Odezwał się Jerzy — Wybierzemy się w górę Tamizy — Będziemy mieli (mówił) świeże powietrze, gimnastykę i spokój. Stała zmiana krajobrazu zajmie nasze umysły (nie wyłączając tego co mieści się w głowie Harrisa). Ciężka praca pobudzi apetyt i sprawi że będziemy dobrze spali
— Jak się masz, Cyrylu? — powiedziałem, nie próbując wstać. Czytałem gdzieś, że każdy nagły ruch może te psy sprowokować do ataku. Czy może chodziło o niedźwiedzie? Pożałowałem, że Finch nie dostarczył mi taśmy o buldogach zamiast o kamerdynerach. Dzisiejsze buldogi mają zajęcze serca. Ulubieniec Oriel to sympatyczny wałkoń, który po całych dniach wyleguje się przed budką portiera w nadziei, że ktoś przyjdzie go pogłaskać.
Ale to był dziewiętnastowieczny buldog, a nazwa „buldog” wywodzi się ze średniowiecznych igrzysk, gdzie byka (buli) szczuto psami (dog). Czarujące widowisko, kiedy buldogi, specjalnie hodowane ze względu na wytrwałość i bojowe usposobienie, wgryzały się w tętnice szyjne, a rozzłoszczony tym — co zrozumiałe — byk próbował stratować psy i/albo wziąć je na rogi. Kiedy zakazano szczucia byków? Na pewno przed 1888 rokiem. Lecz kto wie, ile potrzeba czasu, żeby wykorzenić z buldogów tę srogą zawziętość?
— Bardzo się cieszę z naszej znajomości, Cyrylu — powiedziałem.
Cyryl wydał dźwięk, który zabrzmiał jak warknięcie. Albo beknięcie.
— Cyryl pochodzi z doskonałej rodziny — oznajmił Terence, wciąż przykucnięty obok moich niedoszłych zwłok. — Jego ojcem był Dan Diabeł po Meduzie. Jego prapradziadkiem był Egzekutor. Jeden z najsłynniejszych pogromców byków. Nigdy nie przegrał walki.
— Naprawdę? — zapytałem słabo.
— Prapradziadek Cyryla pokonał Srebrnołapego. — Pokręcił głową z podziwem. — Ośmiusetfuntowego niedźwiedzia grizzly. Capnął go za pysk i nie puścił przez pięć godzin.
— Ale już straciły tę bojowość i zawziętość? — zapytałem z nadzieją.
— Bynajmniej — odparł Terence. Cyryl znowu warknął.
— Wcale nie uważam, że wykazywały takie cechy — ciągnął Terence — najwyżej pod przymusem. W pazurach niedźwiedzia każdy walczy zażarcie, moim zdaniem. Nie uważasz, Cyrylu?
Cyryl ponownie wydał niski pomruk, który tym razem zdecydowanie przypominał beknięcie.
— Złote serce miał ten Egzekutor, tak mówią. Pan Henry płynie z nami na wycieczkę, Cyrylu — oznajmił, chociaż buldog nadal przyciskał mnie do ziemi i dokładnie obśliniał — jak tylko załadujemy łódź i uładzimy się z Jabezem. — Wyciągnął kieszonkowy zegarek i trzasnął kopertą. — Chodź, Ned. Już prawie za kwadrans dwunasta. Później możesz pobawić się z Cyrylem.
Podniósł oba pudła i ruszył do przystani. Cyryl, wyraźnie chętny do pomocy, zlazł ze mnie i poczłapał do kosza, żeby go obwąchać. Podniosłem się, uratowałem kosz i poszedłem za Terence’em nad rzekę.
Jabez stal na przystani obok wielkiej kupy bagaży, z ramionami obronnie skrzyżowanymi na piersi.
— Oni myślą, że im pomogę załadować łódź, zanim zapłacą — powiedział w przestrzeń — ale Jabez zna się na takich sztuczkach. — Podjął mi pod nos imponująco brudną rękę. — Cztery szóstki.
Nie miałem zielonego pojęcia, co to znaczy, podobnie jak „dziewiątak”.
— Masz — wręczyłem Terence’owi portfel — ty się z nim dogaduj a ja przyniosę resztę bagażu.
Zabrałem walizę i sakwojaż, które stoczyły się ze schodów, kiedy Cyryl mnie przewrócił, i zaniosłem je na przystań. Cyryl grzecznie truchtał obok mnie.
Terence stał w łodzi, ciemnozielonej, obłażącej z farby, z nazwą „Victory” wymalowaną przez szablon na dziobie. Łódź była zniszczona, lecz duża, co dobrze się składało, ponieważ góra bagaży na brzegu najwyraźniej należała do Terence’a.
— Ślicznotka, prawda? — powiedział Terence, wziął ode mnie walizę i wepchnął pod środkową ławkę. — Załadujemy ją migiem i zaraz wypływamy.
Załadunek potrwał jednak trochę dłużej. Ułożyliśmy na dziobie bagaż Terence’a, który składał się z dużego kuferka, dwóch pudeł, nesesera, trzech wiklinowych koszów, drewnianej skrzynki, blaszanej puszki, zrolowanych dywaników i dwóch wędek, a mój ustawiliśmy na rufie. W ten sposób całkowicie zapełniliśmy łódź, więc musieliśmy wyjąć wszystko i zacząć od nowa.
— Trzeba podejść do tego naukowo — oświadczył Terence. — Najpierw duże przedmioty, potem wypełnić luki mniejszymi.
Tak zrobiliśmy, zaczynając od kuferków, a kończąc na dywanikach, które rozwinęliśmy i upchnęliśmy w rogach. Tym razem na środku zostało wolne miejsce szerokości około stopy. Cyryl natychmiast wlazł tam i rozłożył się wygodnie.
Czułem, że powinienem zaproponować pozostawienie części moich bagaży na brzegu, ponieważ jednak nie wiedziałem, co w nich jest, postanowiłem nie ryzykować.
— Wiedziałem, że trzeba było zabrać Dawsona — oznajmił Terence. — Dawson potrafi dokonać cudów przy pakowaniu.
Zakładałem, że Dawson to jego lokaj. Z drugiej strony całkiem możliwe, że Dawson był jego ulubionym szopem.
— Kiedy wyjeżdżałem do Oksfordu, zdołał pomieścić wszelkie ziemskie dobra Cyryla i moje w jednym kufrze i jeszcze zostało miejsce. Oczywiście gdybym go zabrał, musielibyśmy uwzględnić także jego bagaż. I jego samego. — Zmierzył bagaże taksującym wzrokiem. A może gdyby zacząć od najmniejszych rzeczy…
W końcu zaproponowałem, żeby wręczyć Jabezowi napiwek w postaci następnego dziewiątaka (cokolwiek to znaczyło) i poprosić go o pomoc. Zabrał się do roboty, ubijając i ugniatając nasze rzeczy przy użyciu brutalnej siły, czemu towarzyszył gniewny monolog.
— Każą Jabezowi czekać pół dnia na jego pieniądze — mamrotał, wpychając torbę pod ławkę — a potem chcą, żeby załadował łódź jak zwykły służący. A potem stoją i patrzą się na niego jak para głupców. Patrzyliśmy. Przynajmniej ja patrzyłem. Obserwowałem go z pewnego rodzaju niezdrową fascynacją. Najwyraźniej z niego nie wykorzeniono srogiej zawziętości. Miałem nadzieję, że do pudeł nie zapakowano żadnych kruchych przedmiotów. Cyryl, wygnany z łodzi, wrócił do obwąchiwania okrągłego wiklinowego kosza, który widocznie zawierał żywność. Terence wyciągnął kieszonkowy zegarek i zapytał Jabeza, czy nie mógłby pakować szybciej, co wydało mi się wyjątkowo nierozważne.
— Szybciej, powiada — burknął Jabez, miażdżąc bok pudła Terence’a. — Gdyby nie zabrali ze sobą całego dobytku, poszłoby szybciej, a jakże. Pewnie wyruszają na poszukiwanie źródeł Nilu. Jak łódka zatonie, dobrze im tak.
Wreszcie, po wielu groźnych pomrukach i nieznacznym wgnieceniu nesesera, Jabezowi udało się wszystko upchnąć. Nie podszedł do tego naukowo, a sterta na dziobie wyglądała, jakby mogła przewrócić się w każdej chwili, ale przynajmniej zostało miejsce dla nas trzech.
— Zgodnie z rozkładem — oznajmił Terence, zatrzasnął zegarek i zstąpił do łodzi. — Dalej, druhowie, odbijamy. Zwijajcie się żywo.
Cyryl wlazł do łodzi, uwalił się na pokładzie i zasnął.
— Ahoj, Ned — zawołał Terence. — Czas odpłynąć.
Ruszyłem do łodzi, ale Jabez zastąpił mi drogę i wyciągnął rękę po napiwek. Dałem mu szylinga, widocznie za dużo, ponieważ rozpłynął się w szczerbatym uśmiechu i natychmiast się cofnął, a ja wszedłem do łodzi.
— Witamy na pokładzie — powiedział Terence. — Ten pierwszy kawałek jest dość trudny do nawigacji. Ty wiosłuj na początek, a ja będę sternikiem.
Kiwnąłem głową, usiadłem przy wiosłach i obejrzałem je z powątpiewaniem. Wiosłowałem trochę w szkole, ale tylko automatycznie koordynowanymi treningówkami. Te wiosła były drewniane i ważyły tonę. W dodatku chyba nie miały żadnego połączenia. Kiedy próbowałem poruszyć nimi jednocześnie, jedno płasko uderzyło w wodę a drugie nawet jej nie dosięgło.
— Przepraszam — powiedziałem, próbując jeszcze raz. — Nie wiosłowałem za wiele od czasu choroby.
— Przypomnisz sobie — pocieszył mnie wesoło Terence. — To jak jazda konna.
Za drugim razem zanurzyłem oba wiosła w wodzie, ale nie mogłem ich wyciągnąć. Naparłem z całych sił, jakbym dźwigał belkę w katedrze Coventry, i zalałem łódź fontanną wody.
— Para głupców! — odezwał się Jabez do nikogo w szczególności. — Jeszcze nigdy nie pływali łódką. Utoną, zanim dojadą do Iffley, i co wtedy będzie z łódką Jabeza?
— Powiadam, lepiej ja powiosłuję na początek — zaproponował Terence, zamieniając się ze mną miejscami — a ty steruj.
Chwycił wiosła, zręcznie zanurzył je razem w wodzie i wyciągnął prawie bez plusku.
— Tylko dopóki nie miniemy tego trudnego kawałka. „Trudny kawałek” za mostem okazał się prawdziwym lasem skifów, pychówek i lodzi wiosłowych, plus dwie wielkie barki pomalowane na żółto i czerwono. Terence energicznie wiosłował obok nich, wykrzykując do mnie rozkazy, żebym wyprostował rumpel, co próbowałem zrobić, ale łódź, podobnie jak Cyryl, wykazywała wyraźną tendencję do zbaczania w lewo. Pomimo moich największych wysiłków wciąż dryfowaliśmy w stronę jakichś wierzb i murów.
— Trzymaj na sterburtę — krzyczał Terence — na sterburtę!
Nie miałem pojęcia, co to jest sterburta, ale eksperymentalnie pociągnąłem za linki steru i mniej więcej wyrównałem kurs. Tymczasem łódź minęła już trudny kawałek i znalazła się naprzeciwko rozległej łąki.
Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że patrzę na Błonia Christ Church, chociaż nie takie, jakie znałem. Bez gapiów, bez rusztowań, bez łopoczących płacht plastiku. Bez katedry wznoszącej się ze zwałów czerwonego piaskowca, zaprawy murarskiej i dachówek. Bez robotników wykrzykujących rozkazy do robotów murarskich. Bez pikiet protestujących przeciwko zniszczeniu środowiska, atmosfery, sylwetki Oksfordu i wszystkiego w ogólności.
Trzy krowy spokojnie przeżuwały paszę tam, gdzie teraz stała zachodnia wieża uwieńczona iglicą, okutana w błękitny plastik i czekająca, aż lady Schrapnell i Rada Miejska Coventry zakończą negocjacje w sprawie dzwonu.
Obok krów biegła wydeptana ścieżka, prowadząca w stronę miodowych murów Christ Church, po której spacerowali dwaj oksfordzcy donowie, pochyliwszy ku sobie głowy, dyskutując o filozofii lub poezji Ksenofonta.
Po raz kolejny zaciekawiło mnie, jakim sposobem lady Schrapnell zdołała ich przekonać, żeby pozwolili jej tam budować. W dziewiętnastym wieku miasto przez trzydzieści lat próbowało zbudować zwykłą drogę przez Błonia Christ Church, zanim ostatecznie przegrało z uniwersytetem, później zaś, kiedy metro dotarło do Oksfordu, na samą wzmiankę o zlokalizowaniu tam stacji podniósł się jeszcze większy krzyk.
Lecz fizycy temporalni dotarli w swoich badaniach do punktu, skąd nie mogli posunąć się dalej bez zbudowania precyzyjnego strukturalnego oscylatora nuklearnego. I nie mieli szans na finansowe wsparcie międzynarodowych korporacji, które straciły zainteresowanie podróżami w czasie przed czterdziestu laty, kiedy dowiedziały się, że nie mogą splądrować i zgwałcić przeszłości. Ani grosza również na budynki, stypendia czy pensje. Ani grosza, kropka. A lady Schrapnell była kobietą niezwykle upartą i niezwykle bogatą. I zagroziła, że przekaże pieniądze do Cambridge.
— Nie, nie — mówił Terence — sterujesz prosto na brzeg! Pospiesznie pociągnąłem za linki i nakierowałem łódź z powrotem w główny nurt.
Przed nami leżały przystanie kolegiów i zielony łuk ujścia Cherwell, a dalej szara wieża Magdaleny i długie zakole Tamizy. Niebo nad głowami było przejrzyście błękitne, na horyzoncie błyszczały w słońcu skłębione białe obłoki. Pod przeciwległym brzegiem rosły lilie wodne, a woda między nimi była brązowa, czysta i głęboka jak oczy nimfy Waterhouse’a.
— „Brązowy nurt rzeki, złoty piach na dnie” — zacytowałem, a potem zaniepokoiłem się, czy to aby zostało napisane przed 1888 rokiem.
— „Płynie w świat daleki, hen, przez lasy mknie” — podchwycił Terence, więc widocznie zostało. — Chociaż właściwie nie ma lasów. Za tym odcinkiem są tylko pola aż do Iffley. I oczywiście rzeka nie płynie w świat daleki, tylko do Londynu. W tym cały kłopot z poezją, zawsze jest niedokładna. Weźmy Panią na Shalott. „Zdjęła łańcuch, legła w łodzi, prąd ją poniósł w dal po wodzie”. Leży w łódce i płynie z prądem rzeki do Kamelot, a przecież to niemożliwe. To znaczy, nie można sterować na leżąco, prawda? Utknęłaby w trzcinach ćwierć mili dalej. Przecież Cyryl i ja zawsze mamy kłopoty z utrzymaniem łodzi na prostym kursie, chociaż wcale nie leżymy na dnie, skąd niczego nie widać.
Miał rację. Prawdę mówiąc, znowu dryfowaliśmy prosto na brzeg, który w tym miejscu osłaniały zwieszające się nisko gałęzie kasztanów o bujnym ciemnozielonym listowiu.
— Skręcaj na sterburtę — rzucił niecierpliwie Terence.
Pociągnąłem za linki i łódka ruszyła prosto na kaczkę, która siedziała w pływającym gnieździe z patyków i liści kasztana. Kaczka zakwakała i zatrzepotała skrzydłami.
— Na sterburtę! — zawołał Terence, wściekle młócąc wiosłami do tyłu. — Na prawo!
Łódź ominęła kaczkę i skierowała się z powrotem na środek.
— Nigdy nie zrozumiem, jak działa rzeka — wyznał Terence. — Jeśli komuś wpadnie do wody fajka albo kapelusz, nawet stopę od brzegu, od razu dryfuje na środek i płynie prosto do morza, a potem wokół Przylądka do Indii, co pewnie spotkało biedną Księżniczkę Ardżumand. Ale w łodzi, kiedy chcesz płynąć środkiem, bez ustanku i trafiasz na wiry i boczne prądy, tak że masz szczęście, jeśli nie wylądujesz na ścieżce holowniczej. Zresztą nawet jeśli Pani na Shalott nie utknęła w sitowiu, pozostaje kwestia kłódki. Na sterburtę, człowieku! Sterburta, nie w lewo!
Z trzaskiem otworzył zegarek, spojrzał na tarczę i zaczął wiosłować jeszcze energiczniej, od czasu do czasu pokrzykując na mnie, żebym trzymał kurs na sterburtę.
Pomimo tych nieszczęsnych lewicowych skłonności naszej lodzi oraz narastających podejrzeń, że dostałem się pod komendę drugiego kapitana Bligha[4], nareszcie zacząłem się odprężać.
Spotkałem swój kontakt, który okazał się bardzo dobry — perfekcyjnie grał rolę oksfordzkiego studenta — i zbliżaliśmy się do Muchings End. Błonia Christ Church wyglądały jak zwykła łąka, a lady Schrapnell znajdowała się w odległości stu sześćdziesięciu lat.
Nadal nie mogłem sobie przypomnieć, co takiego miałem zrobić w Muchings End, ale fragmenty stopniowo powracały. Pamiętałem wyraźnie, że pan Dunworthy powiedział: Jak tylko go zwrócisz i mówił do Fincha: „Zadanie jest bardzo łatwe”, i coś o nieistotnych obiektach. Nadal nie pamiętałem, jaki nieistotny obiekt mam zwrócić, ale z pewnością znajdował się gdzieś w tej kupie bagażu na dziobie i gdyby inne środki zawiodły, mogłem zostawić to wszystko w Muchings End. A Terence pewnie wiedział. Zapytam go, jak tylko oddalimy się na bezpieczną odległość od Oksfordu. Najwyraźniej płynęliśmy na umówione spotkanie do Iffley, gdzie zapewne poznam szczegóły naszego planu.
Pomyślałem, że tymczasem powinienem wypocząć i wrócić do zdrowia po perypetiach z dyschronią, lady Schrapnell i tymi wszystkimi kiermaszami, oprzeć się wygodnie i przestrzegać zaleceń doktora oraz naśladować przykład Cyryla. Buldog przetoczył się na bok i chrapał zadowolony.
Jeżeli epoka wiktoriańska stanowiła idealny szpital, rzeka była idealnym oddziałem szpitalnym. Uzdrowicielskie ciepło słońca na karku, kojący chlupot wioseł, pogodna sceneria, mnóstwo zieleni, senne brzęczenie pszczół, chrapanie Cyryla i głos Terence’a.
— Weźmy Lancelota — perorował, wróciwszy do tematu Pani na Shalott. — Jedzie sobie na koniu w pełnej zbroi, w hełmie, z tarczą i lancą, i wyśpiewuje „Tirra-lirra”. Tirra-lirra! Cóż to za piosenka dla rycerza? Tirra-lirra! A jednak — przyznał, przerywając wiosłowanie — dobrze opisał tę część o zakochaniu, chociaż trochę za bardzo dramatycznie, ten kawałek, jak „Szatę wiatr porwał do rzeki wprost, zwierciadło pękło w odłamków stos”. Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia, Ned?
Wizerunek najady, wyżymającej mokry rękaw na dywan pana Dunworthy’ego, spontanicznie pojawił się przed moimi oczami, ale to był oczywisty efekt uboczny dyschronii, skutek zakłócenia równowagi hormonalnej.
— Nie — odpowiedziałem.
— Ja też do wczoraj nie wierzyłem — oświadczył Terence. — Ani w przeznaczenie. Profesor Overforce mówi, że nie ma czegoś takiego, że wszystko jest kwestią przypadku i ślepej szansy, ale skoro tak, to dlaczego wyszła nad rzekę akurat w tamtym miejscu? I dlaczego postanowiliśmy z Cyrylem popływać łódką, zamiast czytać Appiusza Klaudiusza? Tłumaczyliśmy Negotium populo romano melius quam otium committi, no wiesz, „Rzymianie rozumieją pracę lepiej niż lenistwo”, i pomyślałem sobie, że właśnie dlatego upadło Imperium Rzymskie, rozumieli pracę lepiej niż lenistwo, a ja bynajmniej nie życzę sobie, żeby to samo spotkało kochane stare Imperium Brytyjskie, więc Cyryl i ja poszliśmy wynająć łódź i popłynęliśmy w stronę Godstow, i kiedy mijaliśmy ten zadrzewiony kawałek, usłyszałem głos słodki jak głos wróżki, wołający: „Księżniczko Ardżumand! Księżniczko Ardżumand!”, więc spojrzałem na brzeg i tam ją ujrzałem, najpiękniejszą istotę pod słońcem.
— Księżniczkę Ardżumand? — upewniłem się.
— Nie, nie, dziewczynę, całą ubraną na różowo, ze złotymi lokami i cudną, słodką, śliczną buzią. Różane policzki i usta jak pączek róży, a jej nos! To znaczy, „Ona ma cudną twarz” po prostu nie wystarcza, chociaż czego można się spodziewać po kimś, kto jadąc na koniu wyśpiewuje „Tirra-lirra”? Siedziałem tam wsparty na wiosłach, lękając się poruszyć czy przemówić, żeby nie spłoszyć tego ducha lub anioła, a wtedy ona podniosła wzrok, ujrzała mnie i zapytała: „O panie, czyś nie widział przypadkiem kota?”
I było zupełnie tak samo jak w „Pani na Shalott”, tylko bez klątwy i bez pękających zwierciadeł. W tym cały kłopot z poezją, ta skłonność do przesady. Wcale nie miałem ochoty położyć się na dnie łodzi i umrzeć, bo serce mi pękło. Szybko powiosłowałem do brzegu, wyskoczyłem na ląd i zapytałem ją, o jakiego kota chodzi i gdzie go widziała ostatnio. Ona mówi, czarny z białym pyszczkiem i najśliczniejszymi białymi łapkami, i że zginął dwa dni temu, więc boi się, że coś mu się stało, a ja na to, bez obawy, koty mają dziewięć żywotów. I właśnie wtedy przyzwoitka, która okazała się jej kuzynką, nadeszła i skarciła ją za rozmawianie z obcymi, a ona powiedziała: „O, ale ten młodzieniec uprzejmie zaofiarował się z pomocą”, a kuzynka powiedziała: „To bardzo ładnie z pana strony, panie…” a ja powiedziałem St. Trewes, a ona powiedziała: „Jak się pan ma? Jestem panna Brown, a to jest panna Mering”, a potem odwróciła się do niej i powiedziała: „Tossie, niestety musimy już iść, bo spóźnimy się na herbatę”. Tossie! Słyszałeś kiedyś równie piękne imię? „O drogie imię! Niechże cię już święcie wiążą ust moich wieczyste pieczęcie!” Tossie! — wykrzyknął z zachwytem.
Tossie?
— Więc kto to jest Księżniczka Ardżumand? — zapytałem.
— Jej kotka. Nazwała ją po indyjskiej maharani, której imieniem nazwano Tadż Mahal, chociaż w takim razie powinien chyba nazywać się Tadż Ardżumand. Jej ojciec był w Indiach, bunt i radżowie, i „dwa światy nigdy się nie spotkają”, i tak dalej. Ciągle nie mogłem się połapać.
— Ojciec Księżniczki Ardżumand?
— Nie. Ojciec panny Mering, pułkownik Mering. Był pułkownikiem w dominium, ale teraz kolekcjonuje ryby.
Nawet nie pytałem, co to znaczy „kolekcjonuje ryby”.
— W każdym razie kuzynka powiedziała, że muszą iść, i Toss… panna Mering powiedziała: „O, mam nadzieję, że spotkamy się znowu, panie St. Trewes. Jutro po południu o drugiej jedziemy obejrzeć normański kościół w Iffley”, a kuzynka powiedziała: „Tossie!”, a panna Mering wyjaśniła, że powiedziała mi tylko na wypadek, gdybym znalazł Księżniczkę Ardżumand, a ja przyrzekłem pilnie szukać i dotrzymałem słowa, bo przez cały wczorajszy wieczór i dzisiaj rano pływałem z Cyrylem po rzece i wołałem: „Kici, kici!”
— Z Cyrylem? — zdziwiłem się, bo buldog chyba nie najlepiej nadawał się do poszukiwań w danych okolicznościach.
— Jest prawie równie dobry jak ogar — odparł Terence. — Tym się właśnie zajmowaliśmy, kiedy wpadliśmy na profesora Peddicka, a on wysłał nas na spotkanie z sędziwymi krewnymi.
— Ale nie znalazłeś kota?
— Nie, i niewielkie miałem szanse tak daleko od Muchings End. Zakładałem, że panna Mering mieszka w pobliżu Oksfordu, ale okazało się, że tylko przyjechała z wizytą.
— Muchings End? — powtórzyłem.
— W dole rzeki. Obok Henley. Matka przywiozła ją do Oksfordu na konsultację z medium…
— Medium? — zapytałem słabym głosem.
— Tak, no wiesz, taka osoba, która przechyla stoliki, ubiera się w gazę i pudruje twarz mąką, by ci powiedzieć, że twój wujek jest bardzo szczęśliwy w zaświatach, a testament leży w górnej lewej szufladzie kredensu. Nigdy w to nie wierzyłem, no, ale nie wierzyłem także w Przeznaczenie. A przecież tak musiało być. Że spotkam pannę Mering i że będziesz na peronie, i że ona mi powie, że wybierają się z kuzynką do Iffley dziś po południu. Tylko że nie miałem dość pieniędzy na łódź, dlatego to musiało być Przeznaczenie. No bo gdybyś nie chciał pływać po rzece i nie zapłacił Jabezowi? Nie popłynęlibyśmy do Iffley na spotkanie z panną Mering i mógłbym już nigdy jej nie zobaczyć. W każdym razie takie medium widocznie potrafi znajdować nie tylko testamenty, ale także zaginione koty, dlatego te panie przyjechały do Oksfordu na seans spirytystyczny. Ale duchy też nie wiedziały, gdzie jest Księżniczka Ardżumand, a panna Mering myślała, że kotka biegła za nią od Muchings End, chociaż to mało prawdopodobne. No, pies czasami pobiegnie za panem, ale kot…
Z tej zagmatwanej relacji wyłaniał się jeden pewnik — Terence nie był moim kontaktem. Nie wiedział, co mam zrobić w Muchings End. Jeżeli rzeczywiście chodziło o Muchings End i znowu czegoś nie pokręciłem. Wypłynąłem na rzekę ze współczesnym, całkowicie obcym człowiekiem — nie licząc psa — a mój kontakt czekał na peronie albo na torach, albo na przystani. Więc musiałem tam wrócić.
Obejrzałem się na Oksford. Odległe iglice błyszczały w słońcu, już dwie mile za nami. Nie mogłem przecież wyskoczyć za burtę i wrócić piechotą, bo bagaż zostałby w łodzi. Straciłem już swój kontakt. Nie mogłem stracić swojego bagażu.
— Terence — zacząłem — obawiam się, że…
— Nonsens! — krzyknął ktoś przed nami, rozległ się plusk i łódź zakołysała się gwałtownie. Okrągły kosz, spoczywający na kuferku, o mało nie wypadł za burtę. Złapałem go w ostatniej chwili.
— Co się stało? — zapytałem, wyglądając zza krzywizny kosza.
— Och, to na pewno Darwin — odparł Terence z niesmakiem.
Niepotrzebnie wmawiałem sobie, że jestem wyleczony, skoro najwyraźniej wciąż cierpiałem na znaczną dyschronię i miałem „trudności z rozróżnianiem dźwięków”.
— Słucham? — zapytałem nieufnie.
— Darwin — powtórzył Terence. — Profesor Overforce nauczył go i włazić na drzewa i teraz on skacze na głowy niewinnych ludzi. Skręć, Ned. — Wskazał kierunek, w którym miałem skręcić. — Skieruj łódź dalej od brzegu.
Posłuchałem, próbując coś dojrzeć za zakrętem, pod wierzbowymi gałęziami.
— W zeszłym tygodniu wylądował na samym środku pychówki z dwuosobową załogą z Corpus Christi i ich dziewczynami — poinformował mnie Terence, wiosłując na środek rzeki. — Cyryl go nie aprobuje.
Cyryl rzeczywiście miał minę pełną dezaprobaty. Podniósł się, mniej więcej, i patrzył na wierzby.
Rozległ się drugi, głośniejszy plusk i Cyryl czujnie nastawił uszy. Podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem.
Albo myliłem się co do moich „trudności”, albo moje „zaburzenia wzroku” przybrały nową formę. Pod wierzbami miotał się w rzece jakiś człowiek, gwałtownie i bezcelowo rozchlapując wodę.
Dobry Boże, pomyślałem, to naprawdę Darwin.
Miał darwinowską białą brodę, bokobrody i łysinę, a wokół niego unosiło się na wodzie coś, co wyglądało jak poły czarnego surduta. Jego kapelusz dryfował do góry dnem kilka jardów dalej. Darwin sięgnął po niego i poszedł pod wodę. Wynurzył się kaszląc i wymachując rękami, a kapelusz popłynął dalej.
— Wielkie nieba, przecież to mój tutor, profesor Peddick — zawołał Terence. — Szybko, skręcaj, nie, nie w tę stronę! Szybciej!
Wiosłowaliśmy w pośpiechu, ja rękami, żeby przyspieszyć bieg łodzi. Cyryl wstał i oparł przednie łapy na blaszanej skrzynce, niczym Nelson na mostku okrętowym pod Trafalgarem.
— Stop! Nie przejedź profesora Peddicka! — zawołał Terence, odepchnął wiosła od siebie i przechylił się na bok.
Starszy pan nie zwracał na nas uwagi. Surdut wydął się wokół niego jak kamizelka ratunkowa, wcale jednak nie utrzymywał go na wodzie. Profesor zanurzył się po raz trzeci, jedną ręką nieudolnie sięgając po kapelusz. Przechyliłem się przez burtę łodzi i złapałem go.
— Trzymam go za kołnierz — zawołałem i nagłe przypomniałem sobie, że Warder ubrała mnie w odpinany kołnierzyk, więc wymacałem kołnierz surduta. — Mam go — oznajmiłem i szarpnąłem do góry.
Głowa wynurzyła się na powierzchnię jak łeb wieloryba, i niczym wieloryb rzygnęła na nas potężną fontanną wody.
— „Natenczas przed oczami ludzi i aniołów on z rykiem powstanie”. Nie puszczaj — nakazał Terence, zahaczywszy dłoń starszego pana o burtę łodzi.
Wypuściłem kołnierz, kiedy profesor nas oblał, ale przewalając się w wodzie uniósł drugą rękę, którą wyłowiłem i pociągnąłem. Głowa wynurzyła się ponownie, otrząsając wodę jak pies.
Nie wiem, jakim cudem wciągnęliśmy go na pokład. Okrężnica gwałtownie poszła pod wodę i Terence krzyknął:
— Cyryl, nie! Ned, do tylu! Toniemy! Nie, nie puszczaj!
Lecz stosy bagażu widocznie stanowiły balast, który chronił łódź przed wywróceniem, nawet kiedy Cyryl w ostatniej chwili przełazi na naszą stronę, zaciekawiony rozwojem wypadków, i dodał swoją wagę do obciążenia jednej burty.
Wreszcie zdołałem uchwycić jedno ramię profesora, a Terence’a ostrożnie manewrując przesunął się na drugą stronę, zaparł się stopami o walizę i chwycił drugie ramię, po czym wspólnym wysiłkiem dźwignęliśmy przemoczonego, żałosnego profesora i wwindowaliśmy go do łodzi.
— Profesorze Peddick, nic się panu nie stało? — zapytał Terence.
— Absolutnie nic, dzięki wam — odparł profesor, wyżymając rękaw. To, co wziąłem za surdut, okazało się czarną akademicką gabardynową togą. — Szczęśliwy traf, że akurat tędy płynęliście. Mój kapelusz!
— Mam go — oznajmił Terence, przechylając się przez burtę. To, co wziąłem za kapelusz, okazało się akademickim biretem z ozdobnym chwastem.
— Wiem, że zapakowałem koce. Pamiętam, jak Dawson je wykładał — mruczał Terence, przetrząsając bagaże. — Co u licha pan robił w rzece?
— Tonąłem — wyjaśnił profesor Peddick.
— Mało brakowało — przyznał Terence, szperając w blaszanej skrzynce. — Ale skąd pan się wziął w wodzie? Czy pan wpadł?
— Czy wpadłem? Czy wpadłem?! — fuknął gniewnie profesor, — On mnie wepchnął!
— Wepchnął? — powtórzył zaskoczony Terence. — Kto?
— Ten zbrodniczy łajdak Overforce.
— Profesor Overforce? — zdumiał się Terence. — Dlaczego profesor Overforce wepchnął pana do wody?
— Ogólne kwestie — oświadczył profesor Peddick. — Fakty są nieistotne w nauce historii. Nie liczy się odwaga ani wiara, ani obowiązek. Historyk powinien zajmować się ogólnymi kwestiami. Tfy! Kupa naukowych bzdur. Całą historię można zredukować do efektów oddziaływania sił natury na populację. Zredukować! Bitwa Monmoutha! Hiszpańska inkwizycja! Wojna Róż! Zredukowane do sił natury! I populacji! Królowa Elżbieta! Kopernik! Hannibal!
— Może lepiej niech pan zacznie od początku — zaproponował Terence.
— Ab initio. Doskonały pomysł — zgodził się profesor Peddick. — Poszedłem nad rzekę, żeby rozważyć pewien problem w związku z moją monografią o relacji Herodota z bitwy pod Salaminą, według metody polecanej przez pana Waltona jako doskonała pomoc w myśleniu: „wytchnienie dla umysłu, pociecha dla ducha, lekarstwo na troski, balsam na dręczące myśli”. Lecz niestety, nie tak się stało. Gdyż przyszło mi piscatur in aqua turbida.
Och, świetnie, pomyślałem, następny, który gada bez sensu i sypie cytatami. W dodatku po łacinie.
— Jeden z moich uczniów, Tuttle Młodszy, powiedział mi, że widział białego kiełbia właśnie tutaj przy brzegu, kiedy trenował przed regatami. Miły chłopiec, marnie recytuje i jeszcze gorzej pisze, ale zna się na rybach.
— Wiedziałem, że je zapakowałem — stwierdził Terence, prostując się z zielonym wełnianym kocem w rękach. — Proszę — wręczył koc profesorowi. — Niech pan to zdejmie i owinie się tym.
Profesor Peddick rozpiął togę.
— Jego brat, Tuttle Starszy, był taki sam. Okropna pisownia. Wyciągnął ramię z jednego rękawa i znieruchomiał z dziwnym wyrazem twarzy, po czym wetknął ramię w drugi rękaw.
— Zawsze robił kleksy na wypracowaniach. — Jego dłoń gwałtownie grzebała w rękawie. — Przetłumaczył Non omnia possumus omnus jako „Nie wprowadzać oposów do omnibusu”. — Wykonał ostatni skomplikowany manewr i wyciągnął rękę z rękawa. — Chociaż nigdy nie przystąpił do egzaminów.
Otworzył zaciśniętą dłoń i pokazał małą białą rybkę.
— Ach, Ugobio flwuiatilis albinus — oznajmił, spoglądając na swój połów. — Gdzie mój kapelusz?
Terence podał profesorski biret, a profesor Peddick napełnił biret wodą, po czym wrzucił do niego rybkę.
— Wspaniały okaz — powiedział, pochylając się nad biretem. — Zastępca naczelnika Ministerstwa Skarbu. Doradca królowej.
Patrzyłem, jak ogląda rybkę, i zachwycałem się naszym połowem, prawdziwy ekscentryczny oksfordzki don. Oni także stanowią wymarły gatunek, jeśli nie liczyć pana Dunworthy’ego, który jest zbyt rozsądny jak na ekscentryka. Zawsze czułem się trochę oszukany, że ominęły mnie wielkie dni Jowetta i R.W. Ropera. Oczywiście najsłynniejszy był Spooner, ze względu na swój talent do kaleczenia królewskiej angielszczyzny. Powiedział rozrabiającemu studentowi: „Pan przetłoczył hormon”, a pewnej niedzieli rozpoczął hymn od słów: „Kinquering Congs Their Titles Take”.
Moim ulubionym donem był Claude Jenkins, który miał w domu taki bałagan, że czasami nie mógł otworzyć frontowych drzwi, a pewnego razu spóźnił się na zebranie i wytłumaczył się w ten sposób: „Moja gospodyni właśnie umarła, ale posadziłem ją na kuchennym krześle i powinna wytrzymać, dopóki nie wrócę”.
Ale oni wszyscy byli niezwykli: profesor logiki Cook Wilson, który po dwóch godzinach nieprzerwanej oracji powiedział: „Po tych wstępnych uwagach…” Profesor matematyki Charles Dodgson, który — kiedy królowa Wiktoria pochwaliła jego,Alicję w Krainie Czarów” i zażądała egzemplarza następnej książki — wysłał jej swoją rozprawę matematyczną „Streszczenie determinantów”, i ten profesor greki, który uważał, że barometr lepiej wygląda ustawiony poziomo niż pionowo.
I oczywiście Buckland, z jego domową menażerią i tresowanym orłem, który przechadzał się dumnie, do połowy rozwinąwszy skrzydła, pomiędzy ławkami katedry Christ Church podczas porannych modłów. (Kościół musiał ciekawie wyglądać w tamtych czasach. Biskup Bittner powinien był wprowadzić tresowane zwierzęta do katedry Coventry, kiedy frekwencja kulała. Albo spooneryzmy).
Nigdy jednak nie spodziewałem się, że spotkam żywego dona z krwi i kości, a oto miałem jednego przed sobą, wspaniały okaz, który uważnie obserwował rybkę pływającą w jego birecie i perorował na temat historii.
— Overforce głosi teorię, że nauka historii jako kroniki królów, bitew i ważnych zdarzeń jest przestarzała — mówił. — „Darwin zrewolucjonizował biologię”, powiada…
Darwin. Ten sam Darwin, którego profesor Overforce nauczył włazić na drzewa?
— „…więc historię też trzeba zrewolucjonizować — twierdzi Overforce. — Nie można dłużej traktować jej jak kroniki faktów, wydarzeń i dat. Te rzeczy nie więcej znaczą w historii niż odciski i skamieliny w teorii ewolucji”.
Właściwie, pomyślałem, znaczyły bardzo wiele.
— „Ważne są tylko prawa stanowiące podwalinę historycznych teorii, czyli prawa natury”.,A co ze zdarzeniami, które zmieniły bieg historii na dobre czy złe?”, pytam go. „Zdarzenia są nieistotne”, powiada Overforce. Zamordowanie Juliusza Cezara! Opór Leonidasa w Termopilach! Nieistotne!
— Więc łowił pan ryby na brzegu — podpowiedział Terence, rozkładając togę profesora na bagażu, żeby szybciej wyschła. — A profesor Overforce nadszedł i wrzucił pana do wody?
— Tak — potwierdził profesor Peddick, ściągając buty. — Stałem pod wierzbą i nakładałem robaka na haczyk… kiełbie najbardziej lubią ochotki, ale Pseudococcidae też się nadają… kiedy ten imbecyl Darwin opuścił się z gałęzi i spadł na mnie jak kamień, jak jeden z tych aniołów Szatana, który „runął płonący w bezdenną zgubę żaru i ruiny ohydnej” i wylądował z takim pluskiem, że upuściłem wędkę. — Spojrzał ponuro na Cyryla. — Psy!
Pies, pomyślałem z wdzięcznością. Darwin to pies profesora Overforce’a. Co nadal nie wyjaśniało, dlaczego pies zeskoczył z drzewa.
— W końcu kogoś zabije. — Profesor Peddick zdjął skarpetki, wykręcił je i nałożył z powrotem. — W zeszły wtorek zeskoczył z drzewa na Broad i przewrócił kwestora z Trinity. Ten człowiek jest całkiem postrzelony. Uważa się za drugiego Bucklanda — ciągnął profesor — ale Buckland, pomimo wszystkich wad, nigdy nie tresował swojego niedźwiedzia, żeby skakał na ludzi z drzew. Tiglat Pileser zawsze zachowywał się bez zarzutu, podobnie jak szakale, chociaż nikt nie chciał przychodzić do niego na obiad. Mógł podać krokodyla. Pamiętam jeden proszony obiad, na którym głównym daniem była nornica. Ale podał dwa doskonałe królewskie karpie.
— Przez Darwina upuścił pan wędkę… — podsunął Terence, żeby powstrzymać profesora od dygresji.
— Tak, a kiedy się odwróciłem, za mną stał Overforce i wył ze śmiechu jak hiena Bucklanda. „Na rybki? — powiada. — Ts, ts. Nigdy pan nie zdobędzie fotela Havilanda, marnując czas w ten sposób”. — „Rozważam skutki oszustwa Temistoklesa pod Salaminą dla Persów”, mówię, a on odpowiada: Jeszcze gorsze marnowanie czasu niż łowienie ryb. Historia nie jest już zwykłą kroniką faktów. To nauka”.
„Faktów! — mówię. — Uważa pan, że zwycięstwo Greków nad perską flotą jest zwykłym faktem? Ten fakt kształtował bieg historii przez następne stulecia!” Overforce machnął ręką, jakby odsuwał moje argumenty. „Fakty są nieistotne dla historycznej teorii”. „Uważa pan bitwę pod Agincourt za nieistotną? — pytam. — Albo wojnę krymską? Albo egzekucję Marii, królowej Szkocji?” „Szczegóły! — on na to. — Czy szczegóły miały znaczenie dla Darwina czy Newtona?”
Prawdę mówiąc, miały. A lady Schrapnell tak lubi powtarzać: „Bóg jest w szczegółach”.
— „Darwin! Newton! — mówię. — Obala pan własne argumenty tymi przykładami. To jednostka liczy się w historii, nie populacja. Inne siły, nie naturalne, kształtują bieg historii. A honor, wiara i odwaga? A zdrada, podłość i ambicja?”
— I miłość — dodał Terence.
— Właśnie — zgodził się profesor Peddick. — „A miłość Antoniusza i Kleopatry? Czy nie miała znaczenia dla historii? — zapytałem go, kiedy był w wodzie. — A podłość Ryszarda III? A męstwo Joanny d’Arc? To charakter, nie populacja, kształtuje historię!”
— W wodzie? — powtórzyłem tępo. Terence zawtórował mi jak echo:
— Wrzucił pan profesora Overforce’a do wody?
— Wrzucenie do wody to incydent, fakt, wypadek, zatem nieistotny dla teorii Overforce’a — oświadczył profesor Peddick. — Tak mu powiedziałem, kiedy krzyczał, żebym go wyciągnął. „Oddziaływanie sił natury na populację”, zacytowałem.
— Dobry Boże — powiedział Terence. — Ned, zawracaj łódź. Musimy płynąć z powrotem. Mam nadzieję, że jeszcze nie utonął.
— Utonął? Niemożliwe! Utopienie jest nieważne w jego historycznej teorii, choćby to książę Clarence utonął w beczce małmazji! „A morderstwa? — zapytałem go, kiedy młócił ramionami i wzywał pomocy. — A pomoc? To nieistotne, ponieważ jedno i drugie wymaga intencji oraz moralności, których istnieniu pan zaprzeczył. Gdzie w pańskiej teorii jest miejsce na plan, cel i zamiar?” „Od razu wiedziałem! — wrzasnął Overforce, rozchlapując wodę. — Pańska teoria historii to tylko argument na poparcie Wielkiego Planu, nic więcej!”,A czy nie ma dowodów na istnienie Wielkiego Planu? — zapytałem, podając mu rękę. — Czy w pańskiej teorii historycznej istnieje tylko przypadek? Nie ma wolnej woli? Nie ma dobrych uczynków? — zapytałem i wyciągnąłem Overforce’a na brzeg. — Teraz musi pan przyznać, że jednostki i fakty liczą się w historii”, mówię całkiem logicznie. A ten łajdak zepchnął mnie do rzeki!
— Ale z nim wszystko w porządku? — zapytał niespokojnie Terence.
— W porządku? — fuknął profesor Peddick. — To uparty, niedouczony, zarozumiały, porywczy, zdziecinniały ignorant! W porządku?
— Chodziło mi o to, czy nie grozi mu utonięcie.
— Skądże znowu — odparł profesor Peddick. — Na pewno poszedł przedstawić swoje niedowarzone teorie komitetowi Haviland! I zostawił mnie, żebym utonął! Gdybyście nie zjawili się w samą porę, podzieliłbym los księcia Clarence’a. Zaś Overforce, ten łajdak, otrzymałby fotel Haviland!
— No, przynajmniej nikt nikogo nie zabił — stwierdził Terence, Spojrzał niespokojnie na swój kieszonkowy zegarek. — Ned, bierz się za linki. Musimy się pospieszyć, jeśli mamy odwieźć profesora do domu i zdążyć do Iffley przed wieczorem.
Doskonale, pomyślałem. Kiedy wrócimy do mostu Folly, znajdę jakąś wymówkę, żeby nie płynąć z Terence’em do Iffley — choroba morska, osłabienie czy coś w tym rodzaju — i wrócę na stację kolejową… z nadzieją, że mój kontakt wciąż na mnie czeka.
— Iffley! — powtórzył profesor Peddick. — Akurat odpowiednie miejsce! Świetnie tam biorą klenie. Tuttle Młodszy mówił, że widział tęczowego pstrąga z rozdwojonym ogonem pół mili za śluzą w Iffley.
— Ale czy pan nie powinien wracać? — zaprotestował Terence nieszczęśliwym głosem. — Powinien pan zdjąć to mokre ubranie.
— Nonsens. Już prawie wyschło. Szkoda tracić tak dobrą sposobność. Zakładam, że masz wędki i przynętę?
— Ale co z profesorem Overforce? — zapytałem. — Nie będzie martwił się o pana?
— Ha! Odszedł, żeby pisać o populacji i uczyć swojego psa jazdy na rowerze! Populacja! Historię tworzą jednostki, nie populacje! Lord Nelson, Katarzyna Medycejska, Galileusz!
Terence spojrzał tęsknie na kieszonkowy zegarek. — Jeśli na pewno pan się nie przeziębi… — zaczął. — Rzecz w tym, ze mam spotkanie w Iffley o drugiej.
— Zatem „Do przodu! póki sił nam starczy!” — zawołał profesor Peddick. — Vestigia nulla retrorsum.
Terence z determinacją chwycił za wiosła.
Wierzby ustąpiły miejsca krzakom, a potem trawie. Za długim zakolem rzeki ujrzałem szarą kościelną wieżę. Iffley.
Wyciągnąłem swój kieszonkowy zegarek i przeliczyłem rzymskie cyfry. Za pięć minut II. Przynajmniej Terence zdąży na spotkanie, miałem nadzieję, że ja także zdążę na swoje.
— Stop! — zawołał profesor i wstał.
— Niech pan nie… — zaczął Terence i z łoskotem rzucił wiosła. Sięgnąłem po nie i złapałem dywan, który spadł mu na nogi.
Łódź zakołysała się niebezpiecznie, woda chlusnęła przez okrężnice. Cyryl zamrugał kaprawymi oczami i podniósł się chwiejnie, i tego tylko nam brakowało.
— Siad — rozkazałem.
Profesor Peddick rozejrzał się nieprzytomnie i usiadł.
— St. Trewes, musimy natychmiast przybić do brzegu — oświadczył, wskazując na brzeg. — Spójrz.
Wszyscy, nie wyłączając Cyryla, spojrzeliśmy na zieloną łąkę, porośniętą jaskrami i koronką królowej Anny.
— Toż to wypisz, wymaluj pole pod Blenheim — powiedział profesor Peddick. — Spójrzcie, tam oto wioska Sonderheim, a za nią strumień Nebel. Jawny dowód moich racji. Ślepe siły! To książę Marlborough wtedy zwyciężył! Czy masz podręcznik do ćwiczeń? I linkę do wędki?
— Nie lepiej zająć się tym później? Po południu, jak wrócimy z Iffley?
— Atak na Tallarda miał miejsce wczesnym popołudniem, dokładnie przy takim świetle — oznajmił profesor Peddick, naciągając buty. — Jaki rodzaj przynęty zabrałeś?
— Ale nie mamy czasu — zaprotestował Terence. — Mam spotkanie…
— Omnia aliena sunt, tempus tantum nostrum est — zacytował profesor Peddick. — Nic nie należy do nas prócz czasu.
Pochyliłem się do przodu i szepnąłem do Terence’a:
— Możesz nas tutaj zostawić i wrócić po nas później. Przytaknął z weselszą miną i skierował łódź do brzegu.
— Ale potrzebuję ciebie do sterowania — powiedział. — Profesorze, wysadzimy pana na brzeg, żeby pan studiował bitwę, a sami popłyniemy do Iffley i później po pana wrócimy.
Zaczął rozglądać się za odpowiednim miejscem. Minęła cała wieczność, zanim znaleźliśmy brzeg nachylony wystarczająco łagodnie, żeby profesor mógł się tam wspiąć, a jeszcze dłużej trwało skompletowanie wędkarskiego ekwipunku. Terence przetrząsał kuferek, rzucając rozpaczliwe spojrzenia na zegarek, a ja grzebałem w blaszanej skrzynce, szukając linki i pudełka z muchami.
— Mam! — oznajmił Terence. Wepchnął pudełko do kieszeni profesora, sięgnął po wiosło i przyciągnął łódź do samego brzegu.
— Ziemia ahoj — zawołał, stanął w łodzi i oparł jedną stopę na mulistym brzegu. — Proszę wysiadać, panie profesorze.
Profesor Peddick rozejrzał się z roztargnioną miną, podniósł swój biret i chciał go nałożyć na głowę.
— Chwileczkę! — zawołałem i odratowałem biret. — Masz jakiś garnek, Terence? Na białego kiełbia.
Znowu zaczęliśmy szukać, Terence w modniarskim pudle, ja w torbie. Dwa wykrochmalone kołnierzyki, para czarnych skórzanych butów za małych na mnie o trzy numery, szczoteczka do zębów.
Okrągły kosz, który obwąchiwał Cyryl. Tam było jedzenie i pewnie garnek do gotowania. Przekopałem bałagan na rufie, zajrzałem pod ławkę. Kosz stał oparty o dziób. Sięgnąłem po niego.
— Czajnik! — zawołał Terence, podnosząc czajnik za rączkę. Podał mi czajnik, a ja przelałem do niego wodę z rybką i zwróciłem biret profesorowi.
— Niech pan go jeszcze nie nakłada — ostrzegłem. — Niech pan zaczeka, aż woda wyparuje.
— Zdolny uczeń — pochwalił mnie rozpromieniony profesor. — Beneficiorum gratia sempiterna est.
— Kto wysiada, ten wysiada — zaintonował Terence i wysadził profesora na brzeg, zanim zdążyłem postawić czajnik. — Wrócimy za godzinę — dodał, gramoląc się do łodzi i chwytając wiosła. — Może za dwie.
— Będę tutaj — zapewnił go profesor Peddick. — Fidelis ad urnum.
— Nie wpadnie znowu? — zaniepokoiłem się.
— Nie — odparł Terence bez większego przekonania i przyłożył się do wioseł, jakby startował w regatach ósemek.
Szybko oddaliliśmy się od profesora Peddicka, który pochylił się, żeby obejrzeć coś na ziemi przez swoje pince-nez. Pudełko z muchami wypadło mu z kieszeni, stoczyło się po brzegu i zatrzymało w połowie pochyłości. Profesor nachylił się niżej i sięgnął po nie.
— Chyba powinniśmy… — zacząłem, ale Terence potężnie naparł na wiosła i przed nami ukazał się kościół oraz kamienny łukowy mostek.
— Powiedziała, że będzie czekać na moście — wysapał Terence. — Widzisz ją?
Osłoniłem oczy dłonią i zerknąłem na mostek. Ktoś stał przy północnym końcu. Szybko podpłynęliśmy bliżej. Młoda kobieta z białą parasolką. W białej sukni.
— Ona tam jest? — zapytał Terence, wyjmując wiosła z wody. Nosiła biały kapelusz ozdobiony błękitnymi kwiatami, pod którym lśniły w słońcu jej kasztanowe włosy.
— Spóźniłem się? — zapytał Terence.
— Nie — odparłem. Ale ja się spóźniłem, pomyślałem. To była najpiękniejsza istota, jaką widziałem w życiu.