ROZDZIAŁ TRZECI

…kiedy wyeliminujesz rzeczy niemożliwe, to, co pozostanie, chociaż nieprawdopodobne, musi być prawdą

Sherlock Holmes, „Znak czterech”


Łatwe zadanie — Anioły, archanioły, cherubiny, moce, trony, dominia i inne — Senność — Szkolenie z wiktoriańskiej historii i obyczajów — Bagaż — Pouczająca historia chorążego Kleppermana — Więcej bagażu — Trudności w rozróżnianiu dźwięków — Widelce do ryb — Syreny, sylfidy, nimfy, driady i inne — Przybysz — Pies nie jest najlepszym przyjacielem człowieka — Drugi przybysz — Nagły odjazd



— Uważa pan, że to dobry pomysł? — powątpiewał Finch. — On już cierpi na zaawansowaną dyschronię. Czy ten wielki skok…?


— Niekoniecznie — odparł pan Dunworthy. — A po wypełnieniu zadania może zostać tak długo, dopóki nie wydobrzeje. Słyszał pan, co on mówił, to idealne miejsce na wakacje.

— Ale myśli pan, że w tym stanie on jest zdolny do… — nie ustępował Finch.

— Zadanie jest bardzo łatwe — oświadczył pan Dunworthy. — Nawet dziecko sobie poradzi. Najważniejsze, żeby to załatwić, zanim wróci lady Schrapnell, a Ned jest jedynym historykiem w Londynie, który nie biega po średniowieczu szukając mizerykordii. Proszę go zabrać do sieci, a potem zadzwonić do Służby Czasowej i ściągnąć tutaj Chiswicka.

Telefon zabrzęczał i Finch odebrał, a potem słuchał przez dłuższy czas.

— Nie, on był w Królewskiej Klinice — powiedział wreszcie — ale Postanowili przeprowadzić TWR, więc musieli go przewieźć do Świętego Tomasza. Tak, przy Lambeth Palace Road. — Słuchał jeszcze Przez chwilę, trzymając słuchawkę w pewnej odległości od ucha. — Nie, tym razem jestem pewien.

Odłożył słuchawkę.

— To była lady Schrapnell — powiedział niepotrzebnie. — Boję się, że ona niedługo wróci.

— Co to jest TWR? — zapytał pan Dunworthy.

— Wymyśliłem to. Lepiej niech pan Henry już pójdzie do sieci na szkolenie.

Finch zaprowadził mnie do laboratorium, za co byłem mu wdzięczny, zwłaszcza iż zdawało mi się, że idziemy w zupełnie złym kierunku, chociaż kiedy doszliśmy na miejsce, drzwi wyglądały tak samo, podobnie jak grupa pikietujących z TOKC przed drzwiami.

Trzymali elektryczne plakaty, które głosiły: CZEGO BRAKUJE TEJ, KTÓRĄ MAMY?, COVENTRY DLA COVENTRY i KATEDRA JEST NASZA! Jeden podał mi ulotkę, zaczynającą się od słów: „Odbudowa katedry z Coventry będzie kosztowała pięćdziesiąt miliardów funtów. Za tę sumę można nie tylko odkupić i odrestaurować obecną katedrę w Coventry, ale również zbudować na jej miejscu nowe, duże centrum handlowe”.

Finch wyjął mi ulotkę z ręki, oddał ją pikietującemu i otworzył drzwi.

Sieć wyglądała tak samo również w środku, chociaż nie rozpoznałem pulchnej młodej kobiety przy konsoli. Kobieta miała na sobie biały laboratoryjny fartuch, a aureola krótko przyciętych blond włosów upodabniała ją do cherubina.

Finch zamknął drzwi za nami, a ona odwróciła się gwałtownie.

— Czego tu chcecie? — syknęła. Chyba raczej archanioł niż cherubin.

— Musimy zorganizować przeskok — wyjaśnił Finch. — Do wiktoriańskiej Anglii.

— Wykluczone — warknęła.

Zdecydowanie archanioł. Taki sam, jaki wyrzucił Adama i Ewę z raju.

— Pan Dunworthy zatwierdził ten przeskok, panno…

— Warder — burknęła.

— Panno Warder. To priorytetowy skok — oświadczył Finch.

— Wszystkie są priorytetowe. Lady Schrapnell innych nie zatwierdza. — Chwyciła podkładkę i zamachnęła się nią jak ognistym mieczem. — Dziewiętnaście przeskoków, czternaście wymaga mundurów COP i WVS z 1940 roku, których wydział garderobiany już zupełnie nie ma, i wszystkie namiary. Jestem już trzy godziny spóźniona ze stykiem, a kto wie, ile jeszcze priorytetowych skoków zażyczy sobie lady Schrapnell przed końcem dnia. — Trzasnęła podkładką o pulpit. — Nie mam na to czasu. Wiktoriańska Anglia! Niech pan powie panu Dunworthy’emu, że to absolutnie wykluczone.

Odwróciła się z powrotem do konsoli i zaczęła stukać w klawisze. Niezrażony Finch spróbował innej taktyki.

— Gdzie jest pan Chaudhuri?

— O właśnie — zawołała, znowu odwracając się do nas. — Gdzie jest Badri i dlaczego nie pracuje tutaj przy sieci? No więc powiem panu, gdzie on jest. — Znowu groźnie uniosła podkładkę. — Lady Schrapnell…

— Chyba go nie wysłała do 1940? — zaniepokoiłem się. Badri był z pochodzenia Pakistańczykiem. Zostałby aresztowany jako japoński szpieg.

— Nie — odparła. — Kazała mu się zawieźć do Londynu, na poszukiwanie jakiegoś zaginionego historyka. I dlatego muszę sama obsługiwać Garderobę i sieć, i jeszcze użerać się z ludźmi, którzy marnują mój czas zadając głupie pytania. — Z trzaskiem odłożyła podkładkę. — Więc jeśli nie macie więcej pytań, muszę obliczyć priorytetowy namiar.

Odwróciła się gwałtownie i zaczęła walić w klawisze. Może raczej nadarchanioł, taki z ogromnymi skrzydłami i setką oczu, jeden z tych, które „straszliwy przedstawiały widok”. Jak one się nazywały? Sarabandy?

— Chyba lepiej pójdę po pana Dunworthy’ego — szepnął do mnie Finch. — Pan niech zostanie tutaj.

Zastosowałem się do polecenia bardziej niż chętnie. Zaczynałem odczuwać senność, o którą wypytywała mnie pielęgniarka w infirmerii, i marzyłem tylko o jednym: żeby usiąść i odpocząć. Znalazłem krzesło daleko od sieci, zdjąłem stos gazowych masek i gaśnic z drugiego krzesła, żeby oprzeć na nim nogi, i wyciągnąłem się wygodnie. Czekając na Fincha, próbowałem przypomnieć sobie nazwę nadarchaniołów, tych „pełnych oczu z przodu i z tyłu”. Zaczynała się na S. Samuraj? Nie, to pasowało do lady Schrapnell. Sylfy? Nie, to były niebiańskie duchy, które fruwały w powietrzu. Wodne duchy zaczynały się na inną literę. Chyba na N. Nemezis? Nie, to znowu łady Schrapnell.

Jak one się nazywały? Hylas napotkał je, kiedy czerpał wodę z sadzawki, i one przywołały go do siebie, oplotły go białymi ramionami, omotały go falującymi kasztanowymi włosami, wciągnęły go w ciemne, głębokie wody…

Widocznie się zdrzemnąłem, bo kiedy otworzyłem oczy, pan Dunworthy stał obok, a techniczka wygrażała mu podkładką.

— To wykluczone — powtarzała. — Mam na głowie cztery namiary, osiem styków i muszę wymienić kostium, który pańska historyczka zmoczyła i zniszczyła. — Gniewnie przerzuciła kartki przypięte do podkładki. — Najszybciej mogę pana wcisnąć na piątek, siódmego, o wpół do czwartej.

— Siódmego? — zachłysnął się Finch. — To w przyszłym tygodniu!

— Musimy to załatwić dzisiaj — oświadczył pan Dunworthy.

— Dzisiaj? — powtórzyła techniczka, unosząc podkładkę niczym broń. — Dzisiaj?

Serafiny. „Pełne oczu dokoła i wewnątrz, i ognia, a z tego ognia wychodzi błyskawica”.

— To nie będzie wymagało obliczenia nowych koordynatów czasowych — powiedział pan Dunworthy. — Użyjemy tych samych, na których przeszła Kindle. I możemy wykorzystać skok zlokalizowany w Muchings End. — Rozejrzał się po laboratorium. — Gdzie jest technik obsługujący Garderobę?

— W1932 — odparła. — Szkicuje szaty chórzystów. Priorytetowy skok na polecenie lady Schrapnell, żeby sprawdzić, czy komże były lniane, czy bawełniane. Co znaczy, że to ja zarządzam Garderobą. I siecią. I wszystkim tutaj. — Przerzuciła kartki z powrotem do pierwotnego położenia i odłożyła podkładkę na konsolę. — Cały ten pomysł to bzdura. Nawet gdybym jakoś was wcisnęła, on nie może skakać w takim stanie, a poza tym musi przejść szkolenie z wiktoriańskiej historii i obyczajów.

— Ned nie wybiera się na herbatkę z królową — zaprotestował pan Dunworthy. — Jego zadanie będzie wymagało co najwyżej ograniczonego kontaktu ze współczesnymi. Do tego nie potrzebuje kursu wiktorianów.

Serafinica sięgnęła po podkładkę. Finch wykonał unik.

— On ma dwudziesty wiek — stwierdziła techniczka. — Czyli wykracza poza swoją dziedzinę. Nie mogę zatwierdzić jego przeskoku bez przeszkolenia.

— Doskonałe — powiedział pan Dunworthy. Odwrócił się do mnie.

— Darwin, Disraeli, kwestia indyjska,.Alicja w Krainie Czarów”, Mała Neli, Turner, Tennyson, „Trzech panów w łódce”, krynoliny, krokiet…

— Wycieraczki do piór — podsunąłem.

— Wycieraczki do piór, szydełkowe serwetki, wieńce z włosów, książę Albert, Flush, surduty, represje seksualne, Ruskin, Fagin, Elizabeth Barrett Browning, Dante Gabriel Rosetti, George Bernard Shaw, Gladstone, Galsworthy, gotyckie odrodzenie, Gilbert i Sullivan, tenis na trawie i parasolki od słońca. Proszę bardzo — rzucił w stronę serafina. — Już jest przeszkolony.

— Wymagany kurs dziewiętnastego wieku to trzy semestry historii politycznej, dwa…

— Finch — przerwał jej pan Dunworthy — niech pan pójdzie do kolegium Jezusa i przyniesie hipnofon i taśmy. Ned może zrobić przyspieszony kurs podprogowy, a pani tymczasem — znowu odwrócił się do serafina — może go ubrać i ustawić przeskok. Będą mu potrzebne letnie stroje, białe flanelowe spodnie, płócienna koszula, wioślarski blezer. Do bagażu należałoby…

— Bagaż! — wykrzyknęła serafinica, tocząc wokoło oczami. — Nie mam czasu, żeby zbierać bagaż! Dziewiętnaście skoków…

— Dobrze — uciął pan Dunworthy. — Sami zajmiemy się bagażem. Finch, niech pan pójdzie do Jezusa i przyniesie jakieś wiktoriańskie bagaże. Skontaktował się pan z Chiswickiem?

— Nie, proszę pana. Nie było go. Zostawiłem wiadomość. Wyszedł, po drodze zderzając się z chudym, wysokim czarnym chłopcem. Chłopiec niósł arkusz papieru i wyglądał najwyżej na osiemnaście lat, więc wziąłem go za jednego z pikietujących i wyciągnąłem rękę po ulotkę, ale on podszedł do pana Dunworthy’ego i powiedział nerwowo:

— Pan Dunworthy? Jestem TJ. Lewis. Ze Służby Czasowej. Pan szukał pana Chiswicka?

— Tak — potwierdził pan Dunworthy. — Gdzie on jest?

— W Cambridge, proszę pana — odpowiedział chłopiec.

— W Cambridge? Co on tam robi, do cholery?

— Szu-szuka posady, proszę pana — wyjąkał chłopiec. — On zło-zlożył wymówienie.

— Kiedy?

— Właśnie teraz. Powiedział, że nie wytrzyma pracy u lady Schrapnell ani chwili dłużej.

— No cóż. — Pan Dunworthy zdjął okulary i zerknął przez szkła. — No cóż. Więc dobrze. Pan Lewis, tak?

— T.J., proszę pana.

— T.J., zechcesz przekazać zastępcy kierownika… jak on się nazywa? Ranniford… że muszę z nim porozmawiać. To pilne.

TJ. zrobił nieszczęśliwą minę.

— Nie mów mi, że on też złożył wymówienie.

— Nie, proszę pana. On jest w 1655 i ogląda dachówki.

— Oczywiście — mruknął pan Dunworthy z niesmakiem. — No więc zawiadom tego, kto tam jest szefem.

TJ. zrobił jeszcze bardziej nieszczęśliwą minę.

— Ee, to chyba ja, proszę pana.

— Ty? — zdziwił się pan Dunworthy. — Ale ty jesteś dopiero studentem. Nie wmawiaj mi, że zostałeś sam jeden.

— Tak, proszę pana — odparł TJ. — Lady Schrapnell przyszła i zabrała wszystkich innych. Mnie też chciała zabrać, ale pierwsze dwie trzecie dwudziestego wieku i cały dziewiętnasty mają dziesiątkę dla czarnych i dlatego są zabronione.

— Dziwne, że to ją powstrzymało — burknął pan Dunworthy.

— Wcale nie powstrzymało — zaprzeczył TJ. — Chciała mnie przebrać za Maura i wysłać do 1935 roku, żebym sprawdził konstrukcję wieży. Twierdziła, że wezmą mnie za jeńca przywiezionego z krucjaty.

— Krucjaty zakończyły się w 1272 — zauważył pan Dunworthy.

— Wiem, proszę pana. Powiedziałem jej o tym i przypomniałem, że cała przeszłość ma dziesiątkę dla czarnych. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Chyba pierwszy raz pomogła mi moja czarna skóra.

— No tak, dobrze, zobaczymy — zamyślił się pan Dunworthy. — Słyszałeś kiedyś o chorążym Johnie Kleppermanie?

— Nie, proszę pana.

— Druga wojna światowa. Bitwa o Midway. Wszyscy oficerowie na jego statku zginęli i musiał przejąć dowodzenie jako kapitan. To właśnie robią wojny i katastrofy, stawiają u steru ludzi, którzy nigdy niczym nie sterowali. Na przykład Służbą Czasową. Innymi słowy, to jest twoja wielka szansa, Lewis. Zakładam, że robisz dyplom z fizyki temporalnej?

— Nie, proszę pana. Z informatyki, proszę pana. Pan Dunworthy westchnął.

— Nie szkodzi. Chorąży Klepperman też nigdy nie odpalał torpedy. Zatopił dwa niszczyciele i krążownik. Twoje pierwsze zadanie to powiedzieć mi, co by się stało, gdybyśmy mieli parachronistyczną niekongruencję, w jaki sposób by się objawiała. I nie mów mi, że to nie może się zdarzyć.

— Para-chronistyczna nie-kon-gru-encja — przesylabizował TJ, zapisując te słowa na pierwszej kartce swojego pliku papierów. — Na kiedy pan tego potrzebuje?

— Na wczoraj — odparł pan Dunworthy, podając mu bibliografię z Biblioteki Bodleiańskiej.

TJ. zrobił zakłopotaną minę.

— Chce pan, żebym cofnął się w czasie i…

— Nie będę ustawiać następnego przeskoku — wtrąciła panna Warder.

Pan Dunworthy ze znużeniem potrząsnął głową.

— To znaczy, że potrzebuję tej informacji jak najszybciej — wyjaśnił chłopcu.

— Och — połapał się TJ. — Tak, proszę pana. Natychmiast. Ruszył do drzwi. W połowie drogi zatrzymał się i zapytał:

— Co się stało z chorążym Kleppermanem?

— Poległ w boju.

TJ. kiwnął głową.

— Tak myślałem.

Wyszedł, a zamiast niego zjawił się Finch, niosąc hipnofon.

— Niech pan zadzwoni do Ernesta Hasselmeyera w Berlinie i zapyta go, czy wie coś o parachronistycznych niekongruencjach, a jeśli nie, to kto może wiedzieć — polecił mu pan Dunworthy. — A potem niech pan pójdzie do katedry.

— Do katedry? — przestraszył się Finch. — A jeśli tam jest lady Schrapnell?

— Schowa się pan w Kaplicy Sukienników — odparł pan Dunworthy. — Niech pan sprawdzi, czy tam nie ma kogoś ze Służby Czasowej, kogokolwiek. Musimy znaleźć kogoś z większym doświadczeniem niż ten student.

— Natychmiast, proszę pana — powiedział Finch i podszedł do mnie. Wetknął mi hipnofon w ucho. — Podprogowe taśmy, proszę pana.

Zacząłem podwijać rękaw do zastrzyku hipnotycznego.

— Narkotyki w pańskim stanie to chyba nie najlepszy pomysł — stwierdził Finch. — Będzie pan musiał ich wysłuchać przy normalnej szybkości.

— Finch — rzucił pan Dunworthy, podchodząc do nas. — Gdzie jest Kindle?

— Odesłał ją pan do jej pokoju, proszę pana — odparł Finch. Dotknął hipnofonu.

— Królowa Wiktoria rządziła Anglią od 1837 do 1901 roku — powiedział głos w moim uchu.

— Niech pan pójdzie i zapytają, jaki miała poślizg przy przeskoku — polecił pan Dunworthy. — Tym, gdzie…

— …przyniosła Anglii pokój i niespotykany dobrobyt.

— Tak — mówił pan Dunworthy. — I proszę sprawdzić, jak duży poślizg był przy innych…

— …zapamiętane jako stateczne, przyzwoite społeczeństwo…

— …i zadzwoni do świętego Tomasza. Niech pan im powie, żeby pod żadnym pozorem nie wypuszczali lady Schrapnell.

— Tak, proszę pana — powiedział Finch i wyszedł.

— Więc Lizzie Bittner dalej mieszka w Coventry? — zagadnął pan Dunworthy.

— Tak — potwierdziłem. — Przeprowadziła się z Salisbury po śmierci męża. — Potem, ponieważ chyba oczekiwał czegoś więcej, dodałem: — Opowiedziała mi wszystko o nowej katedrze i jak biskup Bittner próbował ją ocalić. Wznowił moralitetowe przedstawienia, żeby przyciągnąć publiczność, i wystawiał wojenne pamiątki w ruinach. Pani Bittner oprowadziła mnie po miejscu, gdzie dawniej były ruiny i nowa katedra. Wie pan, teraz tam jest centrum handlowe.

— Tak — przyznał. — Zawsze uważałem, że lepiej tam pasuje centrum handlowe niż katedra. Architektura połowy dwudziestego wieku była prawie równie okropna jak wiktoriańska. Ale to był miły gest. Bitty’emu się podobała. Początkowo sprzedano ją Kościołowi Przyszłego Życia czy tak jakoś, prawda? Pewnie pan sprawdził, czy oni tego nie mają?

Przytaknąłem, a potem on widocznie wyszedł, chociaż tego nie pamiętam. W jednym uchu coś mi zawyło jak syrena odwołująca nalot, a w drugim taśma opowiadała o służebnej roli kobiety wiktoriańskiej.

— Kobiety miały niewielką lub żadną władzę w wiktoriańskim społeczeństwie — mówił głos.

Oprócz królowej Wiktorii, pomyślałem i zobaczyłem, że panna Warder zbliża się do mnie z mokrą szmatką. Wytarła mi z grubsza twarz i ręce, a potem posmarowała mi górną wargę jakąś białą maścią.

— Kobieta wiktoriańska spełniała funkcję pielęgniarki i towarzyszki życia — mówił głos — odgrywała rolę „anioła domowego ogniska”.

— Niech pan nie dotyka ust — nakazała panna Warder, zdejmując z szyi taśmę krawiecką. — Włosy muszą tak zostać. Nie wystarczy czasu na farbę. — Opasała mi głowę taśmą. — Przedziałek pośrodku. Mówiłam, niech pan nie dotyka ust.

— Kobiety uważano za zbyt nerwowe na naukę — ciągnął głos. — Ich edukacja ograniczała się do lekcji muzyki, rysunku i dobrych manier.

— Cała ta sprawa jest śmieszna. — Opasała mi szyję taśmą. — Nie powinnam w ogóle przyjeżdżać do Oksfordu. Cambridge ma bardzo dobry wydział kostiumologii. Mogłam teraz projektować kostiumy do „Poskromienia złośnicy”, zamiast pracować za trzy osoby jednocześnie.

Wsunąłem palec pomiędzy taśmę a moje jabłko Adama, żeby uchronić się przed uduszeniem.

— Wiktoriańskie kobiety były słodkie, ciche i uległe.

— Wie pan, czyja to wina? — fuknęła i strzeliła taśmą krawiecką, którą ściągnęła z mojej szyi. — Lady Schrapnell. Dlaczego w ogóle ona chce odbudować katedrę z Coventry? Nawet nie jest Angielką. To Amerykanka! Tylko dlatego, że wyszła za para, nie ma prawa przyjeżdżać do naszego kraju i odbudowywać naszych kościołów. Nawet nie byli długo małżeństwem.

Szarpnęła moje ramię do góry i wepchnęła mi taśmę pod pachę.

— A jeśli już koniecznie chciała coś odbudować, dlaczego nie coś Wartościowego, na przykład teatr Covent Garden? Albo wspierać Królewskie Towarzystwo Szekspirowskie czy coś w tym rodzaju? W zeszłym Sezonie mogli wystawić tylko dwie sztuki, a jedna to była staroświecka naga wersja „Ryszarda II” z lat dziewięćdziesiątych. Oczywiście pewnie nie powinno się wymagać od kogoś z Hollywood, żeby docenił sztukę! Vidy! Interaktywy!

Pospiesznie, niedbale zmierzyła mi klatkę piersiową, rękaw i krok, po czym znikła, a ja znowu usiadłem na krzesłach, oparłem głowę o ścianę i rozmyślałem o spokojnej śmierci przez utonięcie.

Następne chwile są trochę zamazane. Glos z taśmy omawiał wiktoriańskie nakrycia stołowe, syrena odwołująca nalot przekształciła się w alarmową, a serafinica przyniosła mi stos poskładanych spodni do przymierzenia, ale nie pamiętam niczego wyraźnie.

Finch wtaszczył do pokoju stertę wiktoriańskich bagaży — skórzaną walizę, duży sakwojaż, małą torbę na ramię, gladstonowski kuferek i dwa kartonowe pudła owiązane sznurkiem. Myślałem, że mam coś z tego wybrać, jak spodnie, ale okazało się, że muszę zabrać wszystko. Finch powiedział: — Przyniosę resztę — i wyszedł. Serafinica zdecydowała się na parę białych flanelowych spodni i poszła poszukać szelek.

— Widelczyk do ostryg leży na łyżce do zupy, zębami w stronę talerza — mówił głos. — Szpikulec do ostryg leży po jego lewej stronie. Muszlę trzymamy mocno w lewej dłoni i wyjmujemy ostrygę w całości, oddzielając ją od muszli szpikulcem w razie potrzeby.

Zdrzemnąłem się kilka razy, a serafinica budziła mnie potrząsaniem, żeby przymierzyć rozmaite części garderoby i zetrzeć białą maść.

Ostrożnie dotknąłem świeżego wąsa.

— Jak wygląda? — zapytałem.

— Krzywo — odparła — ale nic już nie poradzę. Zapakował pan dla niego brzytwę?

— Tak — odparł Finch, wnosząc duży prostokątny wiklinowy kosz z pokrywą — parę szczotek do włosów z Muzeum Ashmole’a, pędzel do golenia i kubek na mydło. Tu są pieniądze. — Podał mi portfel, niemal wielkości walizki. — Niestety, prawie same monety. Banknoty z tamtej epoki są bardzo zniszczone. Zapakowałem śpiwór i prowiant do kosza, a w pudłach są konserwy. — Ponownie wybiegł truchcikiem.

— Widelec do ryby leży na lewo od widelca do mięsa i do sałaty — nucił głos z taśmy. — Rozpoznajemy go po spiczastych, ukośnych zębach.

Serafinica podała mi koszulę do przymierzenia. Przez ramię miała przerzuconą wilgotną białą suknię z powłóczystymi rękawami. Przypomniała mi się wodna nimfa wyżymająca suknię na dywan, wizerunek czystego piękna. Zastanowiłem się, czy wodne nimfy używają widelców do ryb i czy lubią wąsatych mężczyzn. Czy Hylas miał wąsy na obrazie Waterhouse’a? Obraz pod tytułem „Hylas i…” i co dalej? Jak one się nazywają? Jakoś na N.

Kolejny zamazany fragment. Pamiętam, jak Finch przynosił jeszcze więcej bagaży, drugi wiklinowy kosz z pokrywą, tym razem okrągły, serafinica wtykała mi coś do kieszeni kamizelki, a potem Finch potrząsał mnie za ramię i pytał, gdzie jest pan Dunworthy.

— Nie ma go tutaj — odpowiedziałem, ale myliłem się. Stał obok okrągłego kosza i pytał Fincha, czego ten się dowiedział.

— Ile poślizgu było przy tym skoku? — zapytał.

— Dziewięć minut — odparł Finch.

— Dziewięć minut? — powtórzył pan Dunworthy, marszcząc brwi. — A przy innych jej skokach?

— Minimalny. Dwie minuty do pół godziny. Skok do odosobnionej części posiadłości, więc nikt nie powinien niczego zauważyć.

— Chyba że akurat ktoś coś zauważy — mruknął pan Dunworthy, wciąż marszcząc brwi. — A co z powrotem?

— Z powrotem? — zdziwił się Finch. — Przy powrotnych przeskokach nie ma poślizgów.

— Zdaję sobie z tego sprawę — powiedział pan Dunworthy — ale to jest wyjątkowa sytuacja.

— Tak, proszę pana — ustąpi! Finch, podszedł do panny Warder, konferował z nią przez chwilę i wrócił. — Nie ma poślizgu przy powrotnych skokach.

Pan Dunworthy odetchnął z ulgą.

— Co z Hasselmeyerem? — spytał.

— Przekazałem mu wiadomość.

Drzwi się otwarły i do środka wpadł TJ. Lewis, niosąc cienki plik papierów.

— Przeczytałem dostępne wyniki badań — oznajmił. — Niewiele tego jest. Sprzęt potrzebny do testowania niekongruencji jest strasznie drogi. Służba Czasowa planowała zbudowanie takiego sprzętu za pieniądze z projektu katedry. Większość temporalnych fizyków nie wierzy, że niekongruencje są możliwe. Z wyjątkiem Fudżisakiego.

— Fudżisaki uważa, że są możliwe? Jaką ma teorię?

— Ma dwie teorie. Jedna mówi, że to nie są niekongruencje, tylko zdarzenia i obiekty nieistotne dla kontinuum.

— Jak to możliwe? W chaotycznym systemie każde zdarzenie jest powiązane z każdym innym zdarzeniem.

— Tak, ale system nie jest linearny — oświadczył T.J., zaglądając do papierów — z pędami sprzężenia zwrotnego dodatniego i ujemnego, redundancją i interferencją, dlatego niektóre wydarzenia i obiekty wywierają olbrzymi, zwielokrotniony efekt, a inne przechodzą bez śladu.

— A parachronistyczna niekongruencja to obiekt, którego usunięcie nie powoduje żadnych skutków?

T.J. wyszczerzył zęby.

— Właśnie. Jak powietrze, które historycy przenoszą w płucach, albo — spojrzał na mnie — sadze. Zniknięcie tych rzeczy nie wywołuje żadnych reperkusji w systemie.

— Więc w takim przypadku obiektu nie należy odsyłać do pierwotnej temporalnej lokalizacji? — zapytał pan Dunworthy.

— W takim przypadku prawdopodobnie obiektu nie można odesłać — wyjaśnił T.J. — Kontinuum na to nie pozwoli. Chyba że po odesłaniu również jest nieistotny. Niestety ten rodzaj niekongruencji ogranicza się praktycznie do powietrza i sadzy. Każdy większy przedmiot powoduje znaczące skutki.

Nawet wycieraczki do piór, pomyślałem opierając głowę o ścianę. Kupiłem taką pomarańczową, w kształcie dyni, na Jesiennym Festiwalu Chórów i Zbiórce na Powodzian, a potem zapomniałem o niej i kiedy próbowałem wrócić, sieć się nie otworzyła. Zastanawiałem się sennie, dlaczego przepuściła loda.

— A żywe organizmy? — zapytał pan Dunworthy.

— Może nieszkodliwe bakterie, ale nic więcej. Wpływ form życia na kontinuum wzrasta wykładniczo w stosunku do przedmiotów nieożywionych, i ponownie wzrasta wykładniczo w przypadku inteligentnych form życia, zdolnych do skomplikowanych interakcji. I oczywiście nic, co mogłoby wpłynąć na teraźniejszość lub przyszłość. Żadnych wirusów ani mikrobów.

— A druga teoria Fudżisakiego? — przerwał mu pan Dunworthy.

— Druga teoria mówi, że istnieją niekongruencje, ale kontinuum ma wbudowane mechanizmy obronne przeciwko nim.

— Poślizg — stwierdził pan Dunworthy. TJ. przytaknął.

— Mechanizm poślizgu zapobiega prawie każdej potencjalnej niekongruencji, ponieważ usuwa podróżnika w czasie z terenu potencjalnego zagrożenia. Według teorii Fudżisakiego wielkość poślizgu jest ograniczona, a niekongruencja zachodzi, kiedy poślizg nie może się radykalnie zwiększyć, żeby zapobiec parachronizmowi.

— I co się wtedy dzieje?

— Teoretycznie może zmienić bieg historii albo, jeśli jest dostatecznie silna, zniszczyć wszechświat, ale w nowoczesnej sieci istnieją odpowiednie zabezpieczenia. Jak tylko odkryto groźbę niekongruencji, sieć została zmodyfikowana, żeby zamykać się automatycznie, kiedy poślizg osiąga niebezpieczną wielkość. Ponadto Fudżisaki mówi, że jeśli powstała niekongruencja, co jest niemożliwe, istnieją inne linie obrony, które korygują niekongruencje i objawiają się jako — przeczytał z kartki — radykalnie zwiększony poślizg w bezpośrednim otoczeniu niekongruencji, częste zbiegi okoliczności…

Pan Dunworthy odwrócił się do mnie.

— Czy pan doświadczył jakichś zbiegów okoliczności w Coventry?

— Nie — zaprzeczyłem.

— A na kiermaszach?

— Nie — powtórzyłem i pomyślałem sobie, że bardzo chciałbym doświadczyć takiego zbiegu okoliczności, żebym spacerując pomiędzy kokosowymi rzutkami a straganem z plackiem śliwkowym, nagle wpadł na strusią nogę biskupa.

Pan Dunworthy odwrócił się do T.J.

— Co jeszcze?

— Zwiększony poślizg na peryferyjnych obszarach temporalnych.

— Jak duży obszar? T.J. przygryzł wargę.

— Fudżisaki podaje, że niekongruencje na ogół są korygowane w ciągu pięćdziesięciu lat, ale to czysta teoria.

— Co jeszcze?

— Jeśli to naprawdę poważne, awaria sieci.

— Jakiego rodzaju awaria? T.J. zmarszczył brwi.

— Problemy z otwarciem sieci. Błędne wyznaczanie celu. Ale Fudżisaki uważa, że takie przypadki są statystycznie mało prawdopodobne — ciągnął T.J. — i że kontinuum jest zasadniczo stabilne, bo inaczej zostałoby już zniszczone.

— A jeśli nie ma radykalnego zwiększenia poślizgu, ale powstała wyraźna niekongruencja? — zapytał pan Dunworthy. — Czy to znaczy, że została skorygowana, zanim wywarła znaczący wpływ na kontinuum?

— Tak — potwierdził T.J. — Inaczej pojawiłby się poślizg.

— Doskonale. Dobra robota, chorąży Kleppermanie — pochwalił chłopca pan Dunworthy. Podszedł do serafinicy, która zaciekle bębniła w klawisze na konsoli. — Warden, chcę dostać listę wszystkich przeskoków do lat tysiąc osiemset osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, z rejestrem poślizgów i normalnych parametrów.

— Nazywam się Warder — poprawiła go serafinica. — I nie mogę tego teraz zrobić. Mam styk.

— Styk może zaczekać. — Znowu podszedł do TJ. — Lewis, chcę, żeby pan poszukał niezwykłych wizgów.

Przynajmniej tyle usłyszałem. Syrena alarmowa znowu zawyła, teraz jednak towarzyszyło jej uporczywe, monotonne dudnienie, niczym serie z karabinów maszynowych.

— I kurzych skoków.

— Tak, proszę pana — rzucił TJ. i wyszedł.

— Finch, gdzie jest koc? — zapytał pan Dunworthy.

— Tutaj, proszę pana — odpowiedział Finch i najwyraźniej znowu się przesłyszałem. Chyba że koc zwyczajowo należał do bagażu wiktoriańskiego dżentelmena.

Serafinica pochylała się nade mną, co znaczyło, że widocznie znowu usiadłem. Postawiła mnie na nogi, żeby przymierzyć blezer.

— Proszę tu włożyć rękę — poleciła, naciągając na mnie blezer w kasztanowe paseczki. — Nie, prawe ramię.

— Rękawy są za krótkie — oznajmiłem, spoglądając na swoje gołe nadgarstki.

— Jak pan się nazywa?

— Co? — Nie rozumiałem, co to ma wspólnego z przykrótkimi rękawami.

— Nazwisko! — warknęła, zdarła ze mnie blezer w paseczki i naciągnęła czerwony.

— Ned Henry — odpowiedziałem. Tym razem rękawy zakryły mi dłonie.

— Dobre — oceniła, zdjęła czerwony blezer i podała mi biało-granatowy. — Przynajmniej nie muszę wymyślać dla pana pseudonimu. — Obciągnęła rękawy. — Ten będzie musiał wystarczyć. I niech pan nie skacze do Tamizy. Nie mam czasu, żeby robić następne kostiumy.

Wsadziła mi na głowę słomkowy kapelusz panama, a potem znowu siedziała przy konsoli i stukała w klawisze.

— Nie mogę uwierzyć, że Badri jeszcze nie wrócił — narzekała. — Wszystko na mojej głowie. Nastawić koordynaty. Przygotować kostium. Tymczasem mój historyk czeka trzy kwadranse, żeby wrócić. No, wasz priorytetowy przeskok może chwilę zaczekać, ponieważ niezamężnym dziewczętom zawsze towarzyszyły przyzwoitki, zwykle starsze niezamężne ciotki albo kuzynki, i nigdy nie mogły zostać sam na sam z mężczyzną aż do zaręczyn. Ned, słuchaj uważnie.

— Słucham — zapewniłem. — Niezamężnym dziewczętom zawsze towarzyszyły przyzwoitki.

— Mówiłem panu, że to nie najlepszy pomysł — powiedział Finch, który również tu był.

— Nie mamy nikogo innego — odparł pan Dunworthy. — Ned, posłuchaj. Powiem ci, co masz zrobić. Przeskoczysz do siódmego czerwca 1888 roku, o dziesiątej rano. Rzeka leży na lewo od widelczyka deserowego, którego używamy do gateaux i puddingów. Do deserów takich jak Muchings End używamy najmniejszego deserowego noża oraz…

Najmniejszy. Najady. Tak się nazywały. „Hylas i najady”. Poszedł nabrać wody do dzbanka, a one wciągnęły go w głębinę, na samo dno, omotały go włosami i mokrymi rękawami.

— Jak tylko go zwrócisz, reszta czasu należy do ciebie. Przez dwa tygodnie możesz robić, co zechcesz. Możesz pływać łódką po rzece albo na prawo od deserowego talerzyka, z ostrzem skierowanym do wewnątrz. — Poklepał mnie po ramieniu. — Zrozumiałeś?

— Co? — zapytałem, ale pan Dunworthy nie słuchał. Patrzył na sieć. Rozległ się głośny szum, który prawie zagłuszył terkot karabinów maszynowych. Zasłony wokół sieci zaczęły opadać.

— Co to jest? — zapytał serafinicę pan Dunworthy.

— Styk — rzuciła, waląc w klawisze. — Przecież nie mogłam go tam zostawić na zawsze. Wyślę wasz skok, jak tylko go sprowadzę.

— Doskonale — powiedział pan Dunworthy. Poklepał mnie po ramieniu. — Liczę na ciebie, Ned — zawołał, przekrzykując szum.

Zasłony dotknęły podłogi i sfałdowały się lekko. Szum narastał, coraz głośniejszy i jękliwy jak syrena alarmowa, powietrze zamigotało od kondensacji i w sieci pojawił się Carruthers. Zaczął szarpać zasłony żeby wyjść.

— Niech pan stoi spokojnie i czeka, aż zasłony się uniosą — rozkażą serafinica, stukając w klawisze. Zasłony uniosły się na półtorej stopy i znieruchomiały.

— Czekać? — Carruthers zanurkował pod zasłonami. — Czekać? Czekałem dwie cholerne godziny! — Zaplątał się w zasłonę. — Gdzie pani była, do ciężkiej cholery?

Wyplątał się z trudem i pokuśtykał w stronę konsoli. Cały był zabłocony. Zgubił jeden but, a nogawkę swojego niepeespowskiego munduru miał z tyłu rozdartą na sporej długości.

— Dlaczego, do cholery, nie zabrała mnie pani, jak tylko otrzymała pani namiar i sprawdziła, gdzie wylądowałem?

— Przeszkodzono mi — odparła, piorunując wzrokiem pana Dunworthy’ego. Groźnie skrzyżowała ramiona. — Gdzie pański but?

— W pysku cholernie wielkiego mastyfa! Miałem szczęście, że nie straciłem stopy!

— To był autentyczny wellington PSP — oświadczyła serafinica. — A co pan zrobił z mundurem?

— Co zrobiłem z mundurem? — powtórzył. — Przez dwie godziny uciekałem przed śmiercią. Wylądowałem na tym samym przeklętym polu z dyniami. Tylko widocznie przeszedłem później niż poprzednim razem, bo żona farmera już na mnie czekała. Z psami. Zebrała całą cholerną sforę, żeby pomagały w wysiłku wojennym. Chyba ściągnęła je z całego Warwickshire.

Dopiero teraz mnie zauważył.

— Co ty tu robisz? — zapytał gniewnie, zbliżając się kulawym krokiem. — Miałeś być w infirmerii.

— Skaczę do 1888 — wyjaśniłem.

— Prosiłem tę pielęgniarkę, żeby nie mówiła lady Schrapnell, że wróciłeś — powiedział z niesmakiem. — Dlaczego wysyła cię do dziewiętnastego wieku? Chodzi o jej prababkę?

— Pra-pra-pra-pra — poprawiłem go. — Nie. Lekarz zalecił dwa tygodnie wypoczynku w łóżku i dlatego pan Dunworthy tam mnie wysyła.

— Nie może — zaprotestował Carruthers. — Nie możesz wyjechać. Musisz wracać do Coventry i szukać strusiej nogi biskupa.

— Przecież szukałem — broniłem się — a ty mnie stamtąd wyciągnąłeś. Pamiętasz?

— Musiałem. Zachowywałeś się jak szaleniec. Bełkotałeś o szlachetnym psie, najlepszym przyjacielu człowieka, wiernym towarzyszu w zdrowiu i chorobie. Ha! Spójrz na to! — Podniósł długi pas rozdartego materiału. — Najlepszy przyjaciel człowieka to zrobił! — Pokazał mi stopę w skarpetce. — Wierny towarzysz mało nie odgryzł mi stopy! Tak szybko będziesz gotowy do pracy?

— Pielęgniarka powiedziała, żadnych skoków przez dwa tygodnie. Dlaczego odesłałeś mnie do infirmerii, skoro chciałeś, żebym wrócił?

— Myślałem, że dadzą ci zastrzyk albo pigułkę — wyjaśnił — ale nie zabronią skoków. Jak teraz znajdziemy strusią nogę biskupa?

— Nie znalazłeś jej po moim powrocie?

— Nawet nie mogłem znaleźć katedry. Próbowałem przez całe popołudnie i najbliżej dotarłem na pole dyniowe. Ten cholerny poślizg…

— Poślizg? — zainteresował się pan Dunworthy. Podszedł do nas.

— Czy poślizg był większy niż zwykle?

— Mówiłem panu, pole z dyniami — powiedziałem.

— Jakie pole?

— W połowie drogi do Birmingham. Z psami.

— Nie mogę wrócić do katedry w Coventry piętnastego, proszę pana — wyjaśnił Carruthers. — Dzisiaj próbowałem cztery razy i najbliżej trafiłem do ósmego grudnia. Na razie Ned dotarł najbliżej ze wszystkich, dlatego potrzebuję go, żeby wrócił i skończył przeszukiwać gruzy.

Pan Dunworthy zrobił zdumioną minę.

— Czy nie prościej poszukać strusiej nogi biskupa przed nalotem, czternastego?

— Właśnie tego próbowaliśmy przez ostatnie dwa tygodnie — odparł Carruthers. — Lady Schrapnell chciała wiedzieć, czy strusia noga biskupa była w katedrze podczas nalotu, więc zorganizowaliśmy przeskok do katedry za kwadrans ósma, tuż przed nalotem. Ale nie możemy nawet się zbliżyć. Albo data się nie zgadza, albo lądujemy dokładnie w wyznaczonym czasie, tylko sześćdziesiąt mil od celu, na środku pola dyń.-Wskazał swój zabłocony mundur.

— Lądujemy? — Pan Dunworthy zmarszczył brwi. — Ilu historyków już próbowało?

— Sześciu. Nie, siedmiu — poprawił się Carruthers. — Wszyscy, którzy nie mieli innych zadań.

— Carruthers powiedział, że próbowali ze wszystkimi — wtrąciłem i dlatego wyciągnęli mnie z kiermaszów.

— Co z tymi kiermaszami?

— Tam sprzedają rzeczy, których chcą się pozbyć, najczęściej te kupione na poprzednim kiermaszu, i różne własne wyroby. Puszki na herbatę i haftowane pudełka na nici, i wycieraczki do piór, i…

— Wiem, co to są kiermasze — przerwał mi pan Dunworthy. — Czy przy tych skokach były jakieś poślizgi?

Pokręciłem głową.

— Tylko zwykłe. Najczęściej przestrzenne, żeby nikt mnie nie zobaczył, kiedy przechodzę. Za probostwem albo na tyłach namiotu z herbatą.

Odwrócił się gwałtownie do Carruthersa.

— Jak bardzo przesunięte były przeskoki do Coventry, te, kiedy trafialiście na właściwe miejsce?

— Różnie — odpowiedział Carruthers. — Paulson przeszedł dwudziestego ósmego listopada. — Zamilkł i obliczał coś w pamięci. — Przeciętna wynosi jakieś dwadzieścia cztery godziny, mniej więcej. Najbliżej trafiliśmy do celu w popołudnie piętnastego, a teraz nawet tam nie mogę się dostać. Dlatego Ned musi przejść. Nowy rekrut ciągle jest tam jest i wątpię, czy sam potrafi wrócić. I nie wiadomo, w jakie kłopoty mógł się wpakować.

— Kłopoty — wymamrotał pan Dunworthy. Odwrócił się do techiczki. — Czy poślizg zwiększył się we wszystkich skokach, czy tylko w tych do Coventry?

— Nie wiem — odparła. — Jestem technikiem od garderoby. Ja tylko zastępuję Badriego. To on jest technikiem sieci.

— Badri, tak — rozjaśnił się pan Dunworthy. — Doskonale, Badri. Gdzie on jest?

— Z lady Schrapnell, proszę pana — poinformował go Finch. — Obawiam się, że oni już tutaj wracają.

Ale pan Dunworthy chyba nie usłyszał.

— Czy podczas zastępstwa — mówił do Warder — prowadziła pani jakieś przeskoki nie do katedry czternastego grudnia 1940 roku?

— Jeden — odparła. — Do Londynu.

— Jak duży był poślizg? — nalegał.

Panna Warder zrobiła minę, jakby chciała powiedzieć: „Nie mam na to czasu”, ale potem widocznie rozmyśliła się i zaczęła stukać w klawisze.

— Lokalizacja, brak poślizgu. Temporalny, osiem minut.

— Więc chodzi o Coventry — mruknął do siebie pan Dunworthy. — Osiem minut w którą stronę? Wcześniej czy później?

— Wcześniej.

Odwrócił się z powrotem do Carruthersa.

— Czy próbował pan wysłać kogoś do Coventry wcześniej i zostawić tam aż do nalotu?

— Tak, proszę pana — potwierdził Carruthers. — Nadal lądowali po wyznaczonym czasie.

Pan Dunworthy zdjął okulary, obejrzał je i nałożył z powrotem.

— Czy wielkość poślizgu zmienia się przypadkowo, czy ciągle się pogarsza?

— Pogarsza.

— Finch, niech pan pójdzie zapytać Kindle, czy zauważyła jakieś zbiegi okoliczności albo rozbieżności podczas pobytu w Muchings End. Ned, zostań tutaj. Muszę pogadać z Lewisem. — Pan Dunworthy wyszedł.

— O co mu chodziło? — zapytał Carruthers, odprowadzając go wzrokiem.

— O Sherlocka Holmesa — wyjaśniłem i usiadłem.

— Wstać — rozkazała serafinica. — Przeskok jest gotowy. Zająć miejsce.

— Nie powinniśmy zaczekać na pana Dunworthy’ego? — zapytałem.

— Mam w rozkładzie dziewiętnaście skoków, nie mówiąc o następnym priorytetowym skoku pana Dunworthy’ego, więc…

— No dobrze, dobrze — ustąpiłem. Zabrałem torbę, walizę, kuferek oraz okrągły wiklinowy kosz i przeszedłem do sieci. Zasłony nadal wisiały półtorej stopy nad podłogą. Postawiłem jedno naręcze bagażu na podłodze, uniosłem zasłonę, prześliznąłem się na drugą stronę i zacząłem przeciągać bagaż.

— Epoka wiktoriańska była okresem szybkiego rozwoju technicznego i naukowego — powiedział hipnofon. — Wynalazek telegrafu, gazowe oświetlenie i darwinowska teoria ewolucji znacząco zmieniły strukturę społeczeństwa.

— Podnieść bagaż i stanąć na X — powiedziała techniczka.

— Zwłaszcza podróże szybko się rozwijały. Dzięki wynalezieniu parowej lokomotywy oraz pierwszej kolei podziemnej w 1863 roku wiktorianie mogli podróżować szybciej i dalej niż kiedykolwiek przedtem.

— Gotowy? — zapytała z dłonią wzniesioną nad klawiaturą.

— Chyba tak — odpowiedziałem, sprawdzając, czy wszystko znajduje się w obrębie zasłon. Jeden róg wiklinowego kosza wystawał. — Zaraz — zawołałem i przysunąłem go stopą.

— Pytam, czy pan gotowy? — warknęła.

— Łatwe i tanie podróże przyczyniły się do poszerzenia horyzontów wiktorian oraz obalenia sztywnych barier klasowych, które…

Serafinica podniosła zasłonę, wyrwała mi hipnofon z ucha i wróciła do konsoli.

— Teraz gotowy?

— Tak.

Serafinica zaczęła stukać w klawiaturę.

— Zaraz! — zawołałem. — Nie wiem, dokąd jadę.

— Siódmego czerwca 1888 roku — odparła i znowu zaczęła stukać.

— To znaczy później — powiedziałem, szukając otworu w zasłonach. — Nie słyszałem wszystkich instrukcji pana Dunworthy’ego. Z powodu dyschronii. — Pokazałem swoje ucho. — Trudności z rozróżnianiem dźwięków.

— Trudności z wykazywaniem inteligencji — burknęła. — Nie mam na to czasu. — Po czym wyniosła się z pokoju, trzaskając drzwiami.

— Gdzie jest pan Dunworthy? — usłyszałem jej głos w korytarzu. Pan Dunworthy mówił coś o Muchings End i o łódce, a może to było w hipnofonie? „Zadanie jest bardzo łatwe”, powiedział.

— Gdzie on jest? — ponownie odezwała się serafinica głosem nieprzyjemnie podobnym do głosu lady Schrapnell.

— Gdzie jest kto? — zapytał Finch.

— Doskonale pan wie, kto — zagrzmiała stentorowym tonem. — I niech pan mi nie wmawia, że on jest w szpitalu. Mam już dosyć pańskich wykrętów. On jest tutaj, prawda?

O Boże.

— Niech pan odejdzie od tych drzwi i pozwoli mi przejść — ryknęła lady Schrapnell. — On tam jest.

Z łomotem upuściłem bagaż i rozejrzałem się rozpaczliwie za jakąś kryjówką.

— Nie ma go tam — zaprzeczył dzielnie Finch. — On jest w infirmerii w Radcliffe.

Nie miałem gdzie się schować, przynajmniej nie w tym stuleciu. Zanurkowałem pod zasłonami i podbiegłem do konsoli, modląc się, żeby serafinica zakończyła wszystkie niezbędne przygotowania.

— Powiedziałam, proszę mnie przepuścić — huknęła lady Schrapnell — Badri, każ mu odejść od drzwi. Pan Henry tam jest i zamierzam dopilnować, żeby odszukał moją strusią nogę biskupa, zamiast wałęsać się po teraźniejszości i symulować dyschronię.

— Ale on naprawdę ma dyschronię — zapewnił Finch. — Bardzo ciężki przypadek. Zaburzenia wzroku, trudności z rozróżnianiem dźwięków i poważnie ograniczone zdolności logicznego rozumowania.

Ekran konsoli powiedział: — Gotowe. Naciśnij „send”. Zmierzyłem wzrokiem odległość do sieci.

— On nie jest w stanie wykonywać żadnych skoków — oświadczył Finch.

— Nonsens — fuknęła lady Schrapnell. — Proszę natychmiast odejść od drzwi.

Wziąłem głęboki oddech, stuknąłem w „send” i rzuciłem się głową naprzód w kierunku sieci.

— Proszę mi wierzyć — desperacko upierał się Finch. — Nie ma go tam. On jest w Christ Church.

— Zejdź mi z drogi! — krzyknęła lady Schrapnell i usłyszałem odgłosy szamotaniny.

Wyhamowałem twarzą na X. Zasłona opadła mi na stopę. Szybko podciągnąłem nogę.

— Panie Henry, wiem, że pan tam jest! — zawołała lady Schrapnell. Drzwi otwarły się gwałtownie.

— Mówiłem pani — powiedział Finch. — Nie ma go tutaj.

I nie było mnie.

Загрузка...