wieczorem zabrałem rubiny pani Mering i resztę biżuterii do czyszczenia — powiedział Baine. — Zauważyłem, że kiedy panie nosiły je ostatnio, klejnoty wydawały się nieco przyćmione. — Sięgnął do garnka. — Namoczyłem je na noc w roztworze octu i sody.

Wyjął naszyjnik z rubinów i podał pułkownikowi.

— Zamierzałem właśnie odłożyć go do szkatułki. Uprzedziłbym panią Mering, ale była zajęta gośćmi.

— Wiedziałam! — odezwała się pani Mering z sofy. — Mesiel, jak mogłeś posądzać kochaną madame Iritosky?

— Baine, sprawdźcie srebra — polecił pułkownik Mering. — I Rubensa.

— Tak, sir — powiedział Baine. — Na którą podstawić powozy?

— Powozy? Po co? — zapytał pułkownik.

— Żeby pojechać do Coventry — wyjaśniła Tossie. — Zwiedzimy kościół świętego Michała.

— Też coś! — prychnął pułkownik. — Nigdzie nie jedziemy. Złodzieje w okolicy! Nie wiadomo, kiedy wrócą!

— Ale my musimy jechać — oświadczyła Verity.

— Duchy nas wezwały — poparła ją Tossie.

— Nonsens i bzdura! — zaperzył się pułkownik. — Pewnie to uknuła, zęby wywabić nas z domu, a wtedy wrócą i ukradną nasze kosztowności!

— Uknuła! — Pani Mering majestatycznie powstała z sofy. — Czy sugerujesz, że wczorajsza wiadomość od duchów była nieprawdziwa?

Pułkownik zignorował ją.

— Nie potrzebujemy powozów. I lepiej sprawdzić, czy konie są stajni. Nigdy nie wiadomo… — urwał, jakby porażony nagłą myślą.

— Mój Czarny Maur!

Uznałem za mało prawdopodobne, żeby madame Iritosky ukradła złotą rybkę pułkownika, nawet jeśli pokrzyżowano jej plany względem rubinów, ale raczej nie należało mu tego mówić. Zszedłem mu z drogi, kiedy popędził do drzwi.

Pani Mering znowu usiadła na sofie.

— O, że też twój ojciec zwątpił w uczciwość madame Iritosky! Łaska boska, że wyjechała i nie musi wysłuchiwać tych podłych oszczerstw! — Coś sobie przypomniała. — Jaki podała powód wyjazdu Baine?

— Nie wiedziałem o ich wyjeździe aż do dzisiejszego ranka — powiedział Baine. — Wygląda na to, że wyjechali w nocy. Bardzo mnie to zdziwiło. Powiedziałem madame Iritosky, że pani na pewno napisze do Towarzystwa Badań Metapsychicznych i zaprosi ich na świadków manifestacji, i oczywiście zakładałem, że madame zechce zostać, ale widocznie wezwały ją pilne sprawy.

— Niewątpliwie — przyświadczyła pani Mering. — Wezwania duchów nie wolno lekceważyć. Ale Towarzystwo Badań Metapsychicznych tutaj! Jakie to pasjonujące!

Wszedł pułkownik Mering z ponurą miną, niosąc pod pachą Księżniczkę Ardżumand.

— Czy pański Czarny Maur jest bezpieczny? — zapytałem z obawą.

— Na razie — odparł, rzucając kota na podłogę. Tossie podniosła kotkę.

— To nie przypadek, że przyjechali akurat teraz, dzień przed dostarczeniem mojego czerwono nakrapianego srebrnego tancho — stwierdził pułkownik. — Baine! Trzymajcie straż nad sadzawką przez cały dzień. Nie wiadomo, kiedy wrócą!

— Baine jedzie ze mną — oznajmiła pani Mering, wstając z sofy, groźna niczym walkiria z warkoczami i bojowym płomiennym spojrzeniem. — Pojedziemy do Coventry!

— Banialuki! Nigdzie nie jadę. Muszę zostać tutaj i bronić pozycji!

— Więc pojedziemy bez ciebie — oznajmiła. — Nie wolno lekceważyć wezwania duchów. Baine, kiedy odchodzi następny pociąg do Coventry?

— Dziewiąta cztery, jaśnie pani — odpowiedział szybko Baine.

— Doskonale — stwierdziła pani Mering, odwracając się plecami do pułkownika. — Podstaw powóz kwadrans po ósmej. Wyjedziemy na stację o wpół do.

Podstawił, ale nie wyjechaliśmy. Ani o dziewiątej trzydzieści, ani o dziesiątej. Na szczęście były jeszcze pociągi o dziewiątej czterdzieści dziewięć, dziesiątej siedemnaście i jedenastej pięć, które Baine, chodzący rozkład jazdy Bradshawa, recytował po każdym kolejnym opóźnieniu.

Opóźnienia wynikały z rozmaitych przyczyn. Pani Mering oświadczyła, że po porannych przeżyciach czuje się osłabiona i musi pokrzepić się śniadaniem z krwawej kiszki, kedgeree oraz faszerowanych kurzych wątróbek. Tossie nie mogła znaleźć swoich lawendowych rękawiczek. Jane zniosła na dół niewłaściwy szal.

— Nie, nie, kaszmir jest za ciepły na czerwiec — powiedziała pani Mering. — Przynieś szal z tartanu, ten z Dunfermline.

— Spóźnimy się na spotkanie z panem C. — jęknęła Verity, kiedy staliśmy w westybulu, czekając, aż pani Mering ponownie zmieni kapelusz.

— Wcale nie — pocieszyłem ją. — Możemy wyjechać za pół godziny i jeszcze złapiemy ten o jedenastej dwadzieścia sześć, a pamiętnik nie podawał, o której godzinie to nastąpiło. Uspokój się.

Verity kiwnęła głową.

— Myślałam o strusiej nodze biskupa — zaczęła. — A jeśli ktoś coś w niej schował, żeby kto inny tego nie ukradł? A potem wrócili, żeby to wyjąć, ale nie było czasu, więc po prostu zabrali całość? — Podniosła wzrok na schody. — Dlaczego one tak się grzebią?

Tossie lekko zbiegła ze schodów w lawendowych rękawiczkach i niezliczonych lawendowych falbankach. Wyjrzała przez otwarte drzwi.

— Zanosi się na deszcz — stwierdziła, marszcząc brwi. — Nie będziemy mogli oglądać widoków, jeśli zacznie padać, mamo — zawołała do pani Mering, która schodziła ze schodów. — Może powinniśmy zaczekać do jutra.

— Nie! — wykrzyknęła Verity. — A jeśli lady Godiva ma dla nas pilną wiadomość?

— Naprawdę zanosi się na deszcz — poparła córkę pani Mering. — Czy Baine zapakował parasole?

— Tak — powiedziałem. Również przewodniki, prostokątny kosz lunchem, sole trzeźwiące, lampę spirytusową, haft pani Mering, powieść Tossie, Tennysona Terence’a, kilka egzemplarzy metapsychicznego magazynu „Światło” oraz liczne dywaniki i pledy, które ułożył tak przemyślnie, że w dwóch powozach zostało jeszcze miejsce dla nas, chociaż chyba dobrze się składało, że profesor Peddick postanowił zostać z pułkownikiem.

— Chciałbym przedyskutować z pułkownikiem kilka kwestii dotyczących bitwy w Termopilach — powiedział do pani Mering.

— No, niech pan mu nie pozwoli chodzić po deszczu — poleciła wyraźnie mięknąc w stosunku do męża. — Przeziębi się na śmierć.

Terence przyprowadził Cyryla i podsadził go na stopień.

— Panie St. Trewes — przemówiła pani Mering wagnerowskim tonem — pan chyba nie zamierza zabrać ze sobą tego stwora.

Terence znieruchomiał w pół gestu, a tylne nogi Cyryla zadyndały w powietrzu.

— Cyryl w pociągu zachowuje się jak skończony dżentelmen — zapewnił. — Jeździł wszędzie… do Londynu, Oksfordu, Sussex. Uwielbia wyglądać przez okno, wie pani, na mijane koty i tak dalej. I zawsze świetnie się dogaduje z obsługą kolejową.

Ale nie z panią Mering.

— Wagon kolejowy to nie miejsce dla zwierząt — oświadczyła.

— A ja mam nową podróżną suknię — dodała Tossie, wygładzając falbanki lawendową rękawiczką.

— Ale on będzie taki rozczarowany — mruknął Terence i niechętnie postawił psa na ziemi.

— Nonsens! — prychnęła pani Mering. — Zwierzęta nie mają uczuć.

— Nie szkodzi, Cyrylu — powiedział profesor Peddick. — Możesz iść ze mną nad sadzawkę. Zawsze bardzo lubiłem psy. Tak jak moja siostrzenica Maud. Karmi je przy stole. — Odeszli razem.

— Niechże pan wsiada, panie St. Trewes — ponagliła go pani Mering. — Przez pana spóźnimy się na pociąg. Baine, zapakowaliście moją lornetkę?

Wreszcie wyruszyliśmy na stację o wpół do jedenastej.

— Pamiętaj — szepnęła Verity, kiedy pomagałem jej wsiąść do powozu — pamiętnik Tossie mówi tylko: „wycieczka do Coventry”. Nie określa, która część wycieczki. Pan C. może pojawić się na stacji albo w pociągu.

Dotarliśmy na stację o jedenastej dziewięć. Pociąg już odjechał zresztą może i lepiej się stało, bo wyładowanie wszystkiego i wszystkich z powozów trwało dobre dziesięć minut. Kiedy weszliśmy na peron, nikogo tam nie było.

— Nie rozumiem, dlaczego pociąg nie mógł zaczekać! — obruszyła się pani Mering. — Kilka minut z pewnością nie robi różnicy co za bezwzględność!

— Wiem, że spadnie deszcz i zniszczy moją podróżną suknię — denerwowała się Tossie, spoglądając na niebo. — O, Terence, mam nadzieję, że nie będzie padać w dniu naszego ślubu!

— „Ach dniu radosny, dniu jasny i szczęsny” — zacytował Terence roztargnieniem, spoglądając w stronę Muchings End. — Jeśli spadnie deszcz, mam nadzieję, że profesor Peddick nie zostawi Cyryla na dworze.

— Przypuszczam, że nie pójdą na ryby w taką pogodę — podjęła pani Mering — nie ze słabymi płucami Mesiela. Zeszłej wiosny strasznie się przeziębił. Leżał w łóżku przez dwa tygodnie i tak okropnie kaszlał! Doktor powiedział, że to cud, że nie złapał zapalenia płuc. Panie Henry, niech pan pójdzie i zobaczy, czy nie widać pociągu.

Poszedłem na drugi koniec peronu. Kiedy wróciłem, Verity odsunęła się od pozostałych.

— Myślałam o strusiej nodze biskupa — powiedziała. — W „Księżycowym kamieniu” klejnot zabrał lunatyk, który nie wiedział, że go ukradł. Schował go do czegoś, a potem druga osoba mu to ukradła. A jeśli ten, kto zabrał strusią nogę…?

— Lunatykował? W katedrze Coventry?

— Nie. Nie wiedział, że popełnia przestępstwo.

— Dokładnie ile skoków zrobiłaś w ostatnim tygodniu? — zapytałem.

Wrócił Baine z bagażowym, który miał co najmniej siedemdziesiątkę, i razem ze stangretem zaczęli przenosić nasze bagaże z powozów na skraj peronu. Verity zmierzyła bagażowego taksującym wzrokiem.

— Nie — stwierdziła. — Tossie była jego żoną przez pięćdziesiąt lat. To znaczy, że musiałby dożyć stu dwudziestu lat.

— Czy widział pan jakiś ślad pociągu, panie Henry? — zawołała Pani Mering.

— Niestety nie — odpowiedziałem, podchodząc do niej.

— Gdzież on może być? — zirytowała się pani Mering. — Mam nadzieje że spóźniony pociąg to nie jest zły znak. Panie Henry, czy powozy odjechały?

— Musimy dzisiaj pojechać do Coventry — powiedziała Verity. — Co sobie o nas pomyśli madame Iritosky, jeśli zignorujemy wiadomość z zaświatów?

— Sama nie zawahała się wyjechać w środku nocy, kiedy otrzymała wiadomość — dodałem, modląc się w duchu, żeby cholerny pociąg wreszcie przyjechał. — A pogoda na pewno się poprawi, kiedy dojedziemy do Coventry.

— I tam jest tyle pięknych rzeczy — podchwyciła Verity, ale najwyraźniej nie umiała żadnej wymienić.

— Błękitny barwnik — podpowiedziałem. — Coventry słynie ze swoich farbiarni. I ze wstążek.

— Może kupię trochę do mojej wyprawy — zamyśliła się Tossie.

— Profesor Peddick bywa roztargniony. Chyba nie zostawi Cyryla bez opieki, jak myślicie? — zastanawiał się Terence.

— Chyba lazurowe wstążki, do mojego wizytowego kapelusza — zdecydowała się Tossie. — Albo może błękitne. Jak myślisz, mamo?

— Dlaczego te pociągi nie przyjeżdżają zgodnie z rozkładem, tylko każą nam czekać godzinami? — denerwowała się pani Mering.

I tak dalej. Pociąg przyjechał dokładnie o jedenastej trzydzieści dwie, wtoczył się na stację z imponującym syczeniem pary i Verity praktycznie wepchnęła wszystkich do wagonu, rozglądając się czujnie za ewentualnym panem C.

Baine pomógł pani Mering wejść na stopnie, zaprowadził ją do przedziału i pobiegł dopilnować, żeby bagażowy załadował nasze manatki. Jane usadowiła panią Mering na ławce, podała jej lornetkę i haft, znalazła jej chusteczkę i szal, po czym dygnęła i wyszła z wagonu.

— Dokąd ona idzie? — zapytałem Verity, patrząc, jak Jane biegnie peronem na koniec pociągu.

— Do drugiej klasy — wyjaśniła Verity. — Służba nie podróżuje z pracodawcami.

— Jak oni sobie radzą bez służących?

— Nie muszą — odparła, podkasała spódnicę i weszła na stopni. Rzeczywiście nie musieli. Baine wrócił zaraz po zakończeniu załadunku, żeby przynieść pani Mering pled i zapytać, czy jeszcze czegoś potrzebuje.

— Poduszki — oznajmiła. — Te kolejowe ławki są bardzo niewygodne.

— Tak, jaśnie pani — powiedział Baine i wybiegł galopem — Wrócił po minucie, zadyszany i rozczochrany, niosąc brokatową poduszkę.

— Pociąg z Reading ma korytarz, jaśnie pani — wysapał — ale w tym są tylko oddzielne wagony. Przyjdę jednak usłużyć pani na każdej stacji.

— Czy nie ma bezpośredniego pociągu do Coventry? — zapytała pani Mering.

— Jest, jaśnie pani — powiedział Baine. — O dziesiątej siedemnaście. Pociąg zaraz ruszy, jaśnie pani. Coś jeszcze?

— Tak, bedeker. I dywanik pod stopy. Podłogi w tych kolejowych wagonach są w okropnym stanie.

Najwyraźniej pani Mering nigdy nie jechała metrem. To uniwersalna prawda temporalna, że ludzie nigdy nie doceniają swoich czasów, zwłaszcza transportu. Współcześni w dwudziestym wieku narzekali na odwołane loty i ceny benzyny, współcześni w osiemnastym wieku narzekali na błotniste drogi i rozbójników. A Grecy profesora Peddicka z pewnością narzekali na krnąbrne konie i odpadające koła rydwanów.

Jeździłem już wcześniej pociągami w 1940 roku, ostatnio do Lucy Hampton sprawdzić, czy nie zabrali tam strusiej nogi biskupa razem ze wschodnimi oknami, ale tamte pociągi były wypełnione żołnierzami, okna miały zasłonięte czarnym zaciemnieniem i całe wyposażenie zdjęte w celu przerobienia na amunicję. Zresztą wojna czy nie wojna, i tak nie mogły się równać z naszym.

Siedzenia o wysokich oparciach były obite zielonym pluszem, a wyżej ściany pokrywała wypolerowana mahoniowa boazeria intarsjowana kwiatowym deseniem. W oknach wisiały grube zielone aksamitne kotary, po obu stronach w kinkietach tkwiły gazowe lampy osłonięte kloszami z trawionego szkła, a górna półka na bagaże, poręcze, podłokietniki, kółka od zasłon były zrobione z wypolerowanego mosiądzu.

Stanowczo to nie metro. A kiedy pociąg ruszył powoli (zaś Baine wykonał ostatni sprint, żeby dostarczyć bedeker i dywanik i wrócić do wagonu drugiej klasy), i nabierał szybkości jadąc przez piękny, zamglony krajobraz, stanowczo nie było powodów do narzekania.

Co bynajmniej nie powstrzymało pani Mering przed narzekaniem na sadze wpadające przez okno (Terence zamknął okno), duchotę w przedziale (Terence otworzył okno i zaciągnął kotary), mglisty dzień, niewygodną jazdę, twardą poduszkę dostarczoną przez Baine’a.

Wydawała mały okrzyczek za każdym razem, kiedy pociąg przystawał, ruszał albo zakręcał, i duży okrzyk, kiedy konduktor przyszedł zabrać nasze bilety. Był jeszcze starszy od bagażowego, ale Verity wychyliła się i spojrzała na jego plakietkę z nazwiskiem, a po jego wyjściu markotnie opadła na ławkę.

— Jak się nazywał konduktor? — zapytałem, kiedy pomagałem jej wysiąść na stacji Reading, gdzie mieliśmy przesiadkę.

— Edwards — odparła, rozglądając się po peronie. — Widzisz kogoś, kto chciałby ożenić się z Tossie?

— Co powiesz na tamtego Crippena? — Ruchem głowy wskazałem bladego młodego człowieka o nieśmiałym wyrazie twarzy, który ciągle wypatrywał pociągu i nerwowo wpychał palec za kołnierzyk.

— Żadna z żon Crippena nie przeżyła z nim pięćdziesięciu lat — odparła, patrząc na okazałego jegomościa z bokobrodami, który daremnie nawoływał: „Bagażowy! Bagażowy!” Baine sprawnie zaanektował wszystkich, zanim jeszcze pociąg się zatrzymał, i dyrygował rozładunkiem bagaży pani Mering.

— A ten? — zaproponowałem, pokazując pięcioletniego chłopczyka w marynarskim ubranku.

Młody człowiek w kapeluszu panama i z wąsikiem wbiegł na peron i rozejrzał się nieprzytomnie. Verity chwyciła mnie za ramię. Młodzieniec zobaczył Tossie, stojącą obok pani Mering i Jane, i ruszył w jej stronę z uśmiechem.

— Horacy! — zawołała jakaś dziewczyna z innej grupki trzech pań, a Horacy podbiegł do niej i zaczął wylewnie przepraszać za spóźnienie.

Spojrzałem ze skruchą na Terence’a, wspominając decydujące spotkanie, które go ominęło przeze mnie.

Młody człowiek odszedł z trzema paniami. Mężczyzna z bokobrodami sam chwycił swoje bagaże i odmaszerował pieniąc się ze złości. Pozostał tylko Crippen, który teraz uważnie obserwował zawiadowcę.

Ale nawet gdyby jego lub młodzieńca z wąsikiem nagle poraziło uczucie, Tossie nie zwróciłaby na nich uwagi. Była zbyt zajęta planowaniem swojego wesela.

— Będę miała bukiet z kwiatu pomarańczy — mówiła — albo białe róże. Jak myślisz, Terence?

— „Dwie róże na łodydze, na jednej gałązce — zacytował Terence spoglądając tęsknie na kobietę z terierem na ręku — w słodkiej komunii kwitną”.

— O, ale kwiat pomarańczy pachnie tak słodko.

— Za dużo jest tych pociągów — oceniła pani Mering. — Na pewno nikt nie potrzebuje aż tylu pociągów.

Baine wreszcie wyładował wszystko i wszystkich z wagonu, umieścił w następnym, jeszcze bardziej zabytkowym przedziale i ruszyliśmy do Coventry. Po kilku minutach konduktor, tym razem znacznie młodszy i całkiem przystojny, nadszedł korytarzem, żeby skasować nasze bilety. Tossie, zaabsorbowana swoją ślubną wyprawą, nawet nie podniosła wzroku, więc dlaczego zakładaliśmy, że po przyjeździe do Coventry ona w ogóle zauważy pana C, pochłonięta planami matrymonialnymi wobec Terence’a? Dlaczego zakładaliśmy, że ona w ogóle zauważy strusią nogę biskupa?

Zauważy. Musi. Wycieczka do Coventry odmieniła jej życie i zainspirowała jej pra-pra-prawnuczkę do zatruwania nam życia.

Po kilku milach zjawił się Baine, rozłożył nam na kolanach białe lniane serwetki i podał obfity lunch, który znacznie poprawił wszystkim humory (z wyjątkiem samego Baine’a, który wykonał chyba dwieście kursów pomiędzy pierwszą a drugą klasą, żeby przynieść rostbef na zimno i kanapki z ogórkiem, i dla pani Mering czystą chusteczkę, drugie rękawiczki, nożyczki krawieckie oraz, z niepojętych przyczyn, rozkład pociągów Bradshawa).

Terence wyjrzał przez okno i oznajmił, że się wypogadza i że już widać Coventry; zanim Jane i Baine zdążyli wszystko pozbierać oraz złożyć pled pani Mering, staliśmy na peronie w Coventry, czekając, żeby Baine wyładował bagaże i sprowadził powóz. Wcale się nie wypogodziło, wręcz przeciwnie. W powietrzu wisiała lekka mgiełka, kontury miasta była szare i rozmazane.

Terence znalazł wiersz odpowiedni na tę okazję i zaczął deklamować:

— „Niedawnom czekał w Coventry na pociąg / I wpatrzon w smukłe trzy wieżyce miasta…” — urwał i zrobił zdumioną minę. — Powiadam, gdzie jest trzecia wieża? Widzę tylko dwie.

Spojrzałem tam, gdzie wskazywał. Jedna wieża, druga wieża i wysoka pudełkowata konstrukcja rysująca się na tle szarego nieba.

— Wieża św. Michała jest w naprawie — oznajmił Baine, zgięty pod, ciężarem szali i dywaników. — Bagażowy poinformował mnie, że kościół właśnie przechodzi ogólną renowację.

— To wyjaśnia, dlaczego lady Godiva do nas przemówiła — powieka pani Mering. — Widocznie naruszono miejsce spoczynku ducha.

Mgiełka zmieniła się w mżawkę i Tossie wydała okrzyczek.

— Moja podróżna suknia!

Zjawił się Baine i rozłożył parasole.

— Znalazłem kryty powóz, jaśnie pani — powiedział do pani Mering i podał parasole mnie oraz Terence’owi, żebyśmy osłaniali panie.

Jane została wsadzona do dorożki razem z szalami, dywanikami oraz koszem na lunch i otrzymała polecenie, żeby spotkać się z nami w kościele, po czym wjechaliśmy do miasta. Konie stukały kopytami na wąskich brukowanych uliczkach, przy których stały stare, pochylone do przodu domy z muru pruskiego. Tudorowska gospoda z malowanym szyldem nad drzwiami, wąskie ceglane sklepy sprzedające wstążki i rowery, jeszcze węższe domy z gotyckimi oknami i wysokimi kominami. Stare Coventry. To wszystko razem z katedrą zniszczył ogień w listopadową noc 1940 roku, ale trudno było w to uwierzyć jadąc spokojnymi, wilgotnymi ulicami.

Woźnica zatrzymał konie na rogu ulicy St. Mary, tej samej, po której przemaszerował rektor Howard ze swoim małym oddziałkiem, niosąc lichtarze, krzyże i pułkowy sztandar uratowany z płonącej katedry.

— Ni mogie dali ichoć puwuzem — oznajmił woźnica w niezrozumiałym dialekcie.

— On mówi, że nie może dalej jechać — przetłumaczył Baine. — Widocznie droga do katedry jest zagrodzona.

Wychyliłem się do przodu.

— Powiedzcie mu, żeby dojechał tą ulicą do Małej Parkowej. Wtedy podjedziemy do zachodnich drzwi kościoła.

Baine przekazał polecenie. Woźnica pokręcił głową i wymamrotał coś pod nosem, ale zawrócił konie i ruszył z powrotem ulicą Earl.

— O, już czuję obecność duchów — oznajmiła pani Mering, przyciskając dłoń do łona. — Coś się stanie. Wiem o tym.

Skręciliśmy w Małą Parkową i ruszyliśmy w stronę katedry. Widziałem już wieżę na końcu ulicy, i nic dziwnego, że ze stacji kolejowej nie zobaczyliśmy iglicy. Od jednej trzeciej wysokości aż do samego szczytu osłaniały ją drewniane rusztowania, na których rozciągnięto szare brezentowe płachty zamiast błękitnego plastiku, poza tym jednak wyglądała zupełnie tak samo jak w zeszłym tygodniu, kiedy działem ją z furtki dla pieszych w Merton. Lady Schrapnell sama nie wiedziała, jaka jest autentyczna.

Bloki czerwonego piaskowca i sterty piachu na kościelnym dziedzińcu również wyglądały tak samo. Zaniepokoiłem się, ze wszystkie drogi do kościoła będą zagrodzone, ale nie były. Woźnica podjechał powozem aż pod zachodnie drzwi. Na drzwiach wisiała duża, ręcznie wypisana tablica.

— Był tu kierownik komitetu parafialnego z Iffley — powiedziałem, a potem zobaczyłem napis:


ZAMKNIĘTE Z POWODU REMONTU

od 1 czerwca do 31 lipca

Загрузка...