ROZDZIAŁ TRZYNASTY

…dla młodego człowieka wchodzącego w życie nie ma bardziej pouczającego doświadczenia, niż zamieszkać w wiejskim domu pod fałszywym nazwiskiem…

P.G. Wodehouse


Kolejny gość — Wariacje na temat — „Ptaki” — Znaczenie kamerdynerów — Staroświeckie angielskie śniadanie — Dziczyzna — Strusia noga biskupa — Jeden drobny fakt — Tajemnica imienia pokojówki rozwiązana — Jestem przeszkolony — Tajemnica pochodzenia kiermaszów rozwiązana — Mój pobyt w Stanach — Wiktoriańskie robótki ręczne — Mój kapelusz — Pan C. — Niespodzianka

Verity nie była moim ostatnim gościem. Pół godziny po jej wyjściu znowu coś zaskrobało do drzwi, tak cicho, że nie usłyszałbym tego dźwięku, gdybym spał.

Nie spałem. Winę za to ponosiła głównie Verity, ze swoimi nowinami o zwiększonym poślizgu i rozbieżnościach. Nie mówiąc o lady Schrapnell i strusiej nodze biskupa.

A Cyryl, pomimo krótkich nóg, zdołał jakimś cudem rozłożyć się na całej szerokości łóżka i zająć obie poduszki, więc dla mnie został tylko wąski brzeg, z którego wciąż się zsuwałem. Zaczepiłem stopy o poręcz, przycisnąłem kołdrę obu rękami i rozmyślałem o lordzie Lucanie oraz kocie Schrödingera.

Wsadzono go do pudełka w eksperymencie myślowym Schrödingera, razem z zabójczym urządzeniem: butelką cyjanku, młotkiem przyczepionym do licznika Geigera i cegiełką uranu. Jeśli uran wypromieniuje elektron, licznik uruchomi młotek, który rozbije butelkę. To uwolni gaz, który zabije kota, który był w pudełku, które zbudował Schrödinger.

A ponieważ nie można przewidzieć, czy uran wypromieniował elektron, czy nie, kot nie był ani żywy, ani martwy, tylko taki i taki, istniał jako równoległe prawdopodobieństwa, które zapadną się w jedną realność, kiedy ktoś otworzy pudełko. Albo naprawi niekongruencję.

Ale to oznacza pięćdziesiąt procent prawdopodobieństwa, że niekongruencja nie zostanie naprawiona. Dopóki zaś kot przebywa w pudełku, z każdą chwilą zwiększa się prawdopodobieństwo, iż uran wypromieniuje elektron, czyli że kiedy otworzymy pudełko kot będzie martwy.

A pierwsza linia obrony już upadła. Dowiodły tego liczne zbiegi okoliczności: spotkanie Terence’a z Tossie i moje z Terence’em, i wyratowanie profesora Peddicka, i jego spotkanie z pułkownikiem. Na następnym etapie pojawią się rozbieżności.

Ale Terence nie wpłynął na historię, przynajmniej nie bezpośrednio, skoro jego nazwisko nie figurowało w oficjalnych dokumentach, a stację kolejową w Oksfordzie dzieliło od Muchings End trzydzieści mil i cztery dni. A T.J. mówił o najbliższym otoczeniu.

Ale w stanie dyschronii Verity nie zauważyła, że chociaż spotkanie miało nastąpić później, to jednak decyzja pani Mering o zabraniu Tossie do madame Iritosky zapadła właśnie w najbliższym otoczeniu, i na skutek tej decyzji Tossie spotkała Terence’a, a Terence wpadł na profesora Peddicka i dlatego musiał odebrać ze stacji starożytne relikty. I wpadł na mnie. Zresztą co to znaczy najbliższe otoczenie? T.J. nie wyjaśnił. Może chodziło o całe lata i setki mil.

Leżałem w ciemności, a moje myśli kręciły się w kółko niczym Harris w labiryncie Hampton Court. Baine nie zamierzał utopie Księżniczki Ardżumand, ale jeśli ona nie utonęła i stała się nieistotna, dlaczego sieć przepuściła Verity? A jeśli jednak utonęła, dlaczego sieć otwarła się przede mną?

I dlaczego przeskoczyłem do Oksfordu? Żeby nie dopuścić d spotkania Terence’a z Maud? Nie rozumiałem, w jaki sposób to miało wspomagać samokorektę. Czy może chodziło o zabranie kota z Muchings End? Pamiętałem, jak na moście Folly, kiedy Cyryl mnie zaatakował, upuściłem kosz z kotem, który o mało nie stoczył się do rzeki, zanim Terence go złapał. I jak chwyciłem sakwojaż, a Cyryl wpadł do wody. Czyżby historia próbowała skorygować swój błąd topiąc kota, a ja ciągle przeszkadzałem?

Ale Księżniczka Ardżumand nie powinna utonąć. Baine wcale nie chciał jej utopić, kiedy ją wrzucił do rzeki. Gdyby Verity jej nie uratowała, skoczyłby za nią, nawet w żakiecie. Może wrzucił ją za daleko, prąd ją porwał i musiała utonąć, pomimo wysiłków Baine’a. Ale to wciąż nie wyjaśniało…

Usłyszałem ciche drapanie do drzwi. To Verity, pomyślałem. Zapomniała mi wytłumaczyć metody detektywistyczne Herkulesa Poirot. Otworzyłem drzwi.

Nikogo nie zobaczyłem. Uchyliłem drzwi szerzej i rozejrzałem się w obie strony. Nic, tylko ciemność. Widocznie to był jakiś duch pani Mering.

— Mrau — odezwał się cichy głosik.

Spuściłem wzrok. Szarozielone oczy Księżniczki Ardżumand zabłysły w mroku.

— Mrrau — powtórzyła, przemaszerowała obok mnie z wysoko uniesionym ogonem, wskoczyła na łóżko i ułożyła się na środku poduszki.

Dla mnie już wcale nie zostało miejsca. W dodatku Cyryl chrapał. Do tego jeszcze mogłem się przyzwyczaić, ale z upływem nocy chrapanie brzmiało coraz głośniej. Mogło obudzić umarłego. Albo panią Mering.

I ciągle wykonywał wariacje na ten temat — niski pomruk, niczym odległy grzmot, rzężenie, dziwaczne sapanie, które wydymało mu policzki, prychanie, charkot, świst.

Nic z tego nie przeszkadzało kotu, który ponownie rozłożył się na moim jabłku Adama i mruczał mi do ucha (bez żadnych wariacji).

Przysypiałem z braku tlenu wywołanego kotem, budziłem się, zapalałem zapałki i próbowałem odczytać godzinę na moim kieszonkowym zegarku: II, III i za kwadrans IV.

Zdrzemnąłem się znowu o wpół do VI i zbudził mnie świergot ptaków, witających wschód słońca. Zawsze mi wmawiano, że to melodyjny, idylliczny dźwięk, ale moim zdaniem przypominał raczej nazistowski nalot bombowy. Zaciekawiło mnie, czy Meringowie mają schron przeciwlotniczy.

Niemrawo sięgnąłem po zapałkę, zorientowałem się, że mogę bez niej odczytać godzinę na zegarku, i wstałem. Ubrałem się, nałożyłem buty i zacząłem budzić Cyryla.

— Wstawaj, chłopie, czas wracać do stajni — oznajmiłem, potrząsając nim w połowie charkotu. — Chyba nie chcesz, żeby pani Mering cię przyłapała. No chodź. Pobudka.

Cyryl uchylił jedno kaprawe oko, zamknął je i zaczął chrapać jeszcze głośniej.

— Tylko nie udawaj! — ostrzegłem go. — Mnie nie nabierzesz. Wiem, że nie śpisz. — Szturchnąłem go w środek brzucha. — No, chodź. Przez ciebie obaj wylecimy na pysk.

Pociągnąłem za obrożę. Cyryl ponownie otworzył oko i podniósł się chwiejnie. Wyglądał tak, jak ja się czułem. Oczy miał przekrwione i zataczał się lekko, niczym pijak po nocnej hulance.

— Dobry piesek — powiedziałem zachęcająco. — Doskonale. Wyłaź z łóżka. Hop na podłogę.

Księżniczka Ardżumand wybrała tę chwilę, żeby ziewnąć, przeciągnąć się rozkosznie i umościć się w wygodnym gniazdku z pościeli. Wiadomość była aż nazbyt wyraźna.

— Wcale mi nie pomagasz — powiedziałem do niej. — Wiem, że to niesprawiedliwe, Cyrylu, ale życie jest niesprawiedliwe. Ja na przykład miałem dostać urlop. Odpocząć. Spać.

Cyryl potraktował słowo „spać” jako polecenie i ponownie opadł na poduszki.

— Nie — powiedziałem. — Wstawaj. Już. Mówię poważnie, Cyrylu. Wstań. Do nogi. Pobudka.

Nie zna życia ten, kto nigdy nie taszczył trzydziestokilowego psa po stromych schodach o wpół do szóstej rano. Na dworze świt roztaczał różane blaski, krople rosy lśniły w trawie jak diamenty, róże ledwie rozchylały swe cudne pączki, co świadczyło, że wciąż cierpię na ostrą lub nawet śmiertelną dyschronię, a więc kiedy zobaczę Verity przy śniadaniu, nadal będę nią absolutnie zauroczony, chociaż powiedziała lady Schrapnell, że wiem, gdzie jest strusia noga biskupa.

Ptasia Luftwaffe widocznie odleciała nabrać paliwa i w słone poranka zapanowała cisza, cisza należąca do dawnego świata, podobnie jak wiktoriańskie wiejskie domy i pływanie łódką po Tamizie cisza świata, który nie znał jeszcze samolotów i korków ulicznych, bomb burzących i zapalających, święty, błogosławiony spokój idyllicznego świata przeszłości.

Szkoda, że nie potrafiłem tego docenić. Cyryl ważył tonę, a jak tylko go postawiłem na ziemi, wydał przeraźliwy, żałosny skowyt.

W drodze powrotnej mało nie potknąłem się o drzemiącego chłopca stajennego, a w holu na górze prawie wpadłem na Baine’a.

Ustawiał schludnie wyglansowane buty w parach przed drzwiami sypialń. Przez sekundę, zanim mnie zobaczył, zastanowiłem się, kiedy on spal.

— Bezsenność — wyjaśniłem, ze zdenerwowania wpadając w telegraficzny styl pułkownika Meringa. — Zszedłem poszukać czegoś do czytania.

— Tak, sir — powiedział. Trzymał w ręku białe buciki Tossie. Miały falbanki na noskach. — Uważam za bardzo odprężającą „Rewolucję przemysłową” pana Toynbee. Mam ją panu przynieść?

— Nie, już nie trzeba — podziękowałem. — Teraz chyba będę mógł zasnąć.

Co było rażącym kłamstwem. Miałem za dużo zmartwień na głowie, żeby zasnąć — jak nałożyć kołnierzyk i zawiązać krawat; czy Służba Czasowa odkryje jakieś konsekwencje faktu, że zwróciłem Księżniczkę Ardżumand dopiero po czterech dniach; co powiem lady Schrapnell.

A nawet gdybym potrafił zapomnieć o zmartwieniach, nie warto już spać. Robiło się jasno. Za kilka minut słońce zacznie świecić prosto w okna, a ptasia Luftwaffe właśnie powracała na drugi nalot. Zresztą i tak nie odważę się zasnąć ze strachu, że zginę uduszony przez Księżniczkę Ardżumand.

Pod moją nieobecność zajęła obie poduszki. Próbowałem przesunąć ją delikatnie, a ona wygięła się w łuk i zaczęła chlastać mnie ogonem po twarzy.

Leżałem pod chłostą i rozmyślałem o strusiej nodze biskupa.

Mało, że nie wiedziałem, gdzie była, nie miałem bladego pojęcia, w jaki sposób zaginęła. Stała w kościele przez osiemdziesiąt lat i nie wskazywało, że nie było jej tam podczas nalotu. Przeciwnie, wiele świadczyło o tym, że tam była. Program nabożeństwa, który znalazłem w gruzach, stanowił dowód, iż strusia noga biskupa była tam cztery dni przed nalotem, a sam ją widziałem dzień wcześniej, po modlitwie za Służbę RAF i kiermaszu wypieków.

Przypuszczałem, że zabrano ją na przechowanie w ostatniej chwilach co wydawało się niezbyt prawdopodobne, skoro ani marmurowa chrzcielnica Purbecka, ani organy, na których grał Haendel, nie zostały odesłane na wieś ani przeniesione do krypty dla bezpieczeństwa, chociaż na to zasługiwały. A strusia noga biskupa wydawała się znacznie bardziej niezniszczalna niż marmurowa chrzcielnica.

Naprawdę była niezniszczalna. Gdyby dach zawalił się na nią, nawet nie wyszczerbiłby cherubinów. Powinna stać tam wśród popiołów, wznosić się z gruzów, nietknięta, nie draśnięta, nie…

Obudziłem się w biały dzień. Nade mną stał Baine z filiżanką herbaty.

— Dzień dobry, sir — powiedział. — Pozwoliłem sobie odnieść Księżniczkę Ardżumand do pokoju jej pani.

— Dobry pomysł — przyznałem, zauważywszy poniewczasie, że mam poduszkę i mogę swobodnie oddychać.

— Tak, sir. Panna Mering bardzo by się zmartwiła, gdyby rano po przebudzeniu odkryła, że kot znowu zniknął, chociaż doskonale rozumiem przywiązanie Księżniczki Ardżumand do pana.

Usiadłem.

— Która godzina?

— Ósma, sir. — Podał mi filiżankę herbaty. — Niestety nie zdołałem odzyskać większości bagaży pańskich, pana St. Trewesa i profesora Peddicka — oznajmił. — Tylko to znalazłem.

Podniósł wieczorowy garnitur, o numer za mały, który Finch zapakował dla mnie.

— Obawiam się, że nastąpiło znaczne skurczenie z powodu zanurzenia w wodzie. Posłałem zatem po zastępcze i…

— Zastępcze? — zawołałem i mało nie rozlałem herbaty. — Dokąd?

— Oczywiście do Swana i Edgara, sir — odpowiedział. — Na razie oto pański kostium wioślarski.

Nie tylko go wyprasował. Koszula została wybielona i wykrochmalona do ostatniej nitki, a flanelowe ubranie wyglądało jak nowe. Miałem nadzieję, że potrafię je nałożyć. W zamyśleniu łyknąłem herbaty, próbując sobie przypomnieć, jak się zawiązuje krawat.

— Śniadanie jest o dziewiątej, sir — powiedział Baine. Nalał gorącej wody z dzbanka do miseczki i otworzył pudło z brzytwami.

Mniejsza o krawat, i tak wcześniej poderżnę sobie gardło przy goleniu.

— Pani Mering życzy sobie, żeby wszyscy zeszli na śniadanie o dziewiątej, ponieważ jest mnóstwo przygotowań przed kościelnym festynem — oznajmił Baine wykładając brzytwy — zwłaszcza w związku z kiermaszem.

Kiermasz. Prawie zdołałem o tym zapomnieć, albo też zadziałał mechanizm wyparcia. Widocznie byłem skazany na bazary i kościelne festyny, nieważne, do którego stulecia mnie wyślą.

— Kiedy to się odbędzie? — zapytałem z nadzieją, że odpowie: w przyszłym miesiącu.

— Pojutrze — odparł Baine, przerzucając sobie ręcznik przez ramie.

Może wtedy już nas tutaj nie będzie. Profesor Peddick spieszył się do Runnymede, żeby zobaczyć łąkę, gdzie podpisano Magna Carta, nie licząc doskonałych głębi na okonie.

Oczywiście Terence wolałby zostać, ale niewiele będzie miał do powiedzenia w tej kwestii. Pani Mering nabrała do niego wyraźnej antypatii i przeczuwałem, że jeszcze bardziej go znielubi, kiedy się dowie, że on ma poważne zamiary wobec jej córki. I nie ma pieniędzy.

Może nawet wyprosi nas zaraz po śniadaniu, pod pretekstem przygotowań do kiermaszu, niekongruencja zacznie się naprawiać, a ja utnę sobie przyjemną długą drzemkę na łodzi, kiedy Terence będzie wiosłował. Jeśli wcześniej nie zabiję się za pomocą brzytwy.

— Życzy pan sobie, żebym pana ogolił, sir? — zapytał Baine.

— Tak — odpowiedziałem i wyskoczyłem z łóżka.

Nie musiałem również martwić się o ubranie. Baine zapiął mi kołnierzyk i mankiety, uformował węzeł krawata i zasznurowałby mi buty, gdybym mu pozwolił, nie wiem, czy z wdzięczności, czy takie byty zwyczaje w tamtych czasach. Musiałbym zapytać Verity.

— W którym pokoju podają śniadanie? — zapytałem go.

— W pokoju śniadaniowym, sir — odparł. — Pierwsze drzwi na lewo.

Lekko zbiegłem po schodach w znacznie lepszym humorze. Podane staroświeckie angielskie śniadanie, jajka, bekon i pomarańczowa marmolada, wszystko podane przez kamerdynera, stanowiło kuszącą perspektywę, a dzień zapowiadał się piękny. Słońce lśniło wypolerowanych poręczach schodów i na portretach. Nawet elżbietańscy przodkowie lady Schrapnell wyglądali wesoło.

Otworzyłem pierwsze drzwi na lewo. Widocznie Baine wprowadził mnie w błąd. To była jadalnia, prawie całkowicie wypełniona przez masywny mahoniowy stół i jeszcze masywniejszy kredens, zastawiony nakrytymi srebrnymi półmiskami.

Na stole znajdowały się filiżanki, spodeczki i sztućce, ale brakowało talerzy. W pokoju nikogo nie było. Zawróciłem do wyjścia, żeby poszukać pokoju śniadaniowego, i prawie wpadłem na Verity.

— Dzień dobry, panie Henry — powiedziała. — Mam nadzieję że dobrze pan spał.

Nosiła bladozieloną sukienkę z plisowanym stanikiem i zielona wstążkę w upiętych wysoko kasztanowych włosach, i widocznie potrzebowałem znacznie więcej snu, żeby wyleczyć się z dyschronii. Zauważyłem cienie pod jej zielonobrązowymi oczami, ale wciąż była najpiękniejszą istotą, jaką widziałem w życiu.

Podeszła do kredensu.

— Śniadanie podaje się na kredensie, panie Henry — wyjaśniła, biorąc talerz z kwiecistym szlaczkiem z wysokiego stosu. — Inni wkrótce zejdą.

Nachyliła się do mnie, żeby podać mi talerz.

— Tak mi przykro, że powiedziałam lady Schrapnell, że wiesz, gdzie jest strusia noga biskupa — szepnęła. — Widocznie byłam bardziej dyschronowana, niż myślałam, ale to żadna wymówka, i zrobię wszystko, żeby ci pomóc ją znaleźć. Kiedy ją widziano po raz ostatni?

— Widziałem ją w sobotę, dziewiątego listopada 1940 roku, po modlitwie za RAF i kiermaszu wypieków.

— I nikt jej później nie widział?

— Nikt nie mógł tam przeskoczyć, dopiero po nalocie. Zwiększony poślizg wokół punktu krytycznego, pamiętasz?

Weszła Jane ze słoikiem marmolady, postawiła go na stole, dygnęła i wyszła. Verity pochyliła się nad pierwszym nakrytym półmiskiem, który miał uchwyt w kształcie trzepoczącej ryby.

— I nie znaleziono jej w gruzach po nalocie? — zapytała, podnosząc pokrywę za rybę.

— Nie — odparłem. — Dobry Boże, co to jest? Wytrzeszczyłem oczy na stertę przeraźliwie żółtego ryżu z paseczkami prążkowanej bieli.

— To kedgeree — oznajmiła, nakładając sobie łyżeczkę na talerz — Ryż z curry i wędzoną rybą.

— Na śniadanie?

— To indyjska potrawa. Pułkownik ją lubi. — Nakryła półmisek — I żadnych współczesnych wzmianek, że ją widziano pomiędzy dziewiątym a datą nalotu?

— Wymieniono ją w programie nabożeństwa na niedzielę dziesiątego, wśród dekoracji kwiatowych, więc pewnie tam była podczas nabożeństwa.

Verity przesunęła się do następnego półmiska. Ten miał pokrywę z dużym rogatym jeleniem. Zastanowiłem się przelotnie, czy te figurki coś oznaczały, ale kolejna przedstawiała wilka szczerzącego kły, więc chyba się myliłem.

— Kiedy ją widziałeś dziewiątego — ciągnęła Verity — zauważyłeś w niej coś niezwykłego?

— Ty chyba nigdy nie widziałaś strusiej nogi biskupa?

— Chodziło mi o to, czy została przesunięta? Albo uszkodzona? Czy ktoś się kręcił koło niej? Nie zauważyłeś nic podejrzanego?

— Ciągle masz dyschronię, prawda?

— Wcale nie — zaprzeczyła z oburzeniem. — Strusia noga biskupa zaginęła, a przecież nie rozpłynęła się w powietrzu. Więc ktoś ją zabrał, a jeśli ktoś ją zabrał, musiał zostawić jakieś ślady. Zauważyłeś, żeby ktoś stał blisko niej?

— Nie — odparłem.

— Herkules Poirot mówi, że zawsze jest coś, czego nikt nie zauważył albo uznał za nieważne — powiedziała, unosząc Osaczonego Rogacza. Pod spodem znajdowała się masa ostro pachnących brązowych przedmiotów.

— Co to jest?

— Cynaderki na ostro — wyjaśniła — duszone z korzeniami i musztardą. W kryminałach Herkulesa Poirota zawsze jakiś drobny fakt nie pasuje i to jest właśnie klucz do zagadki. — Podniosła za rogi szarżującego byka. — Tu jest pardwa na zimno.

— Nie ma jajek i bekonu? Potrząsnęła głową.

— Wyłącznie dla niższych klas. — Podsunęła mi błyszczącą rybę na widelcu. — Śledzia?

Zdecydowałem się na owsiankę.

Verity zabrała swój talerz i usiadła na drugim końcu stołu. — A kiedy tam byłeś po nalocie? — zapytała i skinęła na mnie, żebym usiadł naprzeciwko. — Czy został jakiś ślad, że strusia noga biskupa była w pożarze?

Chciałem już powiedzieć: „Katedra była całkiem zniszczona”, ale zawahałem się i zmarszczyłem brwi.

— Właściwie został. Zwęglona łodyga kwiatu. I znaleźliśmy postument z kutego żelaza, na którym stała.

— Czy łodyga pochodziła z tego samego gatunku kwiatu, który wymieniono w programie nabożeństwa? — zapytała Verity i chciałem już odpowiedzieć, że nie wiadomo, ale znowu weszła Jane, dygnęła i zapytała:

— Herbata, psze pani?

— Tak, dziękuję, Colleen — powiedziała Verity. Jak tylko pokojówka, wyszła, zapytałem:

— Dlaczego nazwałaś ją Colleen?

— Tak ma na imię — odparła Verity — ale pani Mering uznała, że to niemodne imię dla pokojówki. Zbyt irlandzkie. Angielskie służące są bardziej en vogue.

Więc kazała jej zmienić imię?

— To powszechnie praktykowane. Pani Chattisbourne nazywa wszystkie swoje pokojówki Gladys, więc nie musi pamiętać, która jest która. Nie miałeś tego na szkoleniu?

— Wcale nie miałem szkolenia — wyjaśniłem. — Dwie godziny podprogowej w czasie rzeczywistym, kiedy byłem taki dyschronowany, że niewiele do mnie docierało. Głównie o służebnej pozycji kobiety. I o widelcach do ryb.

Zrobiła przerażoną minę.

— Nie miałeś szkolenia? Wiktoriańskie społeczeństwo jest wybitnie konwencjonalne. Uchybienia w etykiecie traktuje się bardzo poważnie. — Spojrzała na mnie z ciekawością. — Jak ci się udawało do tej pory?

— Przez ostatnie dwa dni pływałem po rzece z oksfordzkim donem, który cytował Herodota, z zakochanym młodzieńcem, który cytował Tennysona, z buldogiem i kotem — wyjaśniłem. — Grałem ze słuchu.

— No, tutaj to nie wystarczy. Trzeba cię trochę podszkolić. Dobrze, posłuchaj — przechyliła się przez stół — zrobię ci krótki wykład. Najważniejsze są konwenanse. Ludzie nie mówią, co myślą. Eufemizmy i uprzejmość są na porządku dziennym. Nie ma fizycznego kontaktu pomiędzy przeciwnymi płciami. Mężczyzna może wziąć damę pod rękę albo pomóc jej na przełazie czy na stopniach tramwaju. Nie żonaci mężczyźni i niezamężne kobiety nigdy nie mogą zostać sam na sam — ciągnęła, chociaż my przecież byliśmy sami. — Zawsze musi być obecna przyzwoitka.

Tak na zawołanie zjawiła się Jane z dwiema filiżankami herbaty i postawiła je przed nami.

— Do służących zwracamy się po imieniu — podjęła Verity, jak tylko Jane wyszła — z wyjątkiem kamerdynera. On jest Baine lub pan Baine. I wszystkie kucharki to panie, nieważne, czy są zamężne, więc nie pytaj pani Posey o jej męża. W tym domu jest pokojówka, czyli Colleen… to znaczy Jane… kucharka, pomywaczka, lokaj, stajenny, kamerdyner i ogrodnik. Była jeszcze garderobiana, ochmistrzyni i lokajczyk, ale księżna Landry ich ukradła.

— Ukradła? — wyraziłem zdziwienie, sięgając po cukier.

— Oni nie słodzą owsianki — pouczyła mnie Verity. — I powinieneś zadzwonić na służbę, żeby ci podała cukier. Podkradanie sobie nawzajem służby to ich ulubiona rozrywka. Pani Mering ukradła Baine’a pani Chattisbourne, a obecnie próbuje ukraść jej lokajczyka. Mleka też nie dodają. Nie wolno przeklinać w obecności dam.

— A „banialuki”? — zapytałem. — Albo „phi”?

— Phi, panie Henry? — odezwała się pani Mering, wpływając do jadalni. — Na co pan kręci nosem? Mam nadzieję, że nie na kościelny festyn? Zbieramy fundusze na odnowienie, to taka cenna inicjatywa, panie Henry. Nasz biedny kościół parafialny rozpaczliwie potrzebuje odnowienia. Przecież chrzcielnica pochodzi jeszcze z 1262 roku! A okna! Beznadziejnie średniowieczne! Jeśli festyn się uda, wymienimy wszystkie okna na nowe!

Nałożyła na talerz górę śledzi, cielęciny i wilczyny, usiadła i zsunęła serwetkę ze stołu na kolana.

— Projekt odnowy to całkowita zasługa naszego wikarego, pana Arbitage. Zanim on nastał, pastor nawet słyszeć nie chciał o restauracji kościoła. Obawiam się, że jest trochę staroświecki. Nawet nie bierze pod uwagę możliwości komunikowania się z duchami.

Porządny chłop, pomyślałem.

— Pan Arbitage natomiast gorąco popiera ideę spirytyzmu i rozbawiania z naszymi drogimi zmarłymi z Tamtego Świata. Czy pan wierzy w nawiązanie kontaktu z Tamtym Światem, panie Henry?

— Pan Henry pytał o kościelny festyn — wtrąciła Verity. — Właśnie chciałam mu opowiedzieć o twoim sprytnym pomyśle na kiermasz.

— O — ucieszyła się mile połechtana pani Mering. — Był pan kiedyś na festynie, panie Henry?

— Raz czy dwa — odpowiedziałem.

— No więc pan wie, że tam sprzedają ofiarowane w darze robótki, galaretki i wzory do haftów. Wpadłam na pomysł, żeby ofiarować również przedmioty, których już nie potrzebujemy, różne rzeczy, naczynia, książki i ozdoby, wszelkiego rodzaju starocie!

Patrzyłem na nią ze zgrozą. To była osoba, która wszystko zaczęła, osoba odpowiedzialna za te niezliczone kiermasze staroci, na które mnie skazano.

— Zdziwiłby się pan, panie Henry, jakie skarby ludzie trzymają na strychach i w piwnicach, żeby obrastały kurzem. Przecież na moim własnym strychu znalazłam dzbanek do herbaty i śliczne naczynie na selery. Baine, czy usunęliście wgniecenia z dzbanka do herbaty?

— Tak, proszę pani — powiedział Baine, nalewając jej kawę.

— Napije się pan kawy, panie Henry? — zaproponowała mi pani Mering.

Nie rozumiałem, dlaczego pani Mering jest dla mnie taka mila. Widocznie przestrzegała zasad uprzejmości, o której wspominała Verity.

Weszła Tossie, niosąc Księżniczkę Ardżumand, która miała wielką różową kokardę zawiązaną na szyi.

— Dzień dobry, mamo — powiedziała Tossie, rozglądając się za Terence’em.

— Dzień dobry, Tocelyn — powiedziała pani Mering. — Dobrze spałaś?

— O tak, mamo — odparła Tossie — odkąd moje najmilsze kochanie wróciło bezpiecznie do domu. — Przytuliła kota. — Przez całą noc spałaś obok mnie zwinięta w kłębuszek, prawda, kiciuniu?

— Tossie! — rzuciła ostro pani Mering. Tossie zrobiła zmartwioną minkę.

Widocznie doszło do naruszenia etykiety, chociaż na czym polegało, nie miałem pojęcia. Będę musiał zapytać Verity.

Nadeszli pułkownik Mering i profesor Peddick, dyskutując z ożywieniem o bitwie pod Trafalgarem.

— Przewaga liczebna trzydzieści trzy do dwudziestu siedmiu — mówił pułkownik.

— Dokładnie tak samo uważam — zgodził się profesor. — Gdyby nie Nelson, przegraliby bitwę! To charakter kształtuje historię, nie ślepe siły! Indywidualna inicjatywa!

— Dzień dobry, papo — powiedziała Tossie i podeszła, żeby pocałować pułkownika w policzek.

— Dzień dobry, córko. — Pułkownik spiorunował wzrokiem Księżniczkę Ardżumand. — Tu nie miejsce dla niej.

— Ale ona miała straszne przygody — zaprotestowała Tossie, niosąc kotkę do kredensu. — Patrz, Księżniczko Ardżumand, śledzie.

Położyła wędzonego śledzia na talerzu i postawiła przed kotem na podłodze, spoglądając wyzywająco na Baine’a.

— Dzień dobry, Mesielu — odezwała się pani Mering do męża. Dobrze spałeś zeszłej nocy?

— Znośnie — odparł pułkownik, zaglądając pod wilka. — A ty, Malwinio?

Pani Mering wyraźnie czekała na to pytanie.

— Nie zmrużyłam oka — oznajmiła i zrobiła dramatyczną pauzę. — W tym domu są duchy. Słyszałam je.

Wiedziałem, że nie powinienem ufać zapewnieniom Verity: „Wiktoriańskie domy mają grube ściany, przez które nic nie słychać”.

— O mamo — szepnęła Tossie bez tchu — co mówiły duchy? Pani Mering przybrała nieobecny wyraz twarzy.

— To były dziwne, nieziemskie dźwięki, jakich nie wydaje żadna żywa istota. Jakby łkające dyszenie, chociaż oczywiście duchy nie oddychają, a potem… — urwała, szukając słów — skowyt i długi, bolesny jęk, jakby skarga udręczonej duszy. Okropne, okropne dźwięki.

No, z tym się zgadzałem.

— Czułam, że coś próbuje porozumieć się ze mną, ale nie może — ciągnęła pani Mering. — O, gdyby tylko madame Iritosky tutaj była. Wiem, że umiałaby nakłonić ducha do mówienia. Zamierzam do niej napisać jeszcze dzisiaj rano i zaprosić tutaj, chociaż lękam się, że nie przyjedzie. Ona mówi, że może pracować tylko we własnym domu.

Z własnymi zapadniami, ukrytymi drutami i tajnymi przejściami, Pomyślałem i nawet się ucieszyłem. Przynajmniej nie przyjedzie tutaj i nie wykryje, że udzielam Cyrylowi azylu.

— Gdyby tylko usłyszała straszliwy jęk tego ducha, wiem, że przygnałaby do nas — oznajmiła pani Mering. — Baine, czy pan St. Trewes już zszedł?

— Przypuszczam, że zaraz nadejdzie — odparł Baine. — Poszedł wyprowadzić psa.

Spóźniony na śniadanie i wyprowadza psa. Dwa punkty przeciwko niemu, chociaż pani Mering nie wydawała się tak zirytowana, jak zakładałem.

— Halo — powiedział Terence, wchodząc bez Cyryla. — Przepraszam za spóźnienie.

— Nic nie szkodzi — zapewniła go pani Mering z promiennym uśmiechem. — Proszę usiąść, panie St. Trewes. Pije pan kawę czy herbatę?

— Kawę — odparł Terence, uśmiechając się do Tossie.

— Baine, przynieś kawę dla pana St. Trewesa. Wszyscy tak się cieszymy z pańskiej wizyty — podjęła pani Mering. — Mam szczerą nadzieję, że pan i pańscy przyjaciele zostaniecie na nasz kościelny festyn. Zapowiada się zabawnie. Będziemy mieli kokosowe rzutki i wróżkę, a Tocelyn upiecze ciasto na wentę. Tocelyn tak świetnie gotuje i taka jest zdolna. Gra na fortepianie, wie pan, i mówi po niemiecku i po francusku. Prawda, Tossie, kochanie?

Oui, mama — powiedziała Tossie, uśmiechając się do Terence’a. Spojrzałem pytająco na Verity. W odpowiedzi wzruszyła ramionami: „Nie wiem”.

— Profesorze Peddick, mam nadzieję, że pańscy uczniowie wytrzymają bez pana przez kilka dni — mówiła pani Mering. — Panie Henry, proszę obiecać, że pomoże nam pan przy Ukrytym Skarbie.

— Pan Henry opowiadał mi, że mieszkał w Stanach — odezwała się Verity, a ja obejrzałem się na nią ze zdumieniem.

— Naprawdę? — zainteresował się Terence. — Nigdy mi nie wspominałeś.

— To… to wtedy, kiedy chorowałem — wyjąkałem. — Wysłano mnie do… do Stanów… na leczenie.

— Widział pan czerwonych Indian? — zapytała Tossie.

— Byłem w Bostonie — odparłem, milcząco przeklinając Verity.

— Boston! — wykrzyknęła pani Mering. — Zna pan siostry Fox?

— Siostry Fox?

— Panny Margaret i Kate Fox. Założycielki naszego ruchu spirytystycznego. To one pierwsze nawiązały łączność z duchami przez stukanie.

— Niestety nie miałem tej przyjemności — bąknąłem, ale ona już znowu odwróciła się do Terence’a.

— Tocelyn pięknie haftuje, panie St. Trewes — poinformowała go. — Musi pan zobaczyć śliczne powłoczki, które uszyła na nasz stragan z robótkami.

— Z pewnością osoba, która je kupi, będzie miała słodkie sny — powiedział Terence, wpatrzony cielęcym wzrokiem w Tossie — „sen o szczęściu doskonałym, zbyt piękny, by trwać…”

Pułkownik i profesor, wciąż przebywający pod Trafalgarem z Nelsonem, odsunęli krzesła, wstali i po kolei wymamrotali: „Za pozwoleniem”.

— Mesiel, dokąd idziesz? — zapytała pani Mering.

— Nad sadzawkę — odparł pułkownik — pokazać profesorowi Peddickowi mojego perłowego ryunkina.

— Więc nałóż płaszcz — nakazała mu pani Mering. — I wełniany szal. — Odwróciła się do mnie. — Mój mąż ma słabe płuca i skłonność do kataru.

Zupełnie jak Cyryl, pomyślałem.

— Baine, przynieście płaszcz pułkownika — poleciła kamerdynerowi, ale panowie już wyszli.

Natychmiast odwróciła się do Terence’a.

— Skąd pochodzi pańska rodzina, panie St. Trewes?

— Z Kentu — odpowiedział — który zawsze uważałem za najpiękniejsze miejsce na ziemi, aż do dzisiaj.

— Zechcesz mi wybaczyć, ciociu Malwinio? — odezwała się Verity, składając serwetkę. — Muszę skończyć moje pudło na rękawiczki.

— Oczywiście — rzuciła z roztargnieniem pani Mering. — Jak długo pańska rodzina mieszka w Kent, panie St. Trewes?

Mijając mnie, Verity dyskretnie upuściła mi na kolana złożoną karteczkę.

— Od 1066 roku — mówił Terence. — Oczywiście od tamtej pory przebudowaliśmy dom. Większość jest georgiańska. Możliwe, że Brown. Musicie państwo nas odwiedzić.

Rozłożyłem karteczkę pod stołem i zerknąłem na nią ukradkiem. Wiadomość brzmiała: „Spotkajmy się w bibliotece”.

— Przyjedziemy z największą przyjemnością — zapewniła gorliwie Pani Mering. — Prawda, Tocelyn?

Oui, mama.

Wyczekałem na okazję i zaryzykowałem:

— Zechce pani wybaczyć, pani Mering…

— Absolutnie nie, panie Henry — odparła. — Przecież pan nic nie jadł! Musi pan spróbować pasztetu z węgorza pani Posey. Jest niezrównany.

Istotnie był, podobnie jak kedgeree, którego stertę kazała Baine’owi nałożyć mi na talerz wielkim przyrządem podobnym do łopaty, niewątpliwie łyżką do kedgeree.

Zjadłszy trochę węgorza i jak najmniej kedgeree, wymknąłem się i poszedłem szukać Verity, chociaż nie miałem pojęcia, gdzie znajduje się biblioteka. Przydałby się plan domu, taki jak w powieściach kryminalnych Verity.

Uchyliłem kilkoro drzwi i wreszcie znalazłem ją w pokoju wyłożonym od podłogi do sufitu książkami.

— Gdzieś ty był? — zapytała. Siedziała przy stole zaśmieconym muszelkami i słoiczkami kleju.

— Jadłem ohydne, niewymowne rzeczy — wyznałem. — I odpowiadałem na pytania o Ameryce. Dlaczego, na litość, powiedziałaś im, że byłem w Ameryce? Nic nie wiem o Stanach.

— Ani oni — odparła nie zmieszana. — Musiałam coś zrobić. Nie przeszedłeś szkolenia i na pewno będziesz popełniał błędy. Oni uważają wszystkich Amerykanów za barbarzyńców, więc jeśli użyjesz niewłaściwego widelca, złożą to na karb twojego pobytu w Ameryce.

— Chyba powinienem podziękować — mruknąłem.

— Usiądź — poleciła. — Musimy zaplanować naszą strategię. Spojrzałem na drzwi, które miały staroświecki zamek z kluczem.

— Czy mam zamknąć drzwi na klucz?

— Nie trzeba — powiedziała, wybierając płaską różową muszelkę. — Tutaj nikt nie przychodzi oprócz Baine’a. Pani Mering nie pochwala czytania.

— Więc skąd się to wszystko wzięło? — zapytałem, wskazując rzędy książek w brązowych i szkarłatnych oprawach.

— Kupili ją — wyjaśniła, smarując muszelkę klejem.

— Kupili co?

— Bibliotekę. Od lorda Dunsany’ego. U którego pracował Baine zanim przeszedł do Chattisbourne’ów. Chattisbourne’om ukradła go pani Mering, chociaż moim zdaniem Baine sam chciał zmienić miejsce. Ze względu na książki. — Przylepiła muszelkę do pudełka. — Siadaj. Jeśli ktoś wejdzie, pomagasz mi przy tym.

Podniosła wykończone pudełko. Ozdobione było muszelkami dobranych rozmiarów, ułożonymi w kształcie serca.

— To absolutnie obrzydliwe — stwierdziłem.

— Cała epoka wiktoriańska miała fatalny gust — odparła Verity. I ciesz się, że to nie wieńce z włosów.

— Wieńce z włosów?

— Kwiaty plecione z włosów zmarłych ludzi. Perłowe muszle przyklejaj wzdłuż brzegów — pouczyła mnie — a potem rząd porcelanek. — Podsunęła mi słoiczek kleju. — Dowiedziałam się od Baine’a, dlaczego pani Mering nagle nabrała takiej życzliwości dla Terence’a. Znalazła go u DeBretta. On jest bogaty i ma wujka para.

— Bogaty? — zdziwiłem się. — Przecież nawet nie miał na opłacenie łodzi.

— Arystokracja zawsze tonie w długach — wyjaśniła, oglądając muszlę małża. — On ma pięć tysięcy rocznie, posiadłość w Kent i jest następny w linii do parostwa. Więc — ciągnęła, odrzucając muszlę małża — nasz priorytet to trzymać Terence’a z daleka od Tossie, co nie będzie łatwe przy maminym swataniu. Dzisiaj rano Tossie zbiera rzeczy na kiermasz staroci, więc wyślę z nią ciebie. W ten sposób rozdzielimy ich przynajmniej na pół dnia.

— A co z Terence’em? — zapytałem.

— Wyślę go do Streatley po chińskie lampiony na festyn. Spróbuj wybadać Tossie, czy zna jakichś młodych mężczyzn, których nazwiska zaczynają się na C.

— Pewnie szukałaś tego „C” w sąsiedztwie? Przytaknęła.

— Znalazłam tylko dwóch: pana Cuddena i pana Cawpa, farmera, który zawsze topi kocięta.

— W takim razie są dla siebie stworzeni. A pan Cudden?

— Jest żonaty — odparła posępnie. — Należałoby się spodziewać Mnóstwa panów C. Weźmy choćby Dickensa: David Copperfield, Martin Chuzzlewit, Bob Cratchet.

— Nie licząc Niezrównanego Crichtona — dodałem — i Lewisa Carrola. Nie, on nie pasuje. To nie było jego prawdziwe nazwisko. Thomas Carlyle. G.K. Chesterton. Same dobre partie — oceniłem. — Co będziesz robić, kiedy wyjdę z Tossie?

— Przeszukam pokój Tossie i znajdę jej pamiętnik. Schowała go, a ja musiałam przerwać poszukiwania. Jane weszła. Ale dzisiaj rano wszyscy będą zajęci przed festynem i nikt mi nie przeszkodzi. Jeśli nic nie znajdę, przeskoczę do Oksfordu i sprawdzę, czego się dowiedziała biegła sądowa.

— Zapytaj Warder, ile poślizgu było przy skoku, kiedy uratowałaś Księżniczkę Ardżumand — poradziłem.

— To znaczy kiedy przeniosłam ją do Oksfordu? — upewniła się — Przy powrotnych skokach nigdy nie ma poślizgu.

— Nie — zaprzeczyłem — wtedy, kiedy przeskoczyłaś i zobaczyłaś kota.

— W porządku. Lepiej wracajmy.

Zakorkowała słoik kleju, wstała i zadzwoniła na Baine’a.

— Baine — powiedziała, kiedy się zjawił — każcie natychmiast zaprzęgać powóz, a potem przyjdźcie do pokoju śniadaniowego.

— Wedle życzenia, panienko — powiedział.

— Dziękuję, Baine — zakończyła Verity, wzięła pudełko oklejone muszlami i ruszyła przodem do pokoju śniadaniowego.

Pani Mering wciąż przesłuchiwała Terence’a.

— O, jakie śliczne! — zawołała, kiedy Verity pokazała jej pudełko.

— Mamy jeszcze mnóstwo roboty przed festynem, ciociu Malwino — powiedziała Verity. — Tak bardzo pragnę, żeby kiermasz staroci się udał. Ma ciocia listę?

— Zadzwoń po Jane, żeby ją przyniosła — poleciła pani Mering.

— Poszła na plebanię zanieść materiał na flagi.

Jak tylko pani Mering wyszła po listę, Verity zwróciła się do Terence’a:

— Panie St. Trewes, czy mogę prosić pana o przysługę? Nie dostarczono jeszcze chińskich lampionów, które chcieliśmy rozwiesić pomiędzy straganami. Zechce pan łaskawie pojechać po nie do Streatley?

— Baine może jechać — wtrąciła Tossie. — Terence idzie ze mną zaraz do Chattisbourne’ów.

— Twoja matka nie poradzi sobie bez Baine’a, skoro trzeba postawić namiot do herbaty — oświadczyła Verity. — Pan Henry pójdzie z tobą. Baine — zwróciła się do kamerdynera, który właśnie wszedł — przynieście panu Henry’emu kosz na dary na kiermasz staroci. Czy powóz czeka?

— Tak, panienko — powiedział Baine i wyszedł.

— Ale… — zaczęła Tossie, już nadąsana.

— Tutaj jest adres — Verity podała Terence’owi kartkę papieru i zamówienie na lampiony. Jakże pan uprzejmy — i wygoniła go za drzwi, zanim Tossie zdążyła zaprotestować.

Baine przyniósł kosz, a Tossie poszła po kapelusz i rękawiczki.

— Nie rozumiem, dlaczego pan Henry nie mógł pojechać po lampiony — usłyszałem jej głos, kiedy razem z Verity wchodziły po schodach.

— Nieobecność wzmaga skłonność serca — wyrecytowała Verity. — Nałóż ten kapelusz z woalką w kropki, żeby go pokazać Róży Chattisbourne.

Verity zaraz zeszła na dół.

— Zaimponowałaś mi — wyznałem.

— Biorę lekcje u lady Schrapnell — powiedziała. — Jak będziesz u Chattisbourne’ów, postaraj się dowiedzieć, kiedy Elliott Chattisbourne… ten, którego ubranie nosisz… wraca do domu. Mogła z nim korespondować w sekrecie, odkąd wyjechał do Afryki Południowej. Idzie Tossie.

Tossie sfrunęła ze schodów, trzepocząc woalką w kropki, niosąc torebkę i parasolkę, i wyruszyliśmy. Za drzwiami dogonił nas Baine.

— Pański kapelusz, sir — wysapał, podając mi moją słomkową panamę.

Ostatnio widziałem ten kapelusz płynący z nurtem rzeki, kiedy wstążka już traciła barwę na rozmiękłej słomce. Baine jakimś cudem przywrócił kapelusz do pierwotnego stanu, z jaskrawo błękitną wstążką, z wyszorowaną, sztywną słomką.

— Dziękuję, Baine — powiedziałem. — Myślałem, że straciłem go na zawsze.

Nałożyłem kapelusz i natychmiast zuchwale uwierzyłem, że potrafię nie tylko utrzymać Tossie z dala od Terence’a, ale tak ją oczarować, że całkiem o nim zapomni.

— Pozwoli pani? — zapytałem i podałem jej ramię. Spojrzała na mnie przez kropki woalki.

— Moja kuzynka Verity mówi, że w tym kapeluszu pan wygląda jak półgłówek — powiedziała z namysłem — ale moim zdaniem nie jest źle. Niektórzy mężczyźni po prostu nie umieją nosić kapeluszy.

„Nie myślis, ze pan St. Tlewes wyglonda elegancko w swoim kapelusu? — Powiedziała do mnie rano moja najdroższa Dziudziu — Nie myslis ze jest najpsystojniejsi, najpsystojniejsi ze wsistkich?”

Wiedziałem, że dziecinne seplenienie brzmi fatalnie, ale kocie seplenienie…

— Znałem w szkole faceta, który mieszkał tutaj niedaleko — powiedziałem, zmieniając temat na bardziej produktywny. — Nie pamiętam, jak się nazywał. Jakoś na C.

— Elliott Chattisbourne?

— Nie, to nie ten — zaprzeczyłem. — Ale nazwisko zaczynało się na „C”.

— Znał go pan ze szkoły? — upewniła się Tossie, sznurując usta. — Pan był w Eton?

— Tak — potwierdziłem. Dlaczego nie? — W Eton.

— Mieszka tu Freddie Lawrence. Ale on był w Harrow. Był pan w szkole z Terence’em?

— To był facet średniego wzrostu. Dobry w krykiecie.

— I jego nazwisko zaczyna się na „C”? — Potrząsnęła lokami. — Nikt mi nie przychodzi na myśl. Czy Terence gra w krykieta?

— Wiosłuje — odparłem — i pływa. Jest bardzo dobrym pływakiem.

— Uważam, że jest strasznie dzielny, że uratował Księżniczkę Ardżumand — oświadczyła Tossie. — „Nie myślis, ze on jest najdzielniejsym lycezem na calutkim świecie? — zapytała mnie Dziudziu. — Bo ja tak myślę”.

W ten sposób upłynęła cała droga do Chattisbourne’ów, co dobrze się składało, ponieważ nie znałem żadnych innych faktów z życia Terence’a.

— Jesteśmy na miejscu — oznajmiła Tossie, skręcając na podjazd wielkiego neogotyckiego domu.

No, jakoś to przeżyłem, pomyślałem, a reszta dnia powinna przejść łatwiej.

Tossie podeszła do frontowych drzwi. Czekałem, żeby zadzwoniła, a potem przypomniałem sobie, że to jest epoka wiktoriańska, i sam zadzwoniłem, robiąc krok do tyłu, kiedy kamerdyner otworzył drzwi — To był Finch.

— Dzień dobry panience, dzień dobry panu — powiedział. — Można wiedzieć, kogo mam zaanonsować?

Загрузка...