„Klątwa się spełnia”, krzyknęła w głos Pani na Shalott
Reszta podróży upłynęła na wyjaśnieniach i wzajemnych pretensjach.
— Przecież powiedziałeś, że on wysłał telegram do siostry — wytknął mi Terence.
— Myślałem, że wysłał — przyznałem. — Zapytałem go: „Czy pan wysłał telegram?”, a on powiedział „Tak” i pokazał mi żółte kwity.
— No, widocznie zapomniał zapłacić czy coś w tym rodzaju. Pogrzeb jest jutro o dziesiątej.
— Madame Iritosky próbowała mnie ostrzec — jęczała pani Mering, wsparta na trzech poduszkach i złożonym kocu, który przyniósł jej Baine. — „Strzeż się C!”, mówiła. „Strzeż się C!” Próbowała mi powiedzieć, że profesor Peddick utonął!
— Ale on nie utonął — powiedziałem. — To jedno wielkie nieporozumienie. Wpadł do rzeki i wyłowiliśmy go razem z Terence’em. Widocznie profesor Overforce pomyślał, że on utonął, kiedy nie mógł go znaleźć.
— Wpadł do rzeki? — zapytała pani Mering. — Myślałam, że wasza łódź się wywróciła.
— Wywróciła — potwierdził Terence — ale dopiero następnego dnia. Usłyszeliśmy plusk i pomyślałem, że to Darwin, bo tam nad brzegiem rosły drzewa, ale to nie był Darwin. To był profesor Peddick. I całe szczęście, że przypłynęliśmy akurat w odpowiedniej chwili, żeby go uratować, bo zginąłby marnie. Los. „O, szczęsny losie, który czepiasz się szaty szczęsnego trafu!” Bo już się zanurzał po raz trzeci i zostało diabelnie mało czasu…
— Panie St. Trewes! — oburzyła się pani Mering, wyraźnie odzyskując siły. — Tutaj są damy!
Terence przybrał skruszoną minę.
— Och, przepraszam najmocniej. W podnieceniu opowieścią zapomniałem…
Pani Mering skwitowała przeprosiny skinieniem głowy.
— Mówił pan, że profesor Peddick wpadł do rzeki?
— No, właściwie profesor Overforce… dyskutowali o historii, rozumie pani, i profesor Peddick powiedział…
Przestałem słuchać i zapatrzyłem się tępo w ścianę, całkiem jak pani Mering, kiedy doznała przeczucia. Ktoś coś powiedział — przez chwilę już to prawie miałem, rozwiązanie tajemnicy, ważną wskazówkę, i Verity miała rację, szukaliśmy w niewłaściwym miejscu — ale chwila minęła i to coś mi umknęło. Coś, co powiedziało jedno z nich. Pani Mering? Terence? Zerknąłem na Terence’a, próbując sobie przypomnieć.
— …i wtedy profesor Peddick powiedział, że Juliusz Cezar nie ma nic do rzeczy, i profesor Overforce wpadł do wody.
— Profesor Overforce! — wykrzyknęła pani Mering i wyciągnęła rękę do Verity po sole trzeźwiące. — Przecież pan mówił, że to profesor Peddick wpadł.
— Właściwie został wepchnięty — poprawił ją Terence.
— Wepchnięty!
To nie miało sensu. Cokolwiek znaczyło moje przeczucie, zniknęło bez śladu. I stanowczo powinienem interweniować.
— Profesor Peddick pośliznął się i wpadł do wody — powiedziałem — a my wyratowaliśmy go i zamierzaliśmy odwieźć go do domu, ale on koniecznie chciał popłynąć z nami. Zatrzymaliśmy się w Abingdon, żeby mógł wysłać telegram do siostry i zawiadomić ją o swoich planach, ale widocznie telegram zaginął i kiedy profesor zniknął, siostra uznała go za zmarłego. Podczas gdy on by z nami.
Pani Mering wciągnęła głęboki haust soli trzeźwiących.
— Z panem — stwierdziła, mierząc Terence’a badawczym wzrokiem. — Powiał zimny wiatr i podniosłam oczy, i zobaczyłam was jak staliście w ciemności. Skąd mam wiedzieć, że nie jesteście duchami?
— Proszę dotknąć — Terence podsunął jej ramię. — „Trwałe, zbyt wytrwałe ciało”.
Ostrożnie nacisnęła jego rękaw.
— Widzi pani — powiedział. — Całkiem materialne. Pani Mering nie wyglądała na przekonaną.
— Duch Katie Cook wydawał się materialny. Pan Crookes objął ją w talii na seansie i mówił, że czuł całkiem zwyczajną kobietę.
No tak, istniało wytłumaczenie tego faktu, jak również faktu, że duchy niezwykle przypominają ludzi ubranych w gazę, a przy takim sposobie rozumowania nigdy nie udowodnimy, że żyjemy.
— I mieli ze sobą Księżniczkę Ardżumand — ciągnęła pani Mering, zapalając się do swojej teorii — o której madame Iritosky powiedziała, że odeszła na tamten świat.
— Księżniczka Ardżumand nie jest duchem — zaprotestowała Verity. — Baine przyłapał ją dzisiaj rano nad sadzawką, jak próbowała zjeść Czarnego Maura pułkownika Meringa. Prawda, Baine?
— Tak, panienko — potwierdził — ale złapałem ją, zanim zdążyła wyrządzić jakieś szkody.
Popatrzyłem na niego i zastanowiłem się, czy wrzucił ją na środek Tamizy, czy też za bardzo się przejął incydentem z Verity, żeby znowu spróbować.
— Arthur Conan Doyle mówi, że duchy jedzą i piją w zaświatach tak samo jak my tutaj — odparła pani Mering. — On mówi, że Tamten Świat jest całkiem jak nasz, tylko czystszy i szczęśliwszy, i tamtejsze gazety nigdy nie drukują kłamstw.
I tak dalej aż do przesiadki w Reading, gdzie przerzuciła się na temat haniebnego postępowania profesora Peddicka.
— Narazić swoich bliskich na tak straszliwą udrękę — mówiła, stojąc na peronie i patrząc, jak Baine walczy z bagażem — żeby siedzieli przy oknie i niecierpliwie wypatrywali jego powrotu, i z upływem godzin dogasała w nich nadzieja… o, to szczyt okrucieństwa! Gdybym tylko wiedziała, jak on lekceważy uczucia swoich bliskich, nigdy nie zaprosiłabym go do naszego domu. Nigdy!
— Czy mamy zatelegrafować i ostrzec profesora Peddicka przed burzą? — szepnąłem do Verity, kiedy wsiadaliśmy do drugiego pociągu.
— Kiedy poszłam po wachlarz — odszepnęła, patrząc na Tossie która wsiadła pierwsza z Terence’em — czy ktoś wszedł do przedziału, ktokolwiek?
— Ani żywej duszy — zapewniłem.
— I Tossie tam siedziała przez cały czas?
— Poszła po Baine’a, kiedy jej matka zemdlała.
— Jak długo jej nie było?
— Tylko tyle, żeby sprowadzić Baine’a — powiedziałem i dodałem na widok jej zmartwionej miny: — Może wpadła na kogoś na korytarzu. I jeszcze nie wróciliśmy do domu. Może jeszcze kogoś spotkać w pociągu. Albo na stacji w Muchings End.
Lecz konduktor, który zaprowadził nas do przedziału, miał co najmniej siedemdziesiątkę, a na zadeszczonym peronie w Muchings End nie było żywej duszy, z tego czy z tamtego świata. Również w domu. Oprócz pułkownika Meringa i profesora Peddicka. Stanowczo powinienem był zatelegrafować.
— Miałem wspaniały pomysł — oznajmił pułkownik Mering, radośnie witając nas w deszczu.
— Mesiel, gdzie twój parasol? — przerwała mu pani Mering. — Gdzie twój płaszcz?
— Nie potrzebuję — odparł pułkownik. — Właśnie poszedłem obejrzeć mojego nowego czerwono nakrapianego srebrnego tancho. Całkiem sucho — zapewnił, chociaż wyglądał dość wilgotno i wąsy mu oklapły. — Nie mogłem się doczekać, żeby ci powiedzieć. Absolutnie wspaniały pomysł. Pomyślałem, że musimy od razu ci powiedzieć, prawda, profesorze? Grecja!
Pani Mering, wysiadając z powozu przy pomocy Baine’a, który osłaniał ją parasolem, spojrzała nieufnie na profesora Peddicka, jakby nie całkiem uwierzyła w jego materialność.
— Kreacja?
— Termopile — wyjaśnił uszczęśliwiony pułkownik. — Maraton, Hellespont, cieśnina przed Salaminą. Dzisiaj plan bitwy. Wpadłem na pomysł. Jedyny sposób, żeby obejrzeć ukształtowanie terenu. Wyobrazić sobie armie.
Rozległ się złowieszczy pomruk gromu, który pułkownik zignorował.
— Wakacje dla całej rodziny. Zamówić wyprawę Tossie w Paryżu. Odwiedzić madame Iritosky. Dzisiaj przyszedł od niej telegram że wyjeżdża za granicę. Przyjemna wycieczka. — Umilkł i czekał z uśmiechem na odpowiedź żony.
Pani Mering widocznie doszła do wniosku, że profesor Peddick żyje, przynajmniej na razie.
— Proszę mi powiedzieć, profesorze Peddick — zagadnęła głosem, któremu przydałoby się ciepłe okrycie — czy przed wyjazdem na tę „wycieczkę” zamierza pan powiadomić rodzinę o swoich planach? Czy pozwoli pan im dalej nosić żałobę, jak dotąd?
— Żałobę? — powtórzył profesor, wyciągając pince-nez.
— Co mówisz, moja droga? — zdziwił się pułkownik. Zahuczał następny grzmot, bardzo stosownie do okoliczności.
— Mesiel — powiedziała pani Mering — hodowałeś węża na łonie. — Wyciągnęła oskarżycielski palec w stronę profesora. — Ten człowiek oszukał tych, którzy mu zaufali, którzy przyjęli go pod swój dach, ale co najgorsze, oszukał własną rodzinę.
Profesor Peddick zdjął pince-nez i spojrzał przez szkła.
— Węża?
Przyszło mi do głowy, że możemy tutaj stać przez całą noc, a profesor Peddick i tak nie zrozumie ogromu swojej klęski, więc chyba powinienem interweniować, zwłaszcza że znowu zaczął padać deszcz. Zerknąłem na Verity, ale ona z nadzieją wpatrywała się w pusty podjazd.
— Profesorze — zacząłem, ale pani Mering już wpychała mu „Oxford Chronicie”.
— Niech pan przeczyta — rozkazała.
— Prawdopodobnie utonął? — Profesor nałożył pince-nez i znowu je zdjął.
— Czy wysłał pan telegram do siostry? — zapytał Terence. — Wiadomość, że płynie pan z nami w dół rzeki?
— Telegram? — powtórzył niejasno profesor i rozłożył „Chronicie”, jakby odpowiedź znajdowała się na drugiej stronie.
— Te telegramy, które pan wysłał z Abingdon — podsunąłem. — zapytałem, czy pan wysłał telegramy, a pan powiedział, że tak.
— Telegramy — mruknął. — Ach tak, już pamiętam. Wysłałem telegram do doktora Maroliego, autora monografii o podpisaniu Magna Carta. I do profesora Edelsweina w Wiedniu.
— Miał pan wysłać telegram do siostry i bratanicy — przypomniał mu Terence — i zawiadomić, co się z panem dzieje.
— Wielkie nieba — powiedział profesor. — Ale Maudie to rozsądna dziewczyna. Jeśli nie wróciłem do domu, odgadnie, że pojechałem na ekspedycję. Nie jest taka jak większość kobiet, co to ciągle się przejmują i myślą, że człowiek wpadł pod tramwaj.
— One nie myślą, że pan wpadł pod tramwaj — zaprzeczyła ponuro pani Mering. — One myślą, że pan utonął. Pogrzeb jest jutro o dziesiątej.
— Pogrzeb? — Profesor zajrzał do gazety. — Nabożeństwo o godzinie dziesiątej. Katedra Christ Church — przeczytał. — Na litość boską dlaczego wyprawiają mi pogrzeb? Przecież nie umarłem.
— Tak pan mówi — mruknęła podejrzliwie pani Mering.
— Musi pan natychmiast wysłać do nich telegram — wtrąciłem, zanim spróbowała pomacać jego ramię.
— Tak, natychmiast — poparła mnie pani Mering. — Baine, przynieś materiały piśmienne.
Baine skłonił się.
— Chyba wygodniej będzie państwu w bibliotece — zaproponował i miłosiernie wprowadził nas do domu.
Baine przyniósł pióro, papier, atrament i wycieraczkę do piór w kształcie jeża, a następnie herbatę, placuszki i bułeczki z masłem na srebrnej tacy. Profesor Peddick ułożył telegram do siostry i drugi do dziekana Christ Church, wyprawiono Terence’a do wioski, żeby je nadał, a Verity i ja skorzystaliśmy z jego nieobecności, żeby wymknąć się do pokoju śniadaniowego i zaplanować nasz następny ruch.
— I co dalej? — zapytała Verity. — Nikogo nie było na stacji. Ani tutaj. Pytałam kucharkę. Przez cały dzień nikt nie zapukał do drzwi. Jak tylko przestanie padać, powinniśmy przeskoczyć i powiedzieć panu Dunworthy’emu, że przegraliśmy.
— Dzień jeszcze się nie skończył — pocieszyłem ją. — Został obiad i cały wieczór. Zobaczysz, pan C. wpadnie przy zupie i ogłosi, że są potajemnie zaręczeni od Wielkanocy.
— Może masz rację — powiedziała Verity bez przekonania.
Ale nic nie wydarzyło się podczas obiadu, tylko pani Mering ponownie opowiedziała o swoich przeczuciach, które zdążyły już obrosnąć smakowitymi szczegółami.
— I kiedy tam stałam w kościele, zdawało mi się, że widzę przed sobą lady Godivę… oczywiście ubraną, w sukni z coventryskiego błękitu, z rozpuszczonymi długimi włosami, i znieruchomiałam z wrażenia, a ona ostrzegawczo uniosła świetlistą białą dłoń i rzekła: „Rzeczy nie są takie, jakie się wydają”.
Nic również nie wydarzyło się przy cygarach i porto, oprócz kompletnego opisu zalet nowego czerwono nakrapianego srebrnego tancho pułkownika Meringa. Przyłapałem się na niedorzecznej nadziei, że kiedy wrócimy do pań, będą siedziały wokół marynarza z rozbitego statku albo wydziedziczonego księcia, słuchając z przejęciem jego opowieści o zabłądzeniu w burzy, lecz kiedy pułkownik Mering rozsunął harmonijkowe drzwi, pani Mering spoczywała na kozetce, najwyraźniej znowu przytłoczona wzruszeniem, oddychając głęboko w perfumowaną chusteczkę, Tossie siedziała przy biurku i pisała w swoim pamiętniku, a Verity w fotelu na kółkach skwapliwie podniosła wzrok, jakby spodziewała się zobaczyć marynarza wśród nas.
Rozległo się pukanie do frontowych drzwi. Verity poderwała się z fotela i upuściła haft, ale to był tylko Terence, wracający po wysłaniu telegramu.
— Pomyślałem, że najlepiej zaczekać na odpowiedź od pańskiej siostry — powiedział, podając Baine’owi mokry płaszcz i parasol. Wręczył profesorowi dwie żółte koperty.
Profesor wygrzebał z kieszeni pince-nez, rozdarł telegramy i przystąpił do ich odczytywania na głos.
— „Wujku. Ucieszyła mnie wiadomość od ciebie. Wiedziałam, że jesteś cały i zdrowy. Całuję. Bratanica”.
— Kochana Maudie — powiedział. — Wiedziałem, że nie straci głowy. To dowodzi, jak inteligentnym stworzeniem może być kobieta, jeśli jest odpowiednio wykształcona.
— Wykształcona? — wtrąciła Tossie. — Czy ona jest estetycznie wykształcona?
Profesor Peddick kiwnął głową.
— Retoryka, sztuki piękne, filologia klasyczna, matematyka. — Rozdarł drugą kopertę. — Żadnej niemądrej muzyki czy haftowania.
Odczytał głośno drugi telegram.
— „Horacy. Jak mogłeś? Nabożeństwo zamówione. Kwiaty i grabarze opłaceni. Przyjedź pociągiem o dziewiątej trzydzieści dwie. Profesor Overforce zamierza wygłosić mowę pogrzebową”. Profesor Overforce! — Wstał. — Muszę natychmiast wracać do Oksfordu. Kiedy jest następny pociąg?
— Dzisiaj już nie ma pociągów do Oksfordu — odpowiedział Baine, chodzący rozkład jazdy. — Pierwszy pociąg odchodzi jutro o siódmej czternaście z Henley.
— Muszę nim jechać — oświadczył profesor Peddick. — Spakujcie natychmiast moje bagaże. Profesor Overforce! On nie zamierza wygłosić mowy pogrzebowej. On chce zdyskredytować moją teorię historii i rozpropagować własną. Poluje na fotel Havilanda. Naturalne siły! Populacja! Morderca!
— Morderca? — pisnęła pani Mering i już myślałem, że znowu zacznie od początku całą kołomyję z żywym-martwym, ale profesor nie pozwolił jej nawet zażądać soli trzeźwiących.
— Chociaż morderstwo wcale się nie liczy w jego teorii historii — ciągnął, gniotąc telegram. — Morderstwo Marata, dwóch książątek w Tower, morderstwo Darnleya, żadne z nich nie miało wpływu na bieg historii, według Overforce’a. Indywidualne działanie nie wpływa na bieg historii. Honor nie ma znaczenia w teorii Overforce’a, ani zazdrość, ani głupota, ani szczęście. Te rzeczy nie kształtują biegu wydarzeń. Ani sir Tomasz Morus, ani Ryszard Lwie Serce, ani Marcin Luter. — I tak dalej.
Pani Mering raz czy dwa próbowała mu przerwać, a potem opadła bezsilnie na kanapę. Pułkownik Mering sięgnął po gazetę (nie „Oxford Chronicie”). Tossie, wsparłszy brodę na ręku, bawiła się bezmyślnie wielką wycieraczką do piór w kształcie goździka. Terence wyciągnął nogi do ognia. Księżniczka Ardżumand zwinęła się w kłębek na moich kolanach i zasnęła.
Deszcz bębnił o szyby, ogień trzaskał, Cyryl chrapał. Verity z determinacją dziobała igłą swój haft i ciągle zerkała na pozłacany zegar z brązu na kominku, który chyba stanął.
— W bitwie pod Hastings — mówił profesor Peddick — król Harold zginął trafiony strzałą w oko. Celny strzał, który przesądził o wyniku bitwy. Jak to pasuje do teorii Overforce’a?
Kołatka na frontowych drzwiach zastukała głośno i Verity ukłuła się w palec. Terence usiadł prosto i zamrugał. Baine, który dokłada do kominka, wstał i poszedł otworzyć.
— Kto to może być o tej godzinie? — zastanawiała się pani Mering.
Proszę, pomyślałem, niech to będzie pan C.
— Siły natury! Populacje! — pienił się profesor Peddick. — Jak do tej teorii pasuje oblężenie Chartumu?
Usłyszałem stłumione głosy w westybulu, Baine’a i drugiego mężczyzny Spojrzałem na Verity, która ssała ukłuty palec, po czym znowu wbiłem wzrok w drzwi salonu.
W drzwiach pojawił się Baine.
— Wielebny pan Arbitage — oznajmił i wikary wszedł pospiesznie, strząsając krople deszczu z kapelusza o płaskim rondzie.
— Absolutnie niewybaczalne składać wizytę tak późno, wiem — zaczął, podając kapelusz Baine’owi — ale po prostu musiałem wpaść, żeby powiedzieć państwu, jak wspaniale udał się festyn. Byłem w Lower Hedgebury na zebraniu Komitetu Dobroczynnego Slumsów i wszyscy dosłownie emocjonowali się naszym sukcesem. Sukcesem — uśmiechnął się sztucznie — który moim zdaniem całkowicie zawdzięczamy pani pomysłowi urządzenia kiermaszu staroci, pani Mering. Wielebny Chichester chce taki zorganizować na swojej letniej wencie na Misję dla Upadłych Dziewcząt.
— Wielebny Chichester? — zapytałem, wychylając się do przodu.
— Tak — przyświadczył z zapałem wikary. — Pyta, czy pani zechce służyć mu radą w tym przedsięwzięciu, pani Mering. Oczywiście również panna Mering i panna Brown.
— Wielebny Chichester — powtórzyłem. — Zdaje mi się, że o nim słyszałem. Młody, nieżonaty, ciemny wąs?
— Wielebny Chichester? — zdziwił się wielebny Arbitage. — Wielkie nieba, skądże. Dziewięćdziesiątka jak obszył. Niestety dotknięty paraliżem, ale wciąż działa w dobrej sprawie. I bardzo interesuje się życiem pozagrobowym.
— Nic dziwnego — mruknął pułkownik Mering zza gazety. — Już jest jedną nogą na tamtym świecie.
— Każdy z nas stanie kiedyś przed Sądem Ostatecznym — oznajmił wielebny Arbitage, sznurując usta. — „Bójcie się Boga i chwałę mu dajcie, gdyż przyszła godzina sądu jego”. Apokalipsa rozdział czternasty, Wers siódmy.
Rzeczywiście wstrętny typ. Nadęty, pruderyjny, bez poczucia humoru. Idealny partner dla Tossie. A zresztą nie było innych kandydatów.
— Arbitage — powiedziałem. — To pańskie pełne nazwisko?
— Słucham?
— Tylu ludzi nosi podwójne nazwiska w naszych czasach — wyjaśniam. — Edward Burne-Jones, Elizabeth Barrett Browning, Edward Bulwer-Lytton. Myślałem, że Arbitage to skrót od Arbitage-Culpepper albo Arbitage-Chutney.
— Arbitage to moje pełne nazwisko — odparł, prostując się sztywno. — Eustace Hieronymous Arbitage.
— I pewnie żadnych przezwisk, nie dla człowieka na pańskim stanowisku — powiedziałem. — Więc w dzieciństwie? Moja siostra nazywała mnie Cherubinek, bo jako dziecko miałem loczki. Czy pan miał kędzierzawe włosy?
— Podobno — odparł wielebny Arbitage — byłem całkiem łysy aż do trzeciego roku życia.
— Ach — powiedziałem. — Więc Ciapuś? Albo Cukiereczek?
— Panie Henry — przywołała mnie do porządku pani Mering. — Pan Arbitage próbuje nam opowiedzieć o rezultatach festynu.
— Tak, właśnie — wielebny Arbitage wyjął skórzany notes z kieszeni. — Po odliczeniu wydatków wpływy wyniosły osiemnaście funtów, cztery szylingi i osiem pensów, więcej niż trzeba, żeby zamalować ścienne freski i wstawić nową kazalnicę. Może nawet wystarczy na zakupienie olejnego obrazu do kaplicy mariackiej. Najlepiej Holmana-Hunta.
— Jaki jest cel sztuki pańskim zdaniem, panie Arbitage? — zapytała nagle Tossie.
— Pouczać i wychowywać — odpowiedział natychmiast. — Wszelka sztuka powinna zawierać morał.
— Jak „Światło świata” — powiedziała.
— Istotnie — potwierdził wikary. — „Oto stoję u drzwi i kołaczę” Apokalipsa, rozdział trzeci, wers dwudziesty. — Odwrócił się do pani Mering. — Więc mogę powiedzieć wielebnemu Chichesterowi, że może liczyć na pani pomoc?
— Niestety nie — odparła pani Mering. — Pojutrze wyjeżdżamy do Torquay.
Zdumiona Verity podniosła wzrok, a pułkownik opuścił gazetę.
— Mam zszarpane nerwy — wyjaśniła pani Mering, patrząc twardo na profesora Peddicka. — Tyle się wydarzyło przez ostatnie kilka dni. Potrzebuję konsultacji z doktorem Fawleighem. Może słyszał pan o nim. Jest ekspertem od spirytyzmu. Ektoplazma. A stamtąd pojedziemy do Kentu, żeby poznać rodziców pana St. Trewesa i poczynić przygotowania do ślubu.
— Ach — powiedział wielebny Arbitage. — Ale wrócą państwo w sierpniu, mam nadzieję. Nasz letni festyn odniósł taki sukces, że postanowiłem urządzić jarmark w dniu Św. Bartłomieja i oczywiście będziemy potrzebować wróżki. I kiermasz staroci. Pani Chattisbourne chciała zamiast tego zorganizować turniej wista, ale powiedziałem jej, że kiermasz staroci musi przejść do tradycji. I wszystko dzięki pani. Zacząłem już zbierać fanty. Panna Stiggins podarowała stojak na buty, a moja cioteczna babka przysłała rycinę „Bitwy pod Naseby”.
— Ach tak, Naseby! — ożywił się profesor Peddick. — Szarża kawalerii księcia Ruperta. Klasyczny przykład, jak ktoś był o krok od sukcesu, który nagle obraca się w klęskę, wszystko przez brak przewidywania.
Jeszcze przez chwilę dyskutowano o niebezpieczeństwach działania bez namysłu, po czym wielebny pan Arbitage opuścił nas, udzieliwszy błogosławieństwa. Tossie ledwie zauważyła jego odejście.
— Jestem trochę zmęczona — powiedziała, jak tylko Baine wyprowadził wielebnego. Pocałowała ojca i matkę.
— Wyglądasz blado — zauważyła pani Mering. — Morskie powietrze dobrze ci zrobi.
— Tak, mamo — przyznała obojętnie Tossie, jakby myślała o czym innym. Powiedziała „dobranoc” i poszła na górę.
— Już pora udać się na spoczynek — ogłosiła pani Mering i wstała. — To był długi… — przeszyła profesora świdrującym wzrokiem — i urozmaicony dzień dla nas wszystkich. Mesiel, musisz wstać wcześnie, żeby towarzyszyć profesorowi w podróży.
— Towarzyszyć profesorowi? — zająknął się pułkownik Mering. — Nie zostawię mojego czerwono nakrapianego srebrnego tancho.
— Na pewno wolałbyś osobiście dopilnować, żeby profesor Peddick gdzieś nie przepadł — rzekła stanowczo pani Mering. — Na pewno nie chcesz odpowiadać za pozostawienie drugiej rodziny w niewiedzy i żalu.
— Nie, skądże — ustąpił pokonany pułkownik. — Chętnie odwiozę pana do domu, profesorze.
Kiedy konsultowali się z Baine’em w sprawie pociągów, podszedłem do Verity i szepnąłem:
— Złożę raport rano, kiedy wyprowadzę Cyryla do stajni.
— Dobrze — przytaknęła bez zapału. Po raz ostatni ogarnęła spojrzeniem salon, jakby w nadziei, że pan C. jeszcze się pojawi. — Dobranoc — mruknęła i poszła na górę.
— Chodź, Cyrylu — powiedział Terence, patrząc na mnie znacząco. — Pora wyjść do stajni.
Ale nie zwróciłem na niego uwagi. Patrzyłem na biurko, gdzie Tossie zostawiła swój pamiętnik.
— Zaraz przyjdę — obiecałem i przesunąłem się tak, żeby zasłonić biurko. — Poszukam tylko książki do czytania.
— Książki! — prychnęła pani Mering. — Stanowczo za wielu ludzi czyta książki w naszych czasach. — I majestatycznie wypłynęła z pokoju.
— No chodź, Cyrylu — powtórzył Terence i Cyryl wstał chwiejnie. — Na dworze ciągle pada, Baine?
— Niestety tak, sir — potwierdził Baine i poszedł otworzyć im drzwi.
— Szarża Picketta! — mówił profesor Peddick do pułkownika Meringa. — W amerykańskiej bitwie pod Gettysburgiem. Kolejny doskonały przykład działania bez namysłu. Jak Overforce wytłumaczy szarżę Picketta?
Wyszli razem z salonu. Zamknąłem za nimi drzwi i pospieszyłem do biurka. Pamiętnik był otwarty, pióro i goździkowa wycieraczka zakrywały dolne dwie trzecie strony. Na górze napisano falbaniastym charakterem pisma: „Piętnasty czerwca”, a niżej: „Dzisiaj pojechaliśmy do Cov…”
Uniosłem wycieraczkę.
„…entry”, odczytałem. Literka „y” zawisła w próżni. Cokolwiek Tossie zapisała dla potomności o tym wielkim dniu, jeszcze tego nie zrobiła, ale we wcześniejszych wpisach mogła wymienić pana C.
Zamknąłem pamiętnik, chwyciłem z półki „Rozkwit i upadek cesarstwa rzymskiego” Gibbona, tom pierwszy i drugi, wetknąłem pamiętnik pomiędzy dwa tomy i odwróciłem się z książkami w ręku.
Za mną stał Baine.
— Chętnie zaniosę pamiętnik panny Mering na górę, żeby oszczędzić panu fatygi, sir — powiedział.
— Doskonale — odparłem i wyciągnąłem pamiętnik spomiędzy Gibbonów. — Właśnie chciałem go odnieść.
— Jak pan sobie życzy, sir.
— Nie, w porządku — zapewniłem. — Wy go odnieście. Ja chyba przejdę się na spacer przed snem.
Wymówka zabrzmiała wręcz śmiesznie, skoro deszcz bębnił o szyby, i nie bardziej zasługiwała na wiarę niż wcześniejsze twierdzenie że zamierzałem odnieść Tossie pamiętnik. Ale Baine powtórzył tylko:
— Jak pan sobie życzy, sir.
— Czy ktoś dzisiaj tu przyszedł? — zapytałem. — Oprócz wielebnego pana Arbitage’ a?
— Nie, sir.
— A do kuchennych drzwi? Domokrążca? Może ktoś szukał schronienia przed deszczem?
— Nie, sir. Czy to wszystko, sir?
Tak, to wszystko. A za kilka lat… co? Luftwaffe wykończy RAF i umożliwi lądowanie w Dover, a wnuki Tossie i Terence’a będą walczyć na plażach, łąkach, błoniach Christ Church i w Iffley — daremnie. Niemcy wywieszą nazistowskie flagi z balkonów pałacu Buckingham i przemaszerują defiladowym krokiem przez Muchings End, Oksford i Coventry. No, przynajmniej nie spalą Coventry. Tylko Parlament. I cywilizację.
I kontinuum czasoprzestrzenne kiedyś się naprawi. Chyba że naukowcy Hitlera odkryją podróże w czasie.
— Czy to wszystko, sir? — ponownie zapytał Baine.
— Tak, to wszystko — powiedziałem i otworzyłem drzwi. Deszcz natychmiast mnie zmoczył, co jakoś pasowało do mojego nastroju. Zrobiłem krok na zewnątrz.
— Pozwoliłem sobie umieścić przyjaciela pana St. Trewesa w pańskim pokoju, sir — poinformował mnie Baine.
— Dziękuję — powiedziałem z wdzięcznością. Zamknąłem drzwi, odwróciłem się i ruszyłem w stronę schodów.
— Panie Henry — odezwał się Baine.
— Tak?
Cokolwiek jednak zamierzał powiedzieć, chyba się rozmyślił.
— Doskonała książka. „Rozkwit i upadek”.
— Pouczająca i budująca — przyznałem i poszedłem do łóżka.