To nie jest ta sama gra. To jest zupełnie inna gra, w tym cały kłopot.
Nie bardzo pamiętam, co powiedziałem ani jak weszliśmy do domu. Najwyższym wysiłkiem powstrzymałem się od okrzyku: „Finch! Co pan tu robi?”
Odpowiedź była oczywista. Kamerdynerował. Równie oczywiste było, że wziął sobie za wzór najwspanialszego kamerdynera wszech czasów, Jeevesa z książek P.G. Wodehouse’a. Miał tę samą wyniosłą postawę, ten sam nienaganny sposób mówienia, zwłaszcza tę chłodną, pokerową twarz. Można by pomyśleć, że nigdy w życiu mnie nie widział.
Wprowadził nas do środka z idealnie odmierzonym ukłonem, Powiedział: — Zaanonsuję państwa — i ruszył w kierunku schodów, ale za późno. Pani Chattisbourne i jej cztery córki już zbiegały po schodach, wołając:
— Tossie, kochanie, co za niespodzianka!
Pani Chattisbourne zatrzymała się u stóp schodów i jej cztery córki również znieruchomiały, tworząc jakby układ zstępujący. Wszystkie łącznie z rodzicielką, miały zadarte nosy i jasnobrązowe włosy.
— A kim jest ten młody dżentelmen? — zapytała pani Chattisbourne. Dziewczęta zachichotały.
— Pan Henry, jaśnie pani — przedstawił mnie Finch.
— Więc to jest ten młody dżentelmen, który odnalazł twoją kotkę — powiedziała pani Chattisbourne. — Wszyscy o tym słyszeliśmy od wielebnego pana Arbitage’a.
— O nie! — zaprzeczyła Tossie. — To pan St. Trewes zwrócił mi moją biedną Księżniczkę Ardżumand. Pan Henry jest tylko jego przyjacielem.
— Ach — powiedziała pani Chattisbourne. — Miło mi pana poznać panie Henry. Pozwoli pan, że mu przedstawię mój ogródek kwiatowy.
Przez ostatnie kilka dni tak się przyzwyczaiłem do wysłuchiwania najrozmaitszych nonsensów, że nawet nie mrugnąłem. Pani Chattisbourne zaprowadziła mnie do schodów.
— To są moje córki, panie Henry — oznajmiła, wskazując jedną po drugiej z dołu do góry — Róża, Lilia, Hortensja i najmłodsza Eglantyna. Mój własny pachnący ogródek i — ścisnęła mnie za ramię — ślubny bukiet dla jakichś szczęśliwych młodzieńców.
Dziewczęta zachichotały po kolei, kiedy wymieniano ich imiona, a potem chórem na wzmiankę o ślubnym bukiecie.
— Czy mam podać napoje w pokoju porannym? — zapytał Finch. — Panna Mering i pan Henry niewątpliwie zmęczyli się spacerem.
— Jak cudownie, że o tym pomyśleliście, Finch — zawołała pani Chattisbourne, kierując mnie do drzwi na prawo. — Finch to wspaniały kamerdyner — oznajmiła. — Myśli dosłownie o wszystkim.
Pokój poranny Chattisbourne’ów wyglądał dokładnie jak salonik Meringów, tylko kwieciście. Na dywanie kwitły lilie, każdą lampę zdobiły żonkile i niezapominajki, a pośrodku pokoju na marmurowym blacie stołu stał wazon malowany w maki, wypełniony różowymi peoniami.
Salon był równie zagracony jak u Meringów i kiedy poproszono mnie, żebym usiadł, musiałem przeciskać się przez labirynt hiacyntów i nagietków do krzesła z obiciem haftowanym w niezwykle realistyczne róże.
Usiadłem na nim ostrożnie z obawy przed kolcami, a cztery córki pani Chattisbourne usiadły naprzeciwko na kwiecistej sofie i zachichotały.
W ciągu tego poranka odkryłem, że z wyjątkiem najmłodszej Eglantyny, która wyglądała na jakieś dziesięć lat, chichotały przez cały czas i dosłownie po każdym zdaniu.
— Finch to absolutny klejnot! — mówiła na przykład pani Chattisbourne, a one chichotały. — Taki kompetentny! Zanim jeszcze wydamy mu polecenie, on już to zrobił. Wcale nie jak nasz poprzedni kamerdyner… jak on się nazywał, Tossie?
— Baine — odpowiedziała Tossie.
— Ach tak, Baine — prychnęła pani Chattisbourne. — Owszem, odpowiednie nazwisko dla kamerdynera, chociaż zawsze uważałam, że nie nazwisko tworzy kamerdynera, tylko szkolenie. Baine był należycie wyszkolony, chociaż daleki od ideału. Ciągle czytał książki, jak sobie przypominam. Finch nigdy nie czyta — zakończyła z dumą.
— Gdzież pani go znalazła? — zagadnęła Tossie.
— To właśnie najbardziej zdumiewające — oznajmiła pani Chattisbourne. (Chichoty). — Poszłam zanieść pastorowi serwetki kredensowe na festyn, a on siedział w salonie pastora. Podobno pracował u rodziny, która wyjechała do Indii, a on nie mógł im towarzyszyć z powodu uczulenia na curry.
Uczulenie na curry.
— Pastor powiedział: „Zna pani kogoś, kto potrzebuje kamerdynera?” Wyobrażasz sobie? To było Przeznaczenie. (Chichoty).
— Mnie się wydaje wysoce nieprawidłowe — oświadczyła Tossie.
— Och, oczywiście Tomasz nalegał, żeby go wypytać, i on miał nadzwyczaj korzystne referencje.
Niewątpliwie wszystkie od ludzi, którzy wyjechali do Indii, pomyślałem.
— Tossie, powinnam gniewać się na twoją drogą matkę za podkupienie tego… — z namysłem zmarszczyła brwi — znowu zapomniałam, jak się nazywał…
— Baine — podpowiedziała Tossie.
— Za podkupienie Baine’a, ale jak mam się złościć, skoro znalazłam idealnego zastępcę?
Idealny zastępca wszedł do pokoju, niosąc na ukwieconej tacy karafkę z rżniętego szkła i kieliszki.
— Kordiał porzeczkowy! — wykrzyknęła pani Chattisbourne. — akurat to, co trzeba! Sama widzisz!
Finch zaczął nalewać kordiał i podawać kieliszki.
— Panie Henry — zwróciła się do mnie pani Chattisbourne — czy studiuje razem z panem St. Trewesem?
— Tak — odpowiedziałem. — W Oksfordzie. W Balliol.
— Czy pan jest żonaty? — zapytała Eglantyna.
— Eglantyno! — zawołała Lilia. — To niegrzecznie pytać ludzi, czy są żonaci.
— Sama pytałaś Tossie, czy on jest żonaty — odparła Eglantyna. — Słyszałam, jak szepczesz.
— Cii — syknęła Lilia i zrobiła się, całkiem stosownie, czerwona jak goździk. (Chichoty).
— Z jakiej części Anglii pan pochodzi, panie Henry? — zapytała pani Chattisbourne.
Nadszedł czas, żeby zmienić temat.
— Chciałbym podziękować za pożyczenie ubrań syna — powiedziałem, sącząc kordiał porzeczkowy. Smakował lepiej niż pasztet z węgorza. — Czy go zastałem?
— Och, nie — odparła pani Chattisbourne. — Meringowie panu nie mówili? Elliott jest w Południowej Afryce.
— On jest inżynierem górnictwa — wtrąciła usłużnie Tossie.
— Właśnie dostaliśmy list od niego — ciągnęła pani Chattisbourne. — Gdzie ten list, Hortensjo?
Wszystkie dziewczęta wstały i zaczęły szukać listu przy akompaniamencie chichotów.
— Tutaj jest, jaśnie pani — powiedział Finch i podał list pani Chattisbourne.
— „Drodzy Matko i Ojcze, i Kwiatuszki — przeczytała. — Wreszcie wysyłam ten długi list, który wam obiecałem”. — Najwyraźniej zamierzała odczytać całość.
— Na pewno pani tęskni za synem — powiedziałem, żeby ją powstrzymać. — Czy on wkrótce wróci do domu?
— Dopiero kiedy zakończy swój dwuletni staż, czyli jeszcze osiem miesięcy, niestety. Oczywiście gdyby jedna z jego sióstr wyszła za maź, przyjechałby do domu na wesele. (Chichoty).
Zagłębiła się w list. Dwa fragmenty przekonały mnie, że Elliott był równie niemądry jak siostry i zakochany wyłącznie w samym sobie.
Trzeci fragment przekonał mnie, że Tossie również niewiele o niego dbała. Wyglądała na porządnie znudzoną.
Przy czwartym fragmencie zaciekawiło mnie, jakim cudem Elliott uniknął imienia w rodzaju Rododendron lub Mugwort. Potem już tylko gapiłem się na kota Chattisbourne’ów.
Kot leżał na podnóżku haftowanym w fiołki i był tak ogromny że tylko kilka fiołków wystawało po brzegach. Był żółty z bardziej żółtymi pręgami i jeszcze bardziej żółtymi oczami, które sennie odwzajemniły moje spojrzenie spod ciężkich powiek. Sam również zaczynałem odczuwać senność wskutek działania porzeczkowego kordiału oraz prozy Elliotta Chattisbourne. Zatęskniłem za pobytem w Muchings End. Pod drzewem. Albo w hamaku.
— W co się ubierzesz na festyn, Różo? — zapytała Tossie, kiedy pani Chattisbourne zrobiła przerwę, żeby przewrócić trzecią stronicę listu.
Róża zachichotała i odpowiedziała:
— W moją suknię z błękitnego woalu z koronkowymi wstawkami.
— Ja nałożę biały kreton w kropeczki — oznajmiła Hortensja. Starsze dziewczęta nachyliły się do siebie i zaczęły szczebiotać.
Eglantyna podeszła do podnóżka, dźwignęła kota i władowała mi na kolana.
— To jest nasza kotka, Panna Marmolada.
— Pani Marmolada, Eglantyno — poprawiła córkę pani Chattisbourne, a ja zaciekawiłem się, czy kotom przysługują tytuły honorowe, tak jak kucharkom.
— Jak się pani miewa, Pani Marmolado? — zapytałem, łaskocząc kota pod brodą. (Chichoty).
— A w co ty się ubierzesz na festyn, Tossie? — zapytała Lilia.
— W nową suknię, którą papa zamówił dla mnie w Londynie — oznajmiła Tossie.
— Och, jak ona wygląda? — zawołała Hortensja.
— Opisałam ją w swoim pamiętniku — powiedziała Tossie.
I jakaś nieszczęsna biegła sądowa poświęci całe tygodnie na odcyfrowanie tego opisu, pomyślałem.
— Finch, podajcie mi ten kosz — poleciła Tossie, a kiedy wykonał polecenie, sięgnęła pod haftowaną serwetkę i wyciągnęła książkę oprawną w kurdyban, ze złotym zameczkiem.
Tak oto prysły nadzieje Verity na przejrzenie pamiętnika pod naszą nieobecność. Postanowiłem, że spróbuję ukradkiem wyciągnąć go z kosza w drodze do domu.
Tossie ostrożnie rozpięła złoty łańcuszek z kluczykiem, który nosiła na nadgarstku, otworzyła pamiętnik, po czym starannie zapięła z powrotem łańcuszek.
Postanowiłem poprosić Fincha, żeby ukradł dla mnie pamiętnik. Może już o tym pomyślał, skoro pani Chattisbourne twierdziła, że potrafi odgadywać życzenia.
— „Biała organdyna mignonette — odczytała Tossie — na spodzie z liliowego jedwabiu. Stanik ze sznurowanym przodem, wykończony falbanką haftowaną farbowanym jedwabiem w najdelikatniejszych odcieniach heliotropu, barwnika i lila, ze wstawką we wzór z fiołków i niezapominajek wszytą w…”
Opis sukni był jeszcze dłuższy od listu Elliotta Chattisbourne’a Poświęciłem całą uwagę głaskaniu pani Marmolady.
Była nie tylko olbrzymia, ale wyjątkowo gruba. Brzuch miała rozdęty i dziwnie guzowaty w dotyku. Przestraszyłem się, że na coś choruje. Wczesna forma zarazy, która zmiotła wszystkie koty w 2004 roku jeszcze chyba nie występowała w czasach wiktoriańskich?
— „…i plisowana liliowa szarfa z rozetką z boku — czytała Tossie. — Suknia jest ślicznie udrapowana i ma haftowany obrąbek z tych samych kwiatów. Rękawy bufiaste, z falbankami na ramieniu i łokciu. Szlaczek z liliowych wstążek…”
Przesunąłem ostrożnie dłonią pod brzuchem Pani Marmolady. Kilka guzów. Ale jeśli to leptowirus, musi być we wczesnym stadium. Kocica wyglądała na zupełnie szczęśliwą. Sierść miała gładką i błyszczącą, mruczała z zadowoleniem, ugniatając łapami nogawkę moich spodni.
Widocznie wciąż cierpiałem na powolność kojarzenia. Ona wcale nie wydaje się chora, pomyślałem, chociaż wygląda tak, jakby miała zaraz pęknąć…
— Dobry Boże — powiedziałem. — Ten kot jest w cią… — i jakiś ostry przedmiot uderzył mnie w kark.
Urwałem w pół słowa.
Finch stojący za mną powiedział:
— Przepraszam jaśnie panią, jakiś dżentelmen przyszedł do pana Henry’ego.
— Do mnie? Ale… — zacząłem i znowu zainkasowałem cios. — Zechcą mi panie wybaczyć — powiedziałem, wykonałem coś w rodzaju ukłonu i poszedłem za Finchem do drzwi.
— Pan Henry spędził ostatnie dwa lata w Ameryce — usłyszałem głos Tossie, kiedy wychodziłem z pokoju.
— Ach — powiedziała pani Chattisbourne.
Finch poprowadził mnie korytarzem do biblioteki i zamknął z nami drzwi.
— Wiem, nie przeklina się w obecności dam — mruknąłem, pocierając kark. — Nie musiał pan mnie walić.
— Nie walnąłem pana za przeklinanie, sir — odparł Finch — chociaż ma pan rację. Nie wolno tego robić w przyzwoitym towarzystwie.
— A w ogóle czym mnie pan uderzył? — zapytałem, ostrożnie obmacując swój kręgosłup. — Maczugą?
— Tacą, sir — wyjaśnił i wyjął z kieszeni srebrną tackę, groźnie się prezentującą. — Nie miałem wyboru, sir. Musiałem pana powstrzymać.
— Powstrzymać przed czym? — zapytałem. — I w ogóle co pan tu robi?
— Wypełniam zlecenie pana Dunworthy’ego.
— Jakie zlecenie? Wysłał pana, żeby pan pomagał mnie i Verity?
— Nie, sir — zaprzeczył.
— Więc dlaczego pan jest tutaj? Finch zrobił zakłopotaną minę.
— Nie wolno mi powiedzieć, sir, tyle tylko, że wykonuję… — urwał, szukając odpowiedniego słowa — …pokrewne zadanie. Jestem na innej ścieżce czasowej niż pan i dlatego mam dostęp do informacji, których pan jeszcze nie zdobył. Gdybym panu powiedział, mógłbym zaszkodzić pańskiej misji, sir.
— A walenie mnie w kark nie zaszkodzi? — burknąłem. — Chyba mam złamany kręg szyjny.
— Musiałem pana powstrzymać, sir, przed skomentowaniem stanu kota — wyjaśnił. — W wiktoriańskim społeczeństwie dyskusje o seksie w mieszanym towarzystwie stanowiły absolutne tabu. To nie pańska wina, że pan o tym nie wiedział. Nie przeszedł pan odpowiedniego szkolenia. Mówiłem panu Dunworthy’emu, że wysyłanie pana bez przygotowania i w pańskim stanie to kiepski pomysł, ale on się uparł, ze to pan powinien zwrócić Księżniczkę Ardżumand.
— Uparł się? — powtórzyłem. — Dlaczego?
— Nie wolno mi powiedzieć, sir.
— Zresztą wcale nie zamierzałem mówić o seksie — oświadczyłem. Chciałem tylko powiedzieć, że kot jest w cią…
— Żadnych aluzji do seksu, sir, czy do jego skutków. — Zniżył głos i nachylił się do mnie. — Dziewczęta utrzymywano w całkowitej niewiedzy aż do nocy poślubnej, kiedy to wiele z nich przeżywało poważny wstrząs, niestety. Nigdy nie wspominano o kobiecych biustach czy figurach, a nogi określano jako kończyny.
— Więc co miałem powiedzieć? Że kot jest przy nadziei? W odmiennym stanie? W błogosławionym stanie?
— Nie powinien pan w ogóle wypowiadać się na ten temat. Fakt ciąży u ludzi i zwierząt starannie ignorowano. Nie powinien pan o tym wspominać.
— A kiedy kotka się okoci i pól tuzina kociaków biega po całym domu, też powinienem je ignorować? Albo zapytać, czy bocian je przy. niósł?
Finch miał niewyraźną minę.
— To kolejny powód, sir — powiedział niejasno. — Nie chcemy niepotrzebnie przyciągać uwagi. Nie chcemy wywołać następnej niekongruencji.
— Niekongruencji? — bąknąłem. — O czym pan mówi?
— Nie wolno mi powiedzieć. Kiedy pan wróci do porannego pokoju, radzę unikać wszelkich wzmianek o kocie.
Wyrażał się zupełnie jak Jeeves.
— Porządnie pana przeszkolili — zauważyłem z podziwem. — Kiedy zdążył się pan tyle nauczyć o epoce wiktoriańskiej?
— Nie wolno mi powiedzieć — odparł z zadowoloną miną. — Ale mogę wyznać, że czuję się jak stworzony do tego zawodu.
— No, skoro jest pan taki dobry, proszę mi poradzić, co mam powiedzieć, kiedy tam wrócę. Kto do mnie przyszedł? Nie znam tu nikogo.
— Żaden problem, sir — zapewnił, otwierając drzwi biblioteki urękawiczoną dłonią.
— Żaden problem? Co to znaczy? Muszę coś powiedzieć.
— Nie, sir. Ich nie obchodzi, dlaczego pana odwołano, skoro dzięki temu miały okazję pomówić o panu podczas pańskiej nieobecności.
— Pomówić o mnie? — przestraszyłem się. — To znaczy o mojej autentyczności?
— Nie, sir — zaprzeczył, wyglądając na kamerdynera w każdym calu. — O pańskiej kandydaturze na męża.
Przeprowadził mnie przez korytarz, skłonił się lekko i otworzy! drzwi urękawiczoną dłonią.
Miał rację. W pokoju zapadło nagłe milczenie, po czym nastąp” wybuch chichotów.
Pani Chattisbourne zabrała głos:
— Tocelyn właśnie opowiadała nam, jak pan otarł się o śmierć panie Henry.
Kiedy o mało nie powiedziałem „w ciąży”, pomyślałem.
— Kiedy pańska łódź się wywróciła — podpowiedziała gorliwie Hortensja. — Ale to pewnie nic w porównaniu z pańskimi przygodami w Ameryce.
— Czy pana kiedyś oskalpowali? — zapytała Eglantyna. — Eglantyno! — skarciła ją pani Chattisbourne. Finch pojawił się w drzwiach.
— Przepraszam jaśnie panią — powiedział — ale czy panna Mering i pan Henry zostaną na lunch?
— Och, proszę zostać, panie Henry! — zawołały dziewczęta zgodnym chórem. — Chcemy posłuchać o Ameryce!
Przez cały lunch raczyłem je opowieściami o dyliżansach i tomahawkach, zapożyczonymi z wykładów o Dzikim Zachodzie (żałowałem, że nie poświęcałem im więcej uwagi) i obserwowałem Fincha. Podpowiadał mi, którego sztućca mam użyć, szepcząc mi do ucha: „Widelec z trzema zębami”, kiedy stawiał przede mną potrawę, albo dając dyskretne znaki z kredensu, kiedy przykuwałem uwagę słuchaczek zdaniami w rodzaju: „Tej nocy, siedząc przy obozowym ognisku, słyszeliśmy w ciemnościach bicie ich tam-tamów, nieprzerwane, uporczywe, groźne”. (Chichoty).
Po lunchu Lilia, Róża i Hortensja błagały nas, żebyśmy zagrali w szarady, ale Tossie powiedziała, że musimy iść, starannie zamknęła swój pamiętnik i włożyła go nie do kosza, lecz do torebki.
— Och, naprawdę nie możecie zostać jeszcze chwileczkę? — jęczała Hortensja Chattisbourne.
Tossie odparła, że musimy jeszcze zabrać dary z plebanii, za co byłem jej wdzięczny. Piłem do lunchu wino reńskie i klaret, które w połączeniu z kordiałem porzeczkowym oraz resztkami dyschronii sprawiły, że marzyłem tylko o długiej popołudniowej drzemce.
— Zobaczymy pana na festynie, panie Henry? — zapytała Lilia z chichotem.
Niestety tak, pomyślałem.
Plebania nie była daleko, ale po drodze musieliśmy wstąpić do wdowy Wallace (po sosjerkę i banjo bez dwóch strun), do Middlemarche’ów (czajnik z odłamanym dzióbkiem, karafka na ocet oraz gra „Autorzy”, w której brakowało kilku kart) i do panny Stiggins (klatka na ptaki, zestaw czterech figurek przedstawiających Mojry, egzemplarz „Alicji po drugiej stronie lustra”, łopatka do ryb i ceramiczny naparstek z napisem: PAMIĄTKA Z MARGATE).
Ponieważ Chattisbourne’owie już nam dali puzderko na szpili do kapelusza, poduszeczkę z wyszytymi włóczką fiolkami i pachnącym groszkiem, garnuszek do gotowania jajek oraz laskę z rzeźbiona psią główką, kosz był prawie pełen i nie miałem pojęcia, jak przydźwigam to wszystko do domu. Na szczęście pastor miał do zaofiarowania tylko duże pęknięte lustro w pozłacanej ramie.
— Przyślę po nie Baine’a — powiedziała Tossie i ruszyliśmy do domu.
Droga powrotna stanowiła dokładne powtórzenie drogi w tamtą stronę, tyle że byłem bardziej obładowany i znacznie bardziej zmęczony. Tossie paplała o Dziudziu i „dzielnym, dzielnym Telensie”, a ja cieszyłem się w duchu, że moje nazwisko nie zaczyna się na „C”, i rozglądałem się tęsknie za jakimś hamakiem.
Baine spotkał nas na końcu podjazdu i uwolnił mnie od kosza, a Cyryl wybiegł mi na przywitanie. Jednakże nieszczęsna skłonność do zbaczania na bakburtę przywiodła go do stóp Tossie, która zawołała: „O brzydki, brzydki, niegrzeczny pies!” i zaczęła wydawać małe okrzyczki.
— Chodź tu, Cyryl! — zawołałem i klasnąłem w dłonie, a on przytoczył się do mnie uszczęśliwiony, merdając całym tułowiem. — Tęskniłeś za mną, piesku?
— Hej ho, wędrowcy wracają — zacytował Terence, machając z trawnika. — „Do białych ścian domu wracają po długiej podróży”. Zdążyliście w samą porę. Baine właśnie ustawia bramki do krokieta.
— Krokiet! Ale zabawa! — zawołała Tossie i pobiegła na górę, żeby się przebrać.
— Krokiet? — zwróciłem się do Verity, która patrzyła, jak Baine wbija słupki w trawę.
— Albo tenis na trawie — wyjaśniła — do którego niestety nie jesteś przygotowany.
— Do krokieta też nie jestem przygotowany — odparłem, zerkając na drewniane młotki.
— To bardzo prosta gra — zapewniła Verity, podając mi żółtą kulę. — Przeprowadzasz kulę młotkiem przez bramkę. Jak minął ranek?
— Byłem niegdyś zwiadowcą Buffalo Billa — powiedziałem — I jestem zaręczony z Hortensją Chattisbourne.
Przyjęła to bez uśmiechu.
— Czego się dowiedziałeś o panu C?
— Elliott Chattisbourne wróci do domu dopiero za osiem miesięcy — Opowiedziałem, jak zapytałem Tossie o faceta, którego nazwisko wyleciało mi z głowy. — Nikogo sobie nie skojarzyła. Ale nie to jest najbardziej interesujące…
Tossie wróciła biegiem w biało-różowej marynarskiej sukience W miętowozielone paski z wielką różową kokardą, niosąc w ramionach Księżniczkę Ardżumand.
— Dziudziu uwielbia patrzeć na kule — oznajmiła, stawiając kota na ziemi.
— I krokietować je — mruknęła Verity. — Pan Henry i ja będziemy partnerami. Ty zagrasz z panem St. Trewesem.
— Panie St. Trewes, będziemy partnerami — wykrzyknęła Tossie i podbiegła do Terence’a, który nadzorował Baine’a.
— Myślałem, że mieliśmy rozdzielić Terence’a i Tossie — zauważyłem.
— Owszem — przyznała Verity — ale muszę z tobą porozmawiać.
— A ja muszę porozmawiać z tobą — wpadłem jej w słowo. — Nigdy nie zgadniesz, kogo spotkałem u Chattisbourne’ów. Fincha.
— Fincha? — powtórzyła tępo. — Sekretarza pana Dunworthy’ego? Przytaknąłem.
— Jest u nich kamerdynerem.
— Co on tutaj robi?
— Nie chciał mi powiedzieć. Mówił, że wykonuje „pokrewne zadanie” i nie wolno mu nic powiedzieć, żeby nam nie przeszkodzić.
— Gotowi? — zawołała Tossie od słupka.
— Prawie — odkrzyknęła Verity. — No dobrze. Zasady gry są zupełne proste. Żeby zdobyć punkty, przeprowadzasz swoją kulę dwukrotnie przez rząd sześciu bramek, cztery bramki zewnętrzne, środkowe ramki i z powrotem w odwrotnym kierunku. Każda kolejka to jedno uderzenie. Jeśli twoja kula przejdzie przez bramkę, masz prawo do następnego uderzenia. Jeśli twoja kula uderzy w inną kulę, masz prawo do jednego uderzenia za skrokietowanie i jednego kolejnego, ale jeśli kula przejdzie przez dwie bramki naraz, otrzymujesz tylko jedno uderzenie. Po uderzeniu kuli nie możesz jej powtórnie uderzyć, póki nie przejdziesz przez następną bramkę, z wyjątkiem pierwszej bramki. Jeśli uderzysz kulę, którą już uderzyłeś, tracisz kolejkę.
— Gotowi jesteście? — powtórzyła Tossie.
— Prawie — uspokoiła ją Verity. — To są granice — pokazała mi młotkiem. — Północ, południe, wschód i zachód. To jest linia początkowa, a to linia końcowa. Wszystko jasne?
— Najzupełniej — potwierdziłem. — Który mam kolor?
— Czerwony — odparła. — Zaczynasz od linii początkowej.
— Gotowi wreszcie? — wrzasnęła Tossie.
— Tak — kiwnęła głową Verity.
— Ja zaczynam — oznajmiła Tossie, pochyliła się wdzięcznie i położyła kulę na trawie.
Co w tym trudnego? — pomyślałem, patrząc, jak Tossie ustawia się do uderzenia. Dystyngowana wiktoriańska gra, zabawa dla dzieci i młodych kobiet w powłóczystych sukniach na soczystych zielonych trawnikach. Cywilizowana gra.
Tossie odwróciła się, uśmiechnęła się zalotnie do Terence’a i potrząsnęła lokami.
— Mam nadzieję, że uda mi się strzał — powiedziała i walnęła potężnie w kulę, która przeleciała przez dwie bramki i zatrzymała się w połowie trawnika.
Tossie uśmiechnęła się niewinnie, zapytała: — Czy mam następny strzał? — i walnęła po raz drugi.
Tym razem kula prawie trafiła Cyryla, który odbywał drzemkę w cieniu.
— Przeszkoda — ogłosiła Tossie. — Trafiłam go w nos.
— Cyryl nie ma nosa — odparła Verity, ustawiając swoją kulę na odległość główki młotka za pierwszą bramką. — Moja kolej.
Nie uderzyła tak mocno jak Tossie, ale bynajmniej nie spartaczyła. Kula przeszła przez pierwszą bramkę, a po następnym strzale zatrzymała się dwie stopy od kuli Tossie.
— Pana kolej, panie St. Trewes — zawołała Tossie i stanęła tak, ze jej długa spódnica zasłoniła kulę. Po strzale Terence’a, kiedy do niego podeszła, jej kula znajdowała się dobry jard dalej.
Podszedłem do Verity.
— Ona oszukuje — szepnąłem. Verity przytaknęła.
— Nie mogłam znaleźć jej pamiętnika — wyznała.
— Wiem. Zabrała go ze sobą. Przeczytała dziewczętom Chattisbourne’ów opis swojej sukni.
— Pana kolej, panie Henry — oznajmiła Tossie, opierając się młotku.
Verity nic nie mówiła o prawidłowym uchwycie, a ja nie zwracałem uwagi. Położyłem swoją kulę przed bramką i chwyciłem młotek mniej więcej tak, jak kij do krykieta.
— Faul! — krzyknęła Tossie. — Kula pana Henry’ego nie leży w odpowiedniej odległości od bramki. Traci pan kolejkę, panie Henry.
— Nie traci — sprzeciwiła się Verity. — Niech pan odsunie kulę na szerokość główki młotka.
Zrobiłem, co kazała, a następnie posłałem kulę z grubsza we właściwym kierunku, chociaż nie przez bramkę.
— Moja kolej — oświadczyła Tossie i wybiła kulę Verity z boiska prosto w żywopłot. — Przepraszam — powiedziała, uśmiechnęła się z udawaną skromnością i tak samo potraktowała kulę Terence’a.
— A mówiłaś, że to cywilizowana gra — syknąłem do Verity, pełzając pod żywopłotem, żeby odzyskać jej kulę.
— Mówiłam, że prosta — odparła. Podniosłem kulę.
— Udawaj, że dalej szukasz — szepnęła Verity. — Kiedy zrewidowałam pokój Tossie, przeskoczyłam do Oksfordu.
— Dowiedziałaś się, jaki był poślizg przy twoim skoku? — zapytałem rozgarniając gałęzie.
— Nie — odpowiedziała z poważną miną. — Warder była zajęta. Chciałem już wygłosić uwagę, że Warder zawsze jest strasznie zajęta, kiedy dodała:
— Ten nowy rekrut… nie znam jego nazwiska… ten, który pracował z tobą i Carruthersem, utknął w przeszłości.
— Na polu z dyniami? — zagadnąłem, myśląc o psach.
— Nie, w Coventry. Miał przejść po przeszukaniu gruzów, ale nie przeszedł.
— Pewnie nie mógł znaleźć sieci — domyśliłem się, pamiętając, jak się męczył z latarką.
— Tak samo uważa Carruthers, ale pan Dunworthy i T.J. martwią, że to ma związek z niekongruencją. Wysłali z powrotem Carruthersa, żeby go znalazł.
— Twoja kolej, Verity — rzuciła niecierpliwie Tossie i ruszyła w naszą stronę. — Jeszcze pan nie znalazł?
— Już mam — zawołałem i wylazłem spod żywopłotu, unosząc wysoko kulę.
— Leżała tutaj — oświadczyła Tossie, wskazując stopą miejsce odległe o kilka mil od miejsca, skąd ją wybiła.
— To jak gra z Królową Kier — stwierdziłem i podałem Verity kule. Przez następne trzy kolejki usiłowałem jedynie przepchnąć moją kulę na tę samą stronę boiska co kula Verity, które to wysiłki dwukrotnie udaremniła panna „Ściąć jej głowę!” Mering.
— Już wiem — oznajmiłem, kuśtykając do Verity po kolejnym strzale Tossie, kiedy posłała kulę Terence’a prosto w moją kostkę, na co Cyryl wstał i przeniósł się na drugi koniec trawnika. — Pan C. jest lekarzem, wezwanym do krokietowych kontuzji Tossie. Czego jeszcze się dowiedziałaś?
Verity starannie ustawiła się do strzału.
— Dowiedziałam się, z kim się ożenił Terence.
— Proszę, nie mów, że z Tossie — jęknąłem, stanąłem na zdrowej nodze i potarłem rozbitą kostkę.
— Nie — odparła i zgrabnie przeprowadziła kulę przez bramkę.
— Nie z Tossie. Z Maud Peddick.
— Ale to dobrze, prawda? — zauważyłem. — To znaczy, że niczego nie zepsułem, kiedy nie dopuściłem do spotkania Terence’a i Maud.
Verity wyciągnęła zza szarfy złożoną kartkę papieru i podała mi ukradkiem.
— Co to jest? — zapytałem, chowając kartkę do kieszeni na piersi.
— Wyjątek z pamiętnika Maud?
— Nie — zaprzeczyła. — Maud jest chyba jedyną kobietą w epoce wiktoriańskiej, która nie prowadziła pamiętnika. To list Maud St. Trewes do jej młodszej siostry.
— Pańska kula, panie Henry! — krzyknęła Tossie.
— Drugi ustęp — podpowiedziała Verity.
Wykonałem entuzjastyczne uderzenie, które posłało czerwoną kulę obok kuli Terence’a prosto w zarośla bzu.
— Powiadam, fatalnie! — odezwał się Terence. Kiwnąłem głową i z trzaskiem wtargnąłem w gęstwinę.
— „Żegnaj, przyjacielu drogi — zawołał wesoło Terence, machając młotem. — Żegnaj mi! Bo na tym podłym świecie — chociaż przysięgamy — wierzymy — i ufamy — tylko rozpacz czyha”.
Znalazłem kulę, podniosłem ją i wcisnąłem się w największy gąszcz bzów. Rozłożyłem list. Napisany był delikatnym, pajęczym charakterem pisma.
„Najdroższa Izabelo — przeczytałem — tak się ucieszyłam na wiadomość o Twoich zaręczynach. Robert to wspaniały młody człowiek i mam tylko nadzieję, że będziecie równie szczęśliwi jak ja z Terence’em. Martwisz się, że poznałaś go na stopniach sklepu z towarami żelaznymi, w wyjątkowo nieromantycznym miejscu. Nie przejmuj się, siostrzyczko. Mój kochany Terence i ja spotkaliśmy się pierwszy raz na dworcu kolejowym — Stałam z ciocią Amelią na peronie stacji Oksford…”
Stałem wpatrując się w list. Peron na stacji Oksford.
„…niezbyt romantyczne miejsce, a jednak od razu zrozumiałam, tam, wśród lokomotyw i wagonów towarowych, że to on będzie moim towarzyszem życia”.
Tylko że wcale nie zrozumiała. Ponieważ ja się napatoczyłem i dlatego obie z ciotką wzięły dorożkę i odjechały.
— Nie możesz znaleźć? — krzyknął Terence. Pospiesznie złożyłem list i wetknąłem do kieszeni.
— Już mam — odkrzyknąłem i wygramoliłem się z krzaków.
— Poszła stąd — oznajmiła Tossie, wskazując stopą całkowicie zmyślony punkt.
— Dziękuję, panno Mering — powiedziałem, odmierzyłem młotkiem długość główki młotka od brzegu, umieściłem kulę na trawie i przygotowałem się do ponownego uderzenia.
— Pana kolej minęła — oświadczyła Tossie, podchodząc do swojej kuli. — Teraz moja kolej.
I potężnym uderzeniem posłała moją kulę z powrotem w krzaki bzu.
— Skrokietowana — uśmiechnęła się słodko. — Dwa strzały.
— Czyż to nie wspaniała dziewczyna? — zagadnął Terence, kiedy pomagał mi szukać kuli.
Nie, pomyślałem, a nawet gdyby była wspaniała, nie miałeś się niej zakochać. Miałeś zakochać się w Maud. Miałeś ją spotkać na dworcu kolejowym i to moja wina, moja wina, moja wina.
— Panie Henry, pańska kolej — zawołała Tossie niecierpliwie. — Och — powiedziałem i uderzyłem na ślepo w najbliższą kulę. — Faul, panie Henry — skarciła mnie Tossie. — Ma pan trupa.
— Co?
— Ta kula to trup — wyjaśniła Tossie. — Już pan ją raz uderzył. Nie może Pan jej ponownie uderzyć, dopóki nie przejdzie pan przez bramkę.
— Och — powiedziałem i wycelowałem w bramkę.
— Nie ta bramka — zawołała Tossie, potrząsając blond lokami. — Zaliczam faul za próbę ominięcia bramki.
— Przepraszam — mruknąłem i próbowałem się skoncentrować.
— Pan Henry jest przyzwyczajony grać według amerykańskich reguł — broniła mnie Verity.
Podszedłem do niej i stanąłem obok, patrząc, jak Tossie ustawia się do strzału, wymierza kąty jak w bilardzie, oblicza, w jaki sposób kule zrykoszetują od siebie.
— Nie wiesz jeszcze o najgorszym — odezwała się Verity. — Ich wnuk był pilotem RAF-u w Bitwie o Anglię. Dowodził pierwszym bombowym nalotem na Berlin.
— Terence! — zawołała Tossie. — Twoje zwierzę przeszkadza mi w podwójnym skrokietowaniu.
Terence posłusznie poszedł przesunąć Cyryla. Tossie spojrzała wzdłuż młotka, odmierzając kąty zderzenia kul, oceniając możliwości.
Stałem i patrzyłem, jak Tossie składa się do strzału. Verity nic nie mówiła. Nie musiała. Wiedziałem wszystko o tym pierwszym nalocie bombowym. Był wrzesień 1940 roku, w połowie Bitwy o Anglię, i Hitler ślubował, że bomby nigdy nie spadną na Vaterland, a kiedy spadły, zarządził bombardowanie Londynu na wielką skalę. A później, w listopadzie, bombardowanie Coventry.
Tossie machnęła młotkiem. Jej kula trafiła w moją, zrykoszetowała, odbiła się od kuli Verity i przeszła prosto przez bramkę.
Ten nalot bombowy ocalił RAF, który znacznie ustępował Luftwaffe pod względem liczebności. Gdyby Luftwaffe nie przestawiła się na bombardowanie obiektów cywilnych, wygrałaby Bitwę o Anglię i Hitler dokonałby inwazji.