ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Serce samo tworzy swój los

Philip James Bailey


Fatalny dzień — Następna rozmowa z robotnikiem — Reklamuję kiermasze staroci — Duch w katedrze — Zwiedzanie — Próbuję poznać nazwiska dwóch robotników — Strusia noga biskupa wreszcie odnaleziona — Reakcja Tossie — Egzekucja Marii, królowej Szkocji — Baine wyraża estetyczną opinię — Reakcja Tossie — Piękno Albert Memorial — Wycieraczki do piór — Popularność kwiatowych imion w czasach wiktoriańskich — Złe przeczucie — Próbuję poznać nazwisko wikarego — Kłótnia — Nagły odjazd

— Zamknięte! — zawołała Tossie.

— Zamknięte? — powtórzyłem i obejrzałem się na Verity. Krew odpłynęła jej z twarzy.

— Zamknięte — stwierdziła pani Mering. — Dokładnie tak, jak mówiła madame Iritosky. „Strzeż się”. Próbowała nas ostrzec.

Jakby na poparcie jej argumentu zaczęło padać.

— Nie może być zamknięty — wymamrotała Verity, spoglądając z niedowierzaniem na tablicę. — Jak mogli go zamknąć?

— Baine, o której jest następny pociąg? — zapytała pani Mering — Niech Baine nie wie, pomodliłem się w duchu. Jeśli nie zna rozkładu, zyskamy co najmniej kwadrans, zanim pobiegnie sprawdzić na stacji i wróci, piętnaście minut, żeby coś wymyślić.

Ale przecież chodziło o Baine’a, pierwowzór Jeevesa, a Jeeves wiedział wszystko.

— Druga osiem, jaśnie pani — odpowiedział. — Pociąg do Reading. Albo ekspres o drugiej czterdzieści sześć do Goring.

— Pojedziemy tym o drugiej osiem — zdecydowała pani Mering — Goring to takie pospolite.

— Ale co z lady Godivą? — rzuciła desperacko Verity. — Skoro kazała nam przyjechać do Coventry, na pewno miała jakiś powód.

— Wcale nie jestem przekonana, że to był jej duch, zwłaszcza w tych okolicznościach — oświadczyła pani Mering. — Moim zdaniem madame Iritosky słusznie podejrzewała, że działał tu jakiś zły wpływ. Baine, powiedzcie woźnicy, żeby zawiózł nas na stację.

— Czekajcie! — krzyknąłem i wyskoczyłem z powozu prosto w kałużę. — Zaraz wracam. Zostańcie tutaj.

Ruszyłem wzdłuż muru wieży.

— Dokąd on idzie? — usłyszałem głos pani Mering. — Baine, dogońcie pana Henry’ego i każcie mu natychmiast wracać.

Pobiegłem za róg wieży, stawiając kołnierz płaszcza dla ochrony przed mżawką. Z wizyty w ruinach i z rekonstrukcji zapamiętałem, że są drzwi w południowej ścianie katedry i następne w północnej. W ostateczności będę walił w drzwi zakrystii, dopóki ktoś nie otworzy.

Ale nie musiałem. Południowe drzwi były otwarte i stał w nich robotnik, schowany pod daszkiem przed deszczem, kłócąc się z młodym człowiekiem w koloratce.

— Obiecaliście, że górny rząd okien będzie gotowy na dwudziestego drugiego, a dzisiaj jest piętnasty i nawet jeszcze nie zaczęliście lakierować nowych ławek — mówił wikary, blady i z wytrzeszczonymi oczami, chociaż może to przez robotnika.

Robotnik miał taką minę, jakby wysłuchiwał tego nie po raz pierwszy.

— Ni możem lakirować, póki nie skuńczom z uknami, przez tyn kurz.

— No to skończcie z oknami. Robotnik pokręcił głową.

— Ni możem. Bill, co zakładał stalowe dźwigary w belkach, leży w domu chory.

— No więc kiedy wróci? Prace trzeba zakończyć do następnej soboty. W sobotę urządzamy wentę dobroczynną.

Robotnik wzruszył ramionami identycznie jak elektryk, którego odziałem przed trzema tygodniami rozmawiającego z lady Schrapnell. Szkoda, że jej tutaj nie ma, pomyślałem. Dałaby mu po uszach skończyliby prace do piątku. Albo do czwartku.

— Może jotro, może za misionc. Jo tom ni wim, po co wom nowe łowki. Tamte stare łowki mnie siem podobały.

— Nie jesteście duchownym — syknął wikary, jeszcze bardziej wybałuszając oczy — ani ekspertem od nowoczesnej kościelnej architektury. Przyszły miesiąc to za długo. Musicie skończyć remont do dwudziestego drugiego.

Robotnik splunął na mokry ganek i bez pośpiechu zawrócił do kościoła.

— Przepraszam najmocniej — zawołałem, biegnąc do wikarego zanim on również zniknął. — Chciałem zapytać, czy możemy zwiedzić kościół.

— O nie! — zaprotestował wikary, tocząc wokoło dzikim wzrokiem niczym gospodyni zaskoczona przez niespodziewanych gości. — Jesteśmy w trakcie generalnego remontu arkadowych okien i dzwonnicy. Kościół jest oficjalnie zamknięty do trzydziestego pierwszego lipca, a po tym terminie pastor z przyjemnością państwa oprowadzi.

— To za późno — odparłem. — My właśnie chcemy obejrzeć prace remontowe. Kościół w Muchings End koniecznie wymaga odnowienia. Ołtarz jest dosłownie średniowieczny.

— Och, ale — zaczął niechętnie wikary — chodzi o to, że trwają przygotowania do kościelnego kiermaszu i…

— Kościelny kiermasz! — wykrzyknąłem. — Co za cudowny zbieg okoliczności! Pani Mering właśnie zorganizowała kiermasz w Muchings End.

— Pani Mering? — powtórzył wikary, oglądając się na drzwi, jakby miał ochotę czmychnąć. — Och, ale kościół w takim stanie nie nadaje się dla pań. Nie można obejrzeć chóru ani ołtarza. Wszędzie lezą trociny i narzędzia robotników.

— Paniom to nie przeszkadza — zapewniłem i stanowczo zastąpiłem mu drogę do drzwi. — One właśnie przyjechały obejrzeć trociny.

Przybiegł Baine z parasolem, który mi wręczył. Oddałem mu parasol.

— Idźcie i sprowadźcie powóz — rozkazałem. — Powiedzcie pani Mering, że możemy zwiedzić kościół.

Co wyraźnie pokazuje, że znajomość z lady Schrapnell i jej przodkiniami może każdego nauczyć, jak się załatwia sprawy.

— Szybko! — ponagliłem Baine’a, a on zanurkował w gęstniejącą mżawkę, która zmieniała się w deszcz.

— Naprawdę odradzam państwu zwiedzanie w chwili obecnej spróbował jeszcze raz wikary. — Robotnicy zakładają nową poręcz na chórze, a ja mam spotkanie z panną Sharpe w sprawie straganu z robótkami.

— Oczywiście będziecie mieli kiermasz staroci — powiedziałem.

— Kiermasz staroci? — powtórzył niepewnie wikary.

— To ostatnia nowość na kiermaszach. Ach, już są panie. Zeskoczyłem ze stopni, podbiegłem do powozu, chwyciłem Verity za rękę i wyciągnąłem ją na deszcz.

— Co za szczęście! Kościół św. Michała jednak jest otwarty i wikary zgodził się nas oprowadzić. Szybko — dodałem półgłosem. — Zanim on się rozmyśli.

Verity drobnym kroczkiem podbiegła do wikarego, obdarzyła go radosnym uśmiechem i zajrzała w otwarte drzwi.

— Och, tylko popatrz, Tossie — zawołała i wskoczyła do środka. Terence pomógł Tossie wysiąść i wprowadził ją do kościoła, a ja trzymałem nad głową pani Mering parasol, który podał mi Baine.

— Ojej — powiedziała, spoglądając niespokojnie na zachmurzone niebo. — Pogoda zapowiada się fatalnie. Może lepiej wracajmy do domu, zanim nadejdzie burza.

— Kilku robotników mówiło, że widzieli ducha — powiedziałem szybko. — Jeden rozchorował się po tym przeżyciu.

— Jakie to cudowne! — wykrzyknęła pani Mering.

Podeszliśmy do wikarego, który stał w drzwiach i załamywał ręce.

— Obawiam się, że pani bardzo się rozczaruje widokiem kościoła, pani Mering — powiedział. — Właśnie…

— …przygotowują doroczny kiermasz. Pani Mering, musi pani mu opowiedzieć o wycieraczkach do piór — zaproponowałem bezwstydnie, manewrując nią tak, żeby ominąć wikarego. — Takie pomysłowe, a przy tym takie piękne.

Zagrzmiało tak głośno, jakby piorun chciał mnie porazić za kłamstwo.

— Ojej — powiedziała pani Mering.

— Obawiam się, że to nieodpowiednia pora na zwiedzanie kościoła — odezwał się wikary. — Pastora nie ma, a panna Sharpe…

Otworzyłem usta, żeby powiedzieć: „Przynajmniej krótki obchód, skoro już przyjechaliśmy”, ale nie musiałem. Zagrzmiało ponownie niebiosa się rozwarły.

Pani Mering i wikary cofnęli się do wnętrza kościoła, dalej od strumieni deszczu, a zawsze usłużny Baine zamknął drzwi.

— To chyba trochę potrwa, jaśnie pani — powiedział, a ja usłyszałem, jak Verity odetchnęła z ulgą.

— No — powiedział wikary — skoro państwo już weszli, oto nawa. Jak państwo widzicie, przeprowadzamy renowację.

Wcale nie przesadzał, mówiąc o trocinach i bałaganie. Wnętrze wyglądało niewiele lepiej niż po nalocie. Drewniane przepierzenie odgradzało prezbiterium od nawy. Ławki były okryte zakurzonymi brezentowymi płachtami. Stosy drewna leżały przed chórem, z którego dochodziło głośne stukanie.

— Modernizujemy kościół — wyjaśnił wikary. — Wnętrze było beznadziejnie przestarzałe. Miałem nadzieję na zastąpienie dzwonnicy nowoczesnym kurantem, ale Komitet Renowacji odmówił. Beznadziejnie zacofani. Ale przekonałem ich, żeby usunąć arkady i większość starych grobów i pomników zagracających kaplice. Niektóre pochodziły aż z czternastego wieku. — Przewrócił oczami. — Po prostu psuły wygląd kościoła.

Obdarzył Tossie wyłupiastookim uśmiechem.

— Zechce pani obejrzeć nawę, panno Mering? Założyliśmy wszędzie nowe elektryczne oświetlenie.

Verity przysunęła się do mnie.

— Sprawdź jego nazwisko — szepnęła.

— Kiedy zakończymy planowaną przebudowę — ciągnął wikary — to będzie całkowicie nowoczesny kościół, który postoi przez setki lat.

— Pięćdziesiąt dwa — mruknąłem.

— Przepraszam? — zapytał wikary.

— Nic, nic — odpowiedziałem. — Wieżę także modernizujecie?

— Tak. Wieża łącznie z iglicą będzie na nowo oszalowana. Trochę tutaj nierówno, jak panie widzą.

Podał ramię Tossie. Pani Mering przyjęła ramię.

— Gdzie macie kryptę? — zapytała.

— Kryptę? — powtórzył. — Tam — wskazał na przepierzenie — a krypty nie modernizujemy.

— Czy pan wierzy w życie pozagrobowe? — zapytała pani Mering.

— Ależ… oczywiście — bąknął zdumiony wikary. — Jestem duchownym. — Uśmiechnął się wyłupiasto do Tossie. — Teraz oczywiści jestem tylko wikarym, ale w przyszłym roku spodziewam się otrzymać prebendę w Sussex.

— Czy znany jest panu Arthur Conan Doyle? — pytała dalej pani.

— A… tak — odparł jeszcze bardziej zdumiony wikary. — To znaczy czytałem „Studium w szkarłacie”. Wstrząsająca historia.

— Nie czytał pan jego prac o spirytyzmie? Baine! — zawołała do kamerdynera, który starannie ustawiał parasole przy drzwiach. — Przynieście egzemplarz „Światła” z listem Arthura Conan Doyle’a.

Baine kiwnął głową, otworzył ciężkie drzwi i znikł w strumieniach deszczu, postawiwszy kołnierz.

Pani Mering odwróciła się z powrotem do wikarego.

— Słyszał pan oczywiście o madame Iritosky? — zapytała, sterując nim zdecydowanie w stronę krypty.

Wikary zrobił zmieszaną minę.

— Czy ona ma coś wspólnego z kiermaszem staroci?

— Miała rację. Wyczuwam tutaj obecność duchów — oznajmiła pani Mering. — Czy zna pan jakieś historie o duchach w kościele św. Michała?

— No, właściwie — zaczął wikary — istnieje legenda o duchu ukazującym się w wieży. Podobno legenda datuje się z czternastego wieku…

Weszli za przepierzenie, żeby udać się do miejsca wiecznego spoczynku. Tossie spoglądała za nimi niepewna, czy powinna do nich dołączyć.

— Popatrz na to, Tossie — zawołał Terence, stojąc przed mosiężną inskrypcją. — To pomnik Gerwazego Scrope. Posłuchaj, co tutaj napisano: „Tu spoczywa nieszczęsna piłka tenisowa / Padła jak ścięta, lecz wleci od nowa”.

Tossie posłusznie podeszła, żeby przeczytać napis, a potem obejrzała małą mosiężną tabliczkę poświęconą Botonerom, którzy zbudowali katedrę.

— Jakie oryginalne! — zawołała. — Posłuchaj: „William i Adam zbudowali wieżę, Ann i Mary zbudowały iglicę. William i Adam zbudowali kościół, Ann i Mary zbudowały chór”.

Obejrzała wielki marmurowy pomnik Damy Mary Brideman i pani Elizy Samwell, a potem olejny obraz „Przypowieść o zbłąkanej owieczce”. Wędrowaliśmy dalej nawą, przestępując przez deski i worki z piaskiem, przystając przed każdą kaplicą po kolei.

— Och, tak żałuję, że nie mamy przewodnika — westchnęła Tossie, marszcząc brwi na widok marmurowej chrzcielnicy Purbecka. — Bez przewodnika skąd wiadomo, na co trzeba patrzeć?

Razem z Terence’em podeszli do Kaplicy Czapników. Verity została z tyłu i delikatnie pociągnęła mnie za połę płaszcza.

— Puśćmy ich przodem — zaproponowała półgłosem.

Posłusznie zatrzymałem się przed mosiężnym wizerunkiem kobiety w jakobińskim stroju z 1609 roku. „Pamięci Ann Sewell — głosił napis. — Dzielnej krzewicielce wszelakich świętych cnót pośród ludzi”.

— Widocznie jakaś przodkini lady Schrapnell — stwierdziła Verity. — Dowiedziałeś się nazwiska wikarego?

A niby kiedy? — pomyślałem.

— Myślisz, że on jest panem C? — zapytałem. — Chyba mu się nie spodobała.

— Ona podoba się wszystkim mężczyznom — odparła Verity, spoglądając na Tossie, która chichotała uwieszona u ramienia Terence’a. — Kwestia tylko, czy on jej się spodobał. Widzisz gdzieś strusią nogę biskupa?

— Jeszcze nie — powiedziałem, rozglądając się po nawie. Kwiaty przed przepierzeniem chóru stały w zwykłych mosiężnych wazonach, a obsypane trocinami róże w Kaplicy Czapników umieszczono w srebrnym pucharze.

— Gdzie ona miała stać?

— Jesienią 1940 roku stała przed ażurową przegrodą Kaplicy Kowali — powiedziałem. — Latem 1888 roku… nie mam pojęcia. Mozę być wszędzie. — Nawet pod tymi zielonymi płachtami albo za przepierzeniem.

— Powinniśmy zapytać wikarego, jak już wróci — zaproponowała nerwowo.

— Nie możemy — odparłem.

— Dlaczego?

— Po pierwsze to nie jest taka rzecz, jaką wymieniają w bedekerze. Przeciętni turyści, za jakich chcemy uchodzić, nigdy o niej nie słyszeli. Po drugie, to jeszcze nie jest strusia noga biskupa. Została strusią nogą biskupa dopiero w 1926 roku.

— A czym była przedtem?

— Piedestałową figuralną urną z kutego żelaza z nóżkami. Albo kompotierą.

Stukot młotka za przepierzeniem ucichł nagle, zastąpiony przez upiorne przekleństwa. Verity zerknęła na Tossie i Terence’a, którzy pokazywali sobie witraż, i zapytała:

— Co się stało w 1926 roku?

— Odbyło się wyjątkowo burzliwe zebranie pań z Kółka Parafialnego — wyjaśniłem — na którym ktoś zaproponował zakup strusiej nogi czyli wysokiego ceramicznego wazonu popularnego w tamtym okresie, na kwiaty w nawie. Biskup właśnie wprowadził cięcia w kosztach utrzymania katedry i propozycję odrzucono na podstawie argumentu, że to niepotrzebny wydatek i że gdzieś musi być coś zastępczego; czyli piedestałowa figuralna urna z kutego żelaza z nóżkami, którą przechowywano w krypcie od dwudziestu lat. Dlatego nazwano ją ironicznie „strusia noga według biskupa”, co później skrócono do…

— Strusiej nogi biskupa.

— Właśnie.

— Ale jeśli to nie była strusia noga biskupa, kiedy Tossie ją oglądała, skąd lady Schrapnell o niej wiedziała?

— Tossie opisywała ją z najdrobniejszymi szczegółami w pamiętniku przez całe lata, a kiedy lady Schrapnell po raz pierwszy wystąpiła ze swoim projektem, wysłano historyka do wiosny 1940 roku, żeby zidentyfikował ją na podstawie opisu.

— Czy ten historyk mógł ją ukraść? — zapytała Verity.

— Nie.

— Skąd ta pewność?

— To byłem ja.

— Kuzynko — zawołała Tossie. — Chodź zobaczyć, co znaleźliśmy.

— Może ona ją znalazła bez nas — mruknąłem, ale to był tylko kolejny pomnik, tym razem z czwórką niemowląt w powijakach wyrzeźbionych w rzędzie.

— Czy nie śliczny? — zagadnęła Tossie. — Spójrzcie na te kochane biedaczki.

Południowe drzwi otwarły się i wszedł Baine, ociekający wodą, chowając pod płaszczem egzemplarz „Światła”. — Baine! — zawołała Tossie.

Podszedł do niej, zostawiając na podłodze mokre ślady.

— Tak, panienko?

— Tutaj jest lodownia. Przynieś mój perski szal. Ten różowy, z frędzlami. I szal panny Brown.

— Och, to niepotrzebne — zaprotestowała Verity, patrząc ze współczuciem na opłakany stan kamerdynera. — Wcale nie zmarzłam.

— Nonsens — fuknęła Tossie. — Przynieś oba szale. I dopilnuj żeby nie zamokły.

— Tak, panienko — powiedział Baine. — Przyniosę je, jak tylko dostarczę książkę panienki mamie.

Tossie zrobiła nadąsaną minę.

— Och, spójrz, kuzynko — powiedziała Verity, zanim Tossie zdążyła wyrazić życzenie, żeby Baine przyniósł szale natychmiast. — Te mizerykordie przedstawiają Siedem Aktów Łaski.

Tossie posłusznie weszła do Kaplicy Pasamoników, żeby je podziwiać, po czym obejrzała czarny marmurowy kamień nagrobny, dopasowane sklepienie wachlarzowe oraz pomnik z wyjątkowo długą i nieczytelną inskrypcją.

Verity skorzystała z okazji i pociągnęła mnie do przodu.

— A jeśli jej tutaj nie ma? — szepnęła.

— Jest tutaj — zapewniłem. — Zniknęła dopiero w 1940 roku.

— To znaczy, jeśli jej tutaj nie ma z powodu niekongruencji? Jeśli wydarzenia się zmieniły i już ją przeniesiono do krypty albo sprzedano na kiermaszu staroci?

— Wenta jest dopiero w przyszłym tygodniu.

— W którym przejściu stała w 1940 roku? — zapytała Verity i ruszyła zdecydowanym krokiem w głąb nawy.

— W tym — powiedziałem, spiesząc za nią — przed Kaplicą Kowali, ale to nie znaczy, że stoi tam teraz… — i urwałem, ponieważ tam stała.

Nic dziwnego, że strusią nogę biskupa ustawiono akurat w tym przejściu. W 1888 roku ta część nawy była słabo oświetlona, a gruba kolumna zasłaniała widok z reszty kościoła.

Jakaś pani z Kółka Parafialnego bardzo się postarała, żeby zakryć górne fragmenty dużymi, zwisającymi peoniami i opleść bluszczem centaury oraz jednego sfinksa. Urna była również nowsza, czyli bardziej błyszcząca, co nie pozwalało wyraźnie dostrzec wszystkich szczegółów. Wcale nie wyglądała tak źle…

— Dobry Boże — jęknęła Verity. — Czy to ona? — Jej głos zabrzmiał donośnie pod wachlarzowym sklepieniem i obudził powracające echo. — Jest absolutnie obrzydliwa.

— Tak, racja, to już ustalono. Mów ciszej. — Wskazałem parę robotników na końcu nawy. Jeden z nich, w błękitnej koszuli i poczerniałym szaliku, przekładał deski z bliższej sterty na dalszą. Drugi, z ustami pełnymi gwoździ, walił młotkiem w deskę ułożoną na kozłach.

— Przepraszam — szepnęła Verity ze skruchą. — To był spory wstrząs. Nigdy przedtem jej nie widziałam.

Wskazała niepewnie jeden z ornamentów.

— Co to jest, wielbłąd?

— Jednorożec — wyjaśniłem. — Wielbłądy są z boku, tutaj, obok wyobrażenia Józefa sprzedanego do Egiptu.

— A to co? — Wskazała dużą grupę nad wykutą w żelazie girlandą z róż i ostów.

— Egzekucja Marii, królowej Szkocji — odparłem. — Wiktorianie lubili sztukę przedstawieniową.

— I przeludnioną — uzupełniła Verity. — Nic dziwnego, że rzemieślnik nie chciał zrobić kopii dla lady Schrapnell.

— Dostarczyłem szkice — zapewniłem. — Myślę, że rzemieślnik odmówił z przyczyn moralnych.

Verity uważnie oglądała urnę, przechylając głowę na bok.

— Przecież to nie może być koń morski.

— Rydwan Neptuna — oznajmiłem. — A tam jest Rozstąpienie Się Morza Czerwonego. Obok Ledy z łabędziem.

Verity wyciągnęła rękę i dotknęła rozpostartych skrzydeł łabędzia.

— Miałeś rację, to jest niezniszczalne.

Kiwnąłem głową, patrząc na solidne kute żelazo. Nawet gdyby dach zwalił się na nią, nie doznałaby żadnego uszczerbku.

— Ohydne rzeczy nie podlegają zniszczeniu — ciągnęła Verity. — To prawo natury. Dworzec St. Pancras wyszedł z wojny nietknięty. Tak samo Albert Memorial. A ona jest ohydna.

Przytaknąłem. Nawet opadające peonie i bluszcz nie zdołały ukryć tego faktu.

— Och! — wykrzyknęła z uniesieniem Tossie zza naszych pleców. W życiu nie widziałam czegoś tak ślicznego!

Podfrunęła bliżej, holując za sobą Terence’a, splotła pod brodą urękawiczone dłonie i wpatrzyła się w urnę.

— Och, Terence, widziałeś kiedyś takie cudo?

— No… — zaczął niepewnie Terence.

— Spójrz na te śliczne kupidynki! I ofiarę Izaaka! O! O!

Wydała serię okrzyczków, aż robotnik z młotkiem zirytowany non niósł wzrok. Zobaczył Tossie, wypluł gwoździe na podłogę i szturchnął towarzysza. Towarzysz przerwał piłowanie. Robotnik z młotkiem powiedział coś do niego, a tamten rozciągnął usta w szerokim, bezzębnym uśmiechu. Uchylił sukienną czapkę przed Tossie.

— Wiem — mruknąłem do Verity. — Sprawdź ich nazwiska.

Zabrało to trochę czasu, ponieważ robotnicy myśleli, że poskarżę na nich wikaremu za pożądliwe łypanie, ale kiedy wróciłem, Tossie wciąż stała przed strusią nogą biskupa.

— O, spójrzcie! — mini-krzyknęła. — Tu jest Salome!

— Widge i Baggett — szepnąłem do Verity. — Nie znają nazwiska wikarego. Mówią o nim Wytrzeszcz.

— Patrzcie — zawołała Tossie. — Półmisek z głową Jana Chrzciciela!

Wszystko wyglądało bardzo pięknie, ale na razie nie przypominało doświadczenia odmieniającego całe życie. Tossie tak samo ochała i achała nad porcelanowym sabotem na kiermaszu staroci. I nad wyszywanym krzyżykami igielnikiem panny Stiggins. A nawet jeśli doznała Objawienia (przedstawionego nad rydwanem Neptuna na boku zwróconym do kolumny), gdzie był pan C?

— O, jakżebym chciała taką mieć! — entuzjazmowała się Tossie. — W naszym kochanym domku, Terence, kiedy się pobierzemy. Dokładnie taką samą!

— Czy nie jest trochę za duża? — bąknął Terence. Południowe drzwi rozwarły się z hukiem i wszedł Baine, wyglądający jak rozbitek z wraku Hesperusa, niosąc paczkę owiniętą ceratą.

— Baine! — zawołała Tossie, a on podszedł do nas z chlupotem.

— Przyniosłem szal, panienko — powiedział, odsunął brezent z rogu ławki, położył paczkę i zaczął ją rozwijać.

— Baine, co o tym myślicie? — zapytała Tossie, wskazując strusią nogę biskupa. — Nie przyznacie, że to najpiękniejsze dzieło sztuki jakie widzieliście w życiu?

Baine wyprostował się i spojrzał na urnę. Zamrugał, żeby strząsnąć wodę z oczu.

Przez długą chwilę trwało milczenie, kiedy Baine wyżymał rękaw.

— Nie — powiedział.

— Nie? — powtórzyła Tossie wznosząc głos do okrzyczku.

— Nie.

Baine nachylił się nad ławką, rozwinął ceratę i wyjął szale, schludnie złożone i idealnie suche. Wyprostował się, sięgnął do kieszeni po wilgotną chusteczkę, wytarł ręce i podniósł za rogi różowy szal.

— Panienki szal — oznajmił, podając go Tossie.

— Teraz go nie chcę — odparła Tossie. — Co to znaczy „nie”?

— To znaczy, że ta rzeźba jest odrażająco brzydka, obrzydliwie wulgarna, fatalnie zaprojektowana i tandetnie wykonana. — Starannie złożył szal i umieścił go z powrotem w zawiniątku.

— Jak śmiecie tak mówić? — oburzyła się Tossie, mocno zaróżowiona.

Baine wyprostował się ponownie.

— Bardzo przepraszam, panienko. Myślałem, że panienka pytała o moją opinię.

— Pytałam, ale spodziewałam się usłyszeć, że jest piękna.

Skłonił się lekko.

— Jak panienka sobie życzy. — Popatrzył na urnę z nieruchomą twarzą. — Jest bardzo piękna.

— Wcale sobie nie życzę — zawołała Tossie, tupiąc małą nóżką. — Jak możecie myśleć, że nie jest piękna? Spójrzcie na te cudne Dzieciątka w Lesie! I ta słodka mała jaskółeczka z listkiem truskawki w dzióbku!

— Jak panienka sobie życzy.

— I przestańcie to powtarzać. — Falbanki Tossie zatrzęsły się z gniewu. — Dlaczego mówicie, że jest odrażająca?

— Ponieważ — wyciągnął rękę w stronę strusiej nogi biskupa — jest sztuczna, przeładowana i — spojrzał znacząco na Dzieciątka w Lesie — ckliwie sentymentalna, dostosowana do gustów niedokształconej estetycznie klasy średniej.

Tossie odwróciła się do Terence’a.

— Pozwolisz mu wygadywać takie rzeczy? — rzuciła gwałtownie.

— Rzeczywiście jest trochę przeładowana — przyznał Terence. — A co to ma być? — wskazał Minotaura. — Koń czy hipopotam?

— Lew — odparła rozwścieczona Tossie. — A tutaj Androkles wyciąga mu kolec z łapy.

Zerknąłem na Verity, która przygryzała wargi. — I wcale nie jest ckliwie sentymentalna — powiedziała Tossie do Baine’a.

— Jak panienka sobie życzy.

Pani Mering i wikary uratowali mu życie w ostatniej chwili, wychodząc zza przepierzenia.

— Rzymska kawaleria — mruknęła Verity.

— Dokładnie pod Bachusem trzymającym kiść winogron — odmruknąłem.

— Mam szczerą nadzieję, że rozważy pan urządzenie kiermaszu staroci podczas wenty — mówiła pani Mering, kierując wikarego w naszą stronę. — Ludzie trzymają na strychach tyle skarbów, które doskonale nadają się na kiermasz.

Przystanęła na widok strusiej nogi biskupa.

— Na przykład coś takiego. Albo stojak na parasole. Wazony są takie poręczne. Mieliśmy na naszym festynie porcelanowy wazon z wymalowanym wodospadem, który poszedł za…

Tossie przerwała jej.

— Pan myśli, że to jest piękne, prawda? — zwróciła się do wikarego.

— Istotnie tak myślę — potwierdził. — Moim zdaniem to przykład wszystkiego, co najlepsze w sztuce nowoczesnej. Wspaniała obrazowość i wysoce moralny ton. Zwłaszcza wyobrażenie Siedmiu Plag Egipskich. Ofiarowała ją kilka lat temu rodzina Trubshawów po śmierci Emily Jane Trubshaw. Nabyła urnę na Wielkiej Wystawie i ceniła ją jak najdroższy skarb. Pastor próbował wyperswadować im darowiznę. Uważał, że urna powinna pozostać w rodzinie, ale oni byli nieugięci.

— To najpiękniejsza rzecz, jaką widziałam w życiu — oznajmiła Tossie.

— Zgadzam się w zupełności — przyświadczył wikary. — Zawsze przypominała mi Albert Memorial.

— Uwielbiam Albert Memorial — wyznała Tossie. — Zobaczyłam go, kiedy pojechaliśmy do Kensington wysłuchać odczytu pani Guppy o ektoplazmie, i nie spoczęłam, dopóki papa nie zabrał mnie tam — Te cudowne mozaiki i pozłacana iglica! — Klasnęła w dłonie. — I Pomnik księcia czytającego katalog Wielkiej Wystawy!

— To niezwykły pomnik — przyznał Terence.

— I niezniszczalny — mruknęła Verity.

— Rzeźby przedstawiające cztery kontynenty uważam za wyjątkowo dobrze oddane — powiedział wikary — chociaż moim zdaniem — Azja i Afryka są niezbyt odpowiednie dla młodych dam.

Tossie zaróżowiła się prześlicznie.

— Myślałam, że słonie są absolutnie urocze. I fryz z wielkich uczonych i architektów.

— Widziała pani kiedyś dworzec kolejowy St. Pancras? — zapytał wikary. — To również uważam za wyjątkowy przykład architektury. Może zechce pani obejrzeć prace, które wykonujemy w kościele? Oczywiście nie można tego porównać z Albert Memoriał, ale J.O. Scott wykonał wspaniałą robotę.

Wziął Tossie pod ramię i poprowadził w stronę chóru.

— Uprzątnęliśmy galerie i usunęliśmy wszystkie obudowane stalle. — Wskazał szereg arkadowych okien w górze, wciąż trzymając Tossie za ramię. — Scott umieścił żelazne dźwigary we wszystkich drewnianych belkach, żeby wzmocnić i lepiej związać ściany z łukami okiennymi. Klasyczny przykład wyższości nowoczesnych materiałów budowlanych, w porównaniu ze staroświeckim kamieniem i drewnem.

— Och, ja też tak uważam — zapewniła Tossie gorliwie. Właściwie to był klasyczny przykład zakręcania „Titanikiem”.

W nocy czternastego listopada, kiedy katedra zajęła się ogniem, żelazne dźwigary wygięły się i runęły, pociągając za sobą łuki okien i wewnętrzną kolumnadę. Bez dźwigarów kościół mógł ocaleć. Zewnętrzne ściany i wieża, których nie wzmacniano podczas remontu, ocalały.

— Po zakończeniu remontu — mówił wikary do Tossie — będziemy mieli kościół spełniający wymogi nowożytnych czasów, kościół, który docenią przyszłe pokolenia za setki lat. Zechce pani obejrzeć renowacje na wieży?

— O tak — Tossie kiwnęła głową, aż jej loki ślicznie zafalowały. Od strony południowych drzwi rozległ się hałas. Podniosłem wzrok i zobaczyłem młodą kobietę w szarej sukni. Miała duży koszyk i długi nos. Ruszyła nawą w stronę strusiej nogi biskupa, stukając ostro obcasami, jakby strzelała z karabinu.

— Panno Sharpe — zawołał wikary z miną winowajcy przyłapanego na gorącym uczynku. — Pozwoli pani sobie przedstawić…

— Przyszłam tylko dostarczyć to na wentę — powiedziała panna Sharpe. Wepchnęła mu koszyk, a potem zabrała, kiedy zobaczyła, że trzymał Tossie pod rękę. — Wycieraczki do piór. Dwa tuziny. Obróciła się na pięcie. — Zostawię je w zakrystii.

— Och, czy musi pani iść, panno Sharpe? — zaprotestował wikary uwalniając rękę spod ramienia Tossie. — Panno Mering, przedstawiam pani pannę Ostróżkę Sharpe.

Zaciekawiło mnie, czy nie była krewną pani Chattisbourne.

— Taką miałem nadzieję, że omówimy ustawienie straganów na wencie, panno Sharpe — ciągnął wikary.

— Nie będę mogła przyjść na wentę. Zostawię to w zakrystii — powtórzyła panna Sharpe. Odwróciła się i pomaszerowała z powrotem przez nawę swoim karabinowym krokiem.

— Z największą radością obejrzymy dworzec St. Pancras, prawda mamo? — powiedziała Tossie. Głośno trzasnęły drzwi.

— To piękny przykład neogotyku — oznajmił wikary, wzdrygając się lekko. — Czuję, że architektura powinna odzwierciedlać społeczeństwo, zwłaszcza kościoły i dworce kolejowe.

— O, ja też — przytaknęła Tossie.

— A… — odezwała się pani Mering.

Tossie i wikary obejrzeli się na nią. Patrzyła na strusią nogę biskupa z dziwnym, nieobecnym wyrazem twarzy.

— Co się stało, mamo? — zapytała Tossie.

Pani Mering niepewnie przyłożyła rękę do biustu i lekko zmarszczyła czoło, jakby próbowała wyczuć, czy przypadkiem nie nadłamała sobie zęba.

— Pani jest chora? — zapytał Terence i wziął ją pod rękę.

— Nie — odparła. — Właśnie miałam przedziwne uczucie… jakby — zmarszczyła brwi. — Patrzyłam na… — ręką, którą wcześniej przyciskała do łona, wskazała strusią nogą biskupa — …i nagle…

— Otrzymałaś spirytystyczną wiadomość? — zapytała Tossie.

— Nie, nie wiadomość — zaprzeczyła pani Mering, ostrożnie badając ząb. — To… miałam przedziwne uczucie…

— Przeczucie? — podsunęła Tossie.

— Tak — przyznała pani Mering z namysłem. — Ty… Skrzywiła się z wysiłku, jakby próbowała przypomnieć sobie sen po czym zagapiła się na strusią nogę biskupa.

— To miało… Musimy natychmiast wracać do domu.

— Och, przecież jeszcze nie możemy wracać — zaprotestowała Verity.

— Tak bardzo chciałem omówić z paniami Ukryty Skarb — powiedział wikary, spoglądając na Tossie zawiedzionym wzrokiem. — I rozmieszczenie straganów z robótkami. Nie mogą państwo przynajmniej zostać na herbacie?

— Baine! — zawołała pani Mering, ignorując ich oboje.

— Tak, jaśnie pani — powiedział Baine, który wszedł przez południowe drzwi.

— Baine, musimy natychmiast wracać do domu — oznajmiła pani Mering i podeszła do niego.

Baine pospieszył jej na spotkanie z parasolem w ręku.

— Czy coś się stało? — zapytał.

— Otrzymałam ostrzeżenie — wyjaśniła pani Mering, która wyglądała już prawie normalnie. — Kiedy mamy następny pociąg?

— Za jedenaście minut — odpowiedział natychmiast Baine. — Ale to miejscowy pociąg. Następny ekspres do Reading odchodzi dopiero o czwartej osiemnaście.

— Sprowadźcie powóz — rozkazała pani Mering. — Potem biegnijcie na stację i uprzedźcie, żeby zatrzymali dla nas pociąg. I zabierzcie ten parasol. Otwarty parasol w domu przynosi nieszczęście. Nieszczęście! — Chwyciła się za serce. — Och, może już za późno?

Baine usiłował zamknąć parasol. Zabrałem mu go, a on z wdzięcznością kiwnął głową i pobiegł na stację.

— Nie chcesz usiąść, ciociu Malwinio? — zaproponowała Verity.

— Nie, nie — odparła pani Mering, potrząsając dłonią. — Idź zobaczyć, czy powóz już zajechał. Ciągle pada?

Ciągle padało i powóz zajechał. Terence i woźnica pomogli pani Mering wejść na stopnie i wepchnęli ją do środka razem ze spódnicami.

Skorzystałem z chwili zwłoki, żeby uścisnąć dłoń wikarego.

— Dziękujemy serdecznie za pokazanie nam kościoła, panie…?

— Panie Henry! — zawołała pani Mering z powozu. — Spóźnimy się na pociąg.

Południowe drzwi rozwarły się z hukiem i panna Sharpe wyszła z kościoła. Szybko zbiegła ze schodów, minęła nas i ruszyła ze stukotem ulicą Bailey. Wikary obejrzał się za nią.

— Do widzenia — zawołała Tossie, wychylając się z okna. — Bardzo bym chciała obejrzeć dworzec St. Pancras.

Spróbowałem jeszcze raz, z nogą na stopniu powozu.

— Życzę udanej wenty, panie…?

— Dziękuję — rzucił z roztargnieniem. — Do widzenia, pani Mering, panno Mering. Wybaczą państwo…

Pobiegł za panną Sharpe.

— Panno Sharpe! — zawołał. — Zaczekaj! Ostróżko! Róziu!

— Chyba nie dosłyszałem pańskiego nazwiska… — powiedziałem wychylając się z okna.

— Panie Henry! — warknęła pani Mering. — Jedziemy!

I odjechaliśmy.

Загрузка...