ROZDZIAŁ JEDENASTY

Zdało mi się, że słyszałem głos wołający:

„Nie zaśniesz już więcej!”

William Shakespeare


Dlaczego wiktorianie mieli takie zahamowania — Najdlozsa najdlozsa Dziudziu wjócila do swojej paniuni — Ryby — Nieporozumienie — Znaczenie pukania — Prezentacja — Irlandzkie nazwiska — Zdumiewający zbieg okoliczności — Więcej ryb — Precz! — Następne nieporozumienie — Idę do łóżka — Gość — Kryzys

Właściwie przypominało to bardziej piruet niż zemdlenie. Pani Mering osunęła się łagodnie na kwiecisty dywan, nie potrąciwszy żadnego mebla — niełatwa sztuka w pokoju, gdzie stał duży okrągły stół z drzewa różanego, mały trójkątny stolik z ferrotypowym albumem, mahoniowy stolik z bukietem woskowych kwiatów pod szklanym kloszem, sofa wypchana końskim włosiem, adamaszkowa kozetka, windsorskie krzesło, morrisowski fotel, chesterfieldowska kanapa, liczne otomany, biurko, serwantka, etażerka, biblioteczka, ekran przed kominkiem, harfa, aspidistra oraz słoniowa noga na parasole.

Pani Mering opadała bardzo powoli, więc zanim wylądowała na dywanie, zdążyłem zarejestrować kilka wrażeń:

Po pierwsze, nie tylko pani Mering wyglądała tak, jakby zobaczyła ducha. Blady młody człowiek, na pewno wikary, był biały jak jego koloratka, a Baine przy drzwiach przytrzymywał się framugi. Na jego twarzy nie malowały się jednak męczarnie wyrzutów sumienia. Gdybym nie wiedział lepiej, sądziłbym, że to ulga. Albo radość. Nadzwyczaj dziwne.

Po drugie, twarz Verity zdecydowanie wyrażała radość i jako dysponowany pomyślałem sobie nawet, że to z mojego powodu. Potem olśniło mnie, że Verity na pewno nie zdążyła jeszcze złożyć raportu. Tossie zapewne trzymała wszystkich domowników na nogach przez kolejną noc, szukając Księżniczki Ardżumand, dlatego Verity nie wiedziała, że to ja miałem zwrócić Księżniczkę Ardżumand i spartaczyłem zadanie, więc będę musiał powiedzieć jej o tym.

Fatalnie się składało, ponieważ po trzecie, nawet po przespanej (mniej więcej) nocy i moratorium na skoki, wciąż wydawała mi się najpiękniejszą istotą na świecie.

I po czwarte, wiktorianie byli tacy wstrzemięźliwi i pełni zahamowań, ponieważ we własnych domach nie mogli się ruszyć, żeby czegoś nie strącić.

— Mama! — pisnęła Tossie, a Baine, Terence, profesor Peddick i ja rzuciliśmy się na pomoc i zdołaliśmy potrącić wszystko, co pani Mering tak zgrabnie ominęła.

Terence złapał panią Mering, Baine podkręcił gaz, żebyśmy widzieli, na co wpadliśmy, ja postawiłem prosto drezdeńską pasterkę i stereoptykon, które przewróciłem, a wikary usiadł i zaczął wycierać czoło wielką białą chustką. Terence i Baine przenieśli panią Mering na aksamitną kasztanową sofę, strącając przy tym popiersie Pallas Ateny, a Verity wachlowała zemdloną.

— Baine! — zawołała — powiedzcie Colleen, żeby przyniosła sole trzeźwiące.

— Tak, panienko — powiedział Baine, nadal wyraźnie wstrząśnięty, i wyszedł z pośpiechem.

— O mama! — zawołała Tossie, podchodząc do sofy. — Czy wszyscy… — i wtedy zobaczyła kota, który wdrapywał się po mojej koszuli. — Księżniczko Ardżumand! — wrzasnęła i rzuciła się na mnie. — Kochana, kochana Księżniczko Ardżumand! Wróciłaś do mnie!

Kochaną Księżniczkę Ardżumand trzeba było odczepiać od mojej koszuli po jednym pazurku. Podałem ją Tossie, która ekstatycznie przytuliła kota, wydając serię radosnych okrzyków.

— O, panie St. Trewes — zagruchała, odwracając się do Terence’a — przyniósł mi pan moją najdroższą, najdroższą Dziudziu! — Ukryła twarz w futerku najdroższej Dziudziu. — Ci moja kicia baldzo się bala siama w nocy? Ci moje kochanie tęskniło do domciu? Ale pan St. Trewes szukał kici, plawda? Ci kochana Dziudziu podziękuje śtlaśnie miłemu panu?

Cyryl, stojący obok mnie, prychnął głośno i nawet „kochana Dziudziu” wyglądała na zdegustowaną. Świetnie, pomyślałem, to pomoże Terence’owi odzyskać rozsądek, popłyniemy z powrotem do Oksfordu, Tossie poślubi pana C. i kontinuum zostanie naprawione.

Spojrzałem na Terence’a. Wpatrywał się w Tossie rozpromienionym wzrokiem.

— Doprawdy nie trzeba mi dziękować — powiedział. — Prosiłaś, pani, bym odnalazł twoją ulubienicę. Spełniłem twoją wolę. Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, piękna pani.

Na kanapie pani Mering jęknęła.

— Ciociu Malwino — powiedziała Verity, rozcierając jej dłonie w swoich. — Ciociu Malwino? — Odwróciła się do Tossie. — Kuzynko, wezwij Baine’a i każ mu rozpalić ogień. Twoja matka ma ręce zimne jak lód.

Tossie podeszła do długiego panneau z haftowanego adamaszku ozdobionego chwastami i pociągnęła za chwast.

Niczego nie usłyszałem, ale widocznie gdzieś zadzwonił dzwonek, ponieważ Baine szybko się zjawił. Najwyraźniej odzyskał panowanie nad sobą. Twarz miał kamienną i głos niewzruszony, kiedy zapytał:

— Tak, panienko?

— Rozpalcie ogień — poleciła Tossie, nie odrywając oczu od kota. Powiedziała to prawie niegrzecznie, ale Baine.uśmiechnął się i odparł pobłażliwym tonem: — Tak, panienko — po czym ukląkł przed kominkiem i zaczął układać drewno na kracie.

Pokojówka z włosami jeszcze bardziej rudymi niż włosy Verity wbiegła do pokoju, niosąc maleńką buteleczkę.

— Och, panienko, czy pani zemdlała? — zapytała z akcentem, który natychmiast zdradził jej irlandzkie pochodzenie.

— Tak — potwierdziła Verity, biorąc buteleczkę. Wyjęła korek i przesunęła buteleczkę pod nosem pani Mering. — Ciociu Malwinio? — powiedziała zachęcającym tonem.

— Och, panienko, czy to przez zjawy? — zapytała pokojówka, rozglądając się trwożnie po pokoju.

— Nie — odparła Verity. — Ciociu Malwinio? Pani Mering jęknęła, ale nie otworzyła oczu.

— Wiedziałam, że w tym domu straszy — oświadczyła pokojówka. Przeżegnała się. — Widziałam jedną zjawę, w zeszły wtorek przy belwederku…

— Colleen, przynieś mokry okład na czoło dla pani Mering — przerwała jej Verity — i ogrzewacz do nóg.

— Tak, panienko — bąknęła pokojówka, dygnęła i wyszła, wciąż rozglądając się niespokojnie.

— O najdroższa Dziudziu — gruchała Tossie do kota — ci moja kiciunia głodna? — Odwróciła się do Baine’a, który ułożył drewno i właśnie miał je podpalić. — Baine, chodźcie tutaj — rzuciła władczo.

Baine, chociaż właśnie zapalał fidybus, natychmiast wstał i podszedł do niej.

— Tak, panienko?

— Przynieście dla Dziudziu miseczkę śmietanki.

— Tak, panienko — powiedział Baine, uśmiechając się do kota. Odwrócił się i chciał odejść.

— I talerzyk ryby.

Baine odwrócił się z powrotem.

— Ryby? — powtórzył, unosząc brew. Tossie uniosła mały podbródek.

— Tak, ryby. Księżniczka Ardżumand miała straszną przygodę.

— Skoro panienka sobie życzy — odparł Baine; każde jego słowo ociekało dezaprobatą.

— Życzę sobie — oświadczyła zaróżowiona Tossie. — Przynieście natychmiast.

— Tak, panienko — powiedział Baine, ale zamiast wyjść, ukląkł przed kominkiem i metodycznie dokończył rozpalania. Rozdmuchał ogień miechem, który starannie odłożył na stojak do pogrzebaczy, zanim wstał. — Wątpię, czy mamy jakieś ryby — powiedział i wyszedł.

Tossie wpadła w furię.

Mamai — zawołała, ale pani Mering nadal była nieprzytomna. Verity okryła jej kolana wełnianym szalem i ułożyła poduszki pod głową.

Zacząłem dygotać w mokrym ubraniu. Przysunąłem się do wesoło buzującego ognia, wymijając biurko, stolik do szycia oraz mały stoliczek z marmurowym blatem, zastawiony fotografiami w metalowych ramkach. Cyryl już tam siedział, kapiąc w cieple kominka.

Pokojówka Colleen wróciła, niosąc miskę z wodą. Verity odebrała od niej miskę, postawiła na stole obok wysokiej wazy z brązu pełnej pawich piór i wyżęła ręcznik.

— Och, czy zjawy porwały jej duszę? — zapytała pokojówka.

— Nie — odparła Verity, kładąc ręcznik na czole pani Mering — Ciociu Malwinio?

Pani Mering westchnęła i zatrzepotała powiekami.

Wszedł zażywny dżentelmen z krzaczastym siwym wąsem i gazetą w ręku, ubrany w czerwoną bonżurkę oraz dziwaczną czerwoną czapkę z chwastem.

— Co się dzieje? — zapytał surowo. — Do tego już dochodzi, że człowiek nie może spokojnie przeczytać „Timesa”.

— O papa — zawołała Tossie. — Mama zemdlała.

— Zemdlała? — powtórzył dżentelmen podchodząc bliżej. — Po co?

— Urządziliśmy seans spirytystyczny — wyjaśniła Tossie. — Próbowaliśmy znaleźć Księżniczkę Ardżumand i mama wezwała duchy, i kiedy powiedziała: „O wejdźcie, duchy!”, zasłony się rozsunęły, dmuchnęło zimnem i zjawiła się Księżniczka Ardżumand!

— Brednie — odparł dżentelmen. — Wiedziałem, że ten spirytualizm to kiepski pomysł. Niedorzeczność.

Pułkownik Mering mówił jakby stenograficznym stylem, często opuszczając orzeczenia. Podejrzewałem, że gubił je w swoich krzaczastych wąsach.

— Histeria — stwierdził. — Doprowadza kobiety do stanu podniecenia.

W tym miejscu wtrącił się wikary:

— Wielu powszechnie szanowanych uczonych i naukowców uznaje prawdziwość zjawisk spirytystycznych. Sir William Crookes, znany fizyk, napisał słynną rozprawę na ten temat, a Arthur Conan Doyle prowadzi…

— Dyrdymały! — oświadczył pułkownik Mering, pięknie uzupełniając kolekcję wiktoriańskich epitetów. — Draperie i łatwowierne kobiety. Parlament powinien uchwalić prawa przeciwko temu. — Urwał na widok Terence’a. — A pan kto jesteś? Przeklęte medium?

— To jest pan St. Trewes, papo — wtrąciła pospiesznie Tossie. — Jego przyjaciele przynieśli Księżniczkę Ardżumand. — Podniosą kota i pokazała pułkownikowi. — Zginęła, a pan St. Trewes ją odnalazł.

Pułkownik Mering spojrzał na kota z nieskrywaną nienawiścią.

— Ha! Myślałem, że utonęła, i bardzo dobrze.

— O papo, przecież wcale tak nie myślisz! — Przytuliła kota. — On wcale nie myślał takich śtlaśnych zieczy, plawda, słodka Dziudziu? Wcale a wciale.

Pułkownik zmierzył gniewnym wzrokiem mnie i profesora Peddicka.

— Panowie pewnie też stukacie w stoliki?

— Nie — zaprzeczyłem. — Płynęliśmy po rzece i łódka się przewróciła, i…

— Oooch — jęknęła pani Mering z kanapy, zatrzepotała powiekami i otworzyła oczy. — Mężu, czy to ty? — zapytała słabym głosem. Wyciągnęła do niego rękę: — O Mesielu, duchy!

— Bujda! Same głupoty. Rujnują ci zdrowie i nerwy. Aż dziwne, że nikomu nie stała się krzywda — powiedział pułkownik biorąc ją za rękę. Verity zwolniła miejsce i pułkownik usiadł przy żonie. — Załatwione. Koniec z seansami. Absolutny zakaz w moim domu. Baine! — zawołał kamerdynera, który właśnie wszedł niosąc spodeczek śmietanki. — Wyrzućcie książki o spirytyzmie.

Odwrócił się z powrotem do pani Mering.

— Zabraniam ci zadawać się z tym medium, madame Idioskovitz.

— Iritosky — poprawiła pani Mering. — O Mesielu, nie możesz tego zrobić! — Ścisnęła jego dłoń. — Nie rozumiesz! Zawsze byłeś sceptykiem. Ale teraz musisz uwierzyć. One były tutaj, Mesielu. W tym pokoju. Właśnie nawiązałam kontakt z wodzem Gicziwata, duchem przewodnim madame Iritosky, i zapytałam go o los Księżniczki Ardżumand, i… — wydała okrzyczek zupełnie jak wcześniej Tossie — i oni się pojawili, niosąc kota w swoich widmowych ramionach!

— Najmocniej przepraszamy. Nie chcieliśmy przestraszyć — powiedział Terence, który chyba zaraził się telegraficznym stylem pułkownika Meringa.

— Kto to jest? — zapytała męża pani Mering.

— Terence St. Trewes, do usług — przedstawił się Terence i uchylił kapelusza. Niestety na rondzie zebrało się sporo wody, która chlusnęła na panią Mering.

— O! O! O! — Pani Mering wydała całą serię okrzyczków i bezskutecznie próbowała zasłonić się przed potopem.

— Strasznie panią przepraszam — powiedział Terence i zacząłby wyciągać chustkę, jeszcze bardziej przemoczoną. Zatrzymał się w samą porę i wsadził chustkę z powrotem do kieszeni.

Pani Mering zmierzyła Terence’a lodowatym wzrokiem i zwróciła się do męża.

— Wszyscy je widzieli! — Spojrzała na wikarego. — Wielebny, Powiedz pan Mesielowi, żeś widział duchy!

— No… — zaczął wikary z zakłopotaniem.

— Całe były obwieszone wodorostami, Mesielu, i jaśniały nieziemskim światłem — oznajmiła pani Mering, ciągnąc męża za rękaw. — Przyniosły wiadomość, że biedna Księżniczka Ardżumand spoczywa na dnie rzeki. — Wskazała na oszklone drzwi. — Tędy weszły!

— Wiem, że powinniśmy byli zapukać — przyznał Terence. — Nie chcieliśmy tak wtargnąć, ale nasza łódź przewróciła się i…

— Kim jest ten impertynencki młody człowiek? — zapytała męża pani Mering.

— Terence St. Trewes — ponownie przedstawił się Terence.

— Twój duch — wyjaśnił pułkownik.

— Terence St. Trewes — powtórzył Terence. — A to jest pan Ned Henry i…

— Duchy! — fuknął pogardliwie pułkownik Mering. — Gdybyś nie zgasiła światła i nie bawiła się w wirujące stoliki, zobaczyłabyś, że to wioślarze, którzy mieli wywrotkę. Na dnie rzeki? Ha!

— Księżniczka Ardżumand jest cała i zdrowa, mamo — wtrąciła Tossie, podsuwając matce kota do wglądu. — Nie utonęła. Pan St. Trewes znalazł ją i przyniósł do domu. Plawda, słodka Dziudziu? Psiniósł kicię do domu, taak. Był taki dzielny, plawda? Psiniósł moją kiciunię!

— To pan znalazł Księżniczkę Ardżumand? — zapytała pani Mering.

— No, właściwie to Ned…

Rzuciła mi spojrzenie mrożące krew w żyłach i wymownie popatrzyła na Terence’a, rejestrując nasze mokre ubrania, niechlujny wygląd i najwyraźniej niespirytystyczną naturę.

Potem usiadła prosto na kanapie, spiorunowała wzrokiem Terence’a i zawołała:

— Jak pan śmie udawać ducha, panie St. Trewes!

— Ja… my… łódź nam się wywróciła… — wyjąkał Terence.

— Terence St. Trewes! — ciągnęła. — Cóż to za nazwisko? Czyżby irlandzkie?

Temperatura w pokoju spadła o kilka stopni i Terence dygotał udzielając odpowiedzi.

— Nie, szanowna pani. To stare rodowe nazwisko. Pochodzi z czasów Zdobywcy i tak dalej. Podobno od rycerza, który walczył w krucjatach obok Ryszarda Lwie Serce.

— Ale brzmi z irlandzka — upierała się pani Mering.

— Pan St. Trewes to ten młody człowiek, o którym mamie mówiłam — wtrąciła Tossie — ten, którego spotkałam nad rzeką i prosiłam, żeby poszukał Księżniczki Ardżumand. I znalazł ją! — Pokazała matce kota.

Pani Mering nie zwróciła na nią uwagi.

— Nad rzeką? — powtórzyła i jej spojrzenie zmieniło się w czysty płynny azot. — Pan jest jakimś przewoźnikiem?

— Nie, szanowna pani — zaprzeczył Terence. — Jestem studentem. Drugi rok. W Balliol.

— Oksford! — prychnął pułkownik Mering. — Ha! Wyglądało na to, że za chwilę wyrzucą nas stąd na zbity łeb; nie najgorsza perspektywa, biorąc pod uwagę zachowanie Tossie wobec Terence’a. Zastanawiałem się, czy w ten sposób kontinuum dokonuje samonaprawy, skoro już „słodka Dziudziu” bezpiecznie wróciła do domu. Miałem taką nadzieję.

Miałem również nadzieję, że zdążę zamienić parę słów z Verity, zanim pokażą nam drzwi. Od tego pierwszego uradowanego spojrzenia nawet na mnie nie zerknęła, a ja musiałem przynajmniej sprawdzić, czego się dowiedziała od T.J. i pana Dunworthy’ego.

— Czy w Oksfordzie uczą was, jak się włamywać do cudzych domów? — zagadnęła pani Mering.

— N-nie — wyjąkał Terence. — Pani powiedziała: „Wejdźcie”.

— Mówiłam do duchów! — odparła sztywno pani Mering.

— Pewnie pan studiuje jakieś przeklęte nowoczesne przedmioty — odezwał się pułkownik Mering.

— Nie, sir. Klasyczne, sir. To jest mój tutor, profesor Peddick.

— Nie chcieliśmy tak się narzucać — zaczął profesor. — Ci dwaj młodzi dżentelmeni uprzejmie zabrali mnie na wycieczkę do Runnymede, kiedy…

Lecz temperatura gwałtownie wzrosła i zdawało mi się, że pułkownik uśmiecha się pod siwym wąsem.

— Przypadkiem nie profesor Arthur Peddick? Który napisał, „Charakterystyka fizyczna japońskiego shubunkina”?

Profesor Peddick kiwnął głową.

— Czytał pan to?

— Czy czytałem? Dopiero w zeszłym tygodniu napisałem do pana o moim wyłupiastookim perłowym ryunkinie — oznajmił pułkownik — Zdumiewający przypadek, że pan się tutaj zjawił.

— Ach tak — mruknął profesor, przyglądając mu się przez pince-nez — Zamierzałem odpowiedzieć na pański list. Fascynujący gatunek, ten ryunkin.

— Zadziwiające, ze wasza łódź wywróciła się akurat tutaj — zauważył pułkownik. — Jakie jest prawdopodobieństwo takiego wydarzenia? Astronomicznie małe.

Spojrzałem na Verity. Patrzyła na nich i przygryzała wargę.

— Musi pan obejrzeć mojego Czarnego Maura — oświadczył pułkownik. — Wspaniały okaz. Aż z Kioto. Baine, przynieście latarnię!

— Tak, sir — powiedział Baine.

— I trzyfuntowego obrączkowanego kiełbia — dodał pułkownik, biorąc profesora za ramię i prowadząc go przez labirynt mebli do oszklonych drzwi. — Złapałem go dopiero w zeszłym tygodniu.

— Mesiel! — warknęła pani Mering z kanapy. — Dokąd się wybierasz, na litość?

— Nad sadzawkę, moja droga, pokazać profesorowi moje złote rybki.

— O tej porze? Nonsens! Przeziębi się na śmierć w tym mokrym ubraniu.

— Słuszna racja — przyznał pułkownik Mering i chyba dopiero teraz zauważył, że rękaw, który trzyma, jest zupełnie mokry. — Trzeba pana przebrać w suche rzeczy. Baine — zwrócił się do kamerdynera, który właśnie wychodził — natychmiast przynieście profesorowi suche ubranie.

— Tak, sir — powiedział Baine.

— Pan Henry i pan St. Trewes także potrzebują ubrań na zmianę — odezwała się Verity.

— Tak, panienko.

— I przynieście trochę brandy — polecił pułkownik. — I rybę — dodała Tossie.

— Wątpię, czy ci dżentelmeni znajdą czas na kieliszek brandy — zabrała głos pani Mering, ponownie przykręcając termostat. — Już bardzo późno i z pewnością panowie chcą wrócić do swoich kwater. Zakładam, że zatrzymaliście się panowie w którejś gospodzie na rzeką, panie St. Trewes? Pod Łabędziem?

— No, właściwie… — zaczął Terence.

— Nie chcę o tym słyszeć. Paskudne publiczne noclegownie. Straszliwa kanalizacja. Zostaną tutaj — oświadczył pułkownik i podniósł dłoń, żeby odeprzeć wszelkie sprzeciwy. — Mnóstwo miejsca dla pana i pańskich przyjaciół. Zostaniecie, jak długo zechcecie. Doskonałe głębie do łowienia na błyszczkę. Baine, powiedzcie Jane, żeby przygotowała pokoje dla tych panów.

Baine, który usiłował jednocześnie nalewać brandy, przynieść latarnię i ubrać połowę obecnych w pokoju, szybko powiedział: — Tak sir — i ruszył do wyjścia.

— I wnieście ich bagaż — zawołał za nim pułkownik.

— Obawiam się, że nie mamy żadnego bagażu — powiedział Terence. — Kiedy łódź się wywróciła, zdołaliśmy jedynie uratować życie.

— Straciłem pięknego kiełbia albinosa — poskarżył się profesor Peddick. — Niezwykłe płetwy grzbietowe.

— Trzeba będzie znowu go złapać — odparł pułkownik. — Baine, idźcie zobaczyć, czy można uratować łódź i bagaże panów. Gdzie ta latarnia?

Cud, że Baine nie czytał Marksa, tak nim pomiatano. Nie, Marks wciąż jeszcze pisał swoje dzieło. W czytelni British Museum.

— Zaraz przyniosę, sir.

— Nie przyniesiecie — sprzeciwiła się pani Mering. — Już za późno na spacery nad sadzawkę. Z pewnością panowie — temperatura znowu spadła — są zmęczeni po swojej przygodzie. Pływać łódką! W środku nocy! To cud, że was nie zniosło do jazu i nie utonęliście — sądząc po jej minie żałowała, że do tego nie doszło. — Z pewnością ci panowie są wyczerpani.

— Słuszna racja — przyznał wikary — a zatem odchodzę. Dobranoc, pani Mering.

Pani Mering wyciągnęła rękę.

— O, wielebny, tak mi przykro, że dzisiaj nie było żadnych manifestacji.

— Następnym razem niewątpliwie lepiej nam się uda — odpowiedział jej wikary, ale patrzył na Tossie. — Będę niecierpliwie oczekiwał naszej następnej wyprawy w świat metafizyki. I oczywiście spotkania z obiema paniami pojutrze. Na pewno odniesiemy wielki sukces, dzięki pani i pani uroczej córce.

Łypnął pożądliwie na Tossie, a mnie przyszło do głowy, że mógł być tajemniczy pan C.

— Z przyjemnością udzielimy wszelkiej pomocy — zapewniła pani Mering.

— Trochę nam brakuje obrusów — wyznał wikary.

— Baine, natychmiast zanieście tuzin obrusów na plebanię — rozdała pani Mering.

Nic dziwnego, że Baine w wolnym czasie zabawiał się topieniem kotów. Całkowicie usprawiedliwiona mania zabójcza.

— Cieszę się, że miałem przyjemność poznać panów — ciągnął wikary, wciąż patrząc na Tossie. — Jeśli panowie zostaną do pojutrza, chciałbym rozszerzyć zaproszenie na nasz…

— Wątpię, czy panowie zostaną tak długo — przerwała mu pani Mering.

— Ach — powiedział wikary. — No cóż, w takim razie dobranoc. Baine podał mu kapelusz i wikary wyszedł.

— Powinnaś pożegnać się z wielebnym panem Arbitage — skarciła córkę pani Mering i tak upadła moja teoria.

— Profesorze Peddick, musi pan dzisiaj przynajmniej zobaczyć mojego wyłupiastookiego perłowego ryunkina — oświadczył pułkownik Mering. — Baine, gdzie ta latarnia? Wspaniałe ubarwienie…

— Aiiiii! — wrzasnęła pani Mering.

— Co? — podskoczył Terence i wszyscy obejrzeli się na oszklone drzwi, jakby oczekiwali kolejnego ducha, ale nikogo nie zobaczyli.

— Co się stało? — zapytała Verity, sięgając po sole trzeźwiące.

— To! — zawołała pani Mering, dramatycznie wskazując Cyryla, który grzał się przy ogniu. — Kto wpuścił tego okropnego stwora?

Cyryl wstał z urażoną miną.

— Ja… ja go wpuściłem — wyznał Terence i pospiesznie złapał psa za obrożę.

— To jest Cyryl — wyjaśniła Verity. — Pies pana St. Trewesa.

Cyryl wybrał akurat ten fatalny moment, żeby zademonstrować swoją psią naturę, czy też po prostu zląkł się pani Mering, jak my wszyscy. Wstrząsnął się gwałtownie, kłapiąc obwisłymi policzkami.

— O, okropny pies! — krzyknęła pani Mering zasłaniając się rękami — chociaż Cyryl stał po drugiej stronie pokoju. — Baine, wyprowadźcie go natychmiast!

Baine zrobił krok, a we mnie zaświtało podejrzenie, czy on nie przypadkiem seryjnym mordercą domowych zwierząt.

— Ja go wyprowadzę — zaproponowałem.

— Nie, ja to zrobię — oświadczył Terence. — Chodź, Cyrylu.

Cyryl spojrzał na niego z niedowierzaniem.

— Strasznie mi przykro — mówił Terence, ciągnąc Cyryla za obrożę. — Był z nami w łodzi, kiedy się wywróciła, więc…

— Baine, pokaż panu St. Trewesowi stajnie. Precz! — krzyknęła pani Mering na psa, który wybiegł jak strzała przez oszklone drzwi ciągnąc za sobą Terence’a.

— Ten oklopny niegzecny piesio juz sobie posedł i słodka Dziudziu nie będzie się bala — powiedziała Tossie do kota.

— O, tego już za wiele! — jęknęła pani Mering i dramatycznie przyłożyła dłoń do czoła.

— Proszę — powiedziała Verity, podtykając jej pod nos sole trzeźwiące. — Chętnie zaprowadzę pana Henry do jego pokoju.

— Verity! — zagrzmiała pani Mering głosem, który dobitnie świadczył o jej pokrewieństwie z lady Schrapnell. — To zupełnie niepotrzebne. Pokojówka zaprowadzi pana Henry do jego pokoju.

— Tak, ciociu — potulnie odparła Verity i ruszyła przez pokój, zgarniając spódnice tak zgrabnie, że nawet nie musnęły szponiastych nóg od stołu ani wolutowej podstawy aspidistry. Stanąwszy przy panelu z chwastami, szepnęła do mnie: — Tak się cieszę, że cię widzę. Zamartwiałam się na śmierć.

— Ja… — zacząłem.

— Odprowadź mnie do mojego pokoju, Tossie — poleciła pani Mering. — Czuję się zupełnie rozbita. Verity, powiedz Baine’owi, że proszę o filiżankę rumiankowej herbatki. Mesiel, nie zawracaj profesorowi głowy swoimi głupimi rybami.

W trakcie tej kanonady rozkazów zjawiła się Colleen i kazano jej zaprowadzić mnie do pokoju.

— Tak, psze pani — powiedziała, dygnęła i poszła przodem. U stop schodów przystanęła, żeby zapalić lampę.

Hasło dekoratorów „Mniej to więcej” widocznie jeszcze nie zostało wynalezione. Ściany klatki schodowej były gęsto obwieszone portretami w pozłacanych ramach, przedstawiającymi licznych przodków Meringów w zbrojach, koronkach i pludrach, a w korytarzu stał stojak na parasole, popiersie Darwina, duża paproć oraz rzeźba Laokoona oplatanego ogromnym wężem.

Colleen doprowadziła mnie do połowy korytarza i zatrzymała się przed malowanymi drzwiami. Otwarła je, dygnęła i przytrzymała je dla mnie.

— Pana sypialnia, sir — powiedziała. Przy jej irlandzkim akcencie „sir” zabrzmiało jak „sorr”.

Ten pokój nie był taki zagracony jak salon. Miał tylko łóżko, umywalkę, szafkę nocną, drewniane krzesło, fotel wyściełany perkalem, komodę, lustro oraz ogromną szafę, zajmującą całą ścianę — na szczęście, ponieważ tapeta przedstawiała kraty, po których pięły się ogromne błękitne powoje.

Pokojówka postawiła lampę na nocnej szafce, przemknęła przez pokój i chwyciła dzbanek z umywalki.

— Zarutko przyniosę gorącą wodę, sorr — oznajmiła i wybiegła.

Rozejrzałem się po pokoju. Wiktoriański dekorator wnętrz widocznie wyznawał zasadę: „Zakryć każdy kamień”. Łóżko nakrywała narzuta, nakryta z kolei białym, ażurowym, szydełkowym czymś, komodę i toaletkę zdobiły białe lniane bieżniczki wykończone frywolitkami oraz bukiety suchych kwiatów, a szafkę nocną udrapowano w turecki szal, na którym leżała szydełkowa serwetka.

Nawet przybory toaletowe na komodzie miały pokrowce robione na drutach. Podniosłem je i obejrzałem z nadzieją, że nie będą tak enigmatyczne jak kuchenne utensylia. Nie, to były zwykłe szczotki, pędzel do golenia i miseczka z mydłem.

W dwudziestym wieku musieliśmy używać przy skokach długoterminowych depilatorów, ze względu na prymitywne warunki golenia. Użyłem takiego depilatora, kiedy zaczynałem obchód kiermaszów, ale nie wystarczyłby przez cały czas, jaki tu spędziłem. Czy maszynkę do golenia wynaleziono przed 1888 rokiem?

Zdjąłem pokrowiec z emaliowanego pudełka, uniosłem wieko i otrzymałem odpowiedź. W pudełku spoczywały dwie brzytwy o uchwytach z kości słoniowej i prostych, groźnie wyglądających ostrzach.

Rozległo się pukanie do drzwi. Otworzyłem i weszła pokojówka, dźwigając dzbanek prawie tak duży jak ona sama.

— Gorąca woda, sorr — oznajmiła, postawiła dzbanek i wykonała kolejny dyg. — Jeśli pan będzie potrzebował jeszcze czegoś, wystarczy dzwonić.

Wskazała długą taśmę haftowaną w fiołki, wiszącą obok łóżka, którą niechybnie wziąłbym za element dekoracji, gdybym nie widział wcześniej, jak Tossie używa dzwonka.

— Dziękuję, Colleen — powiedziałem.

Zatrzymała się w połowie dygu z zakłopotaną miną.

— Dopraszam się wybaczenia, sorr — wyjąkała, mnąc w palcach skraj fartuszka — mam na imię Jane.

— Och, przepraszam. Widocznie źle zrozumiałem. Myślałem że masz na imię Colleen.

Jeszcze mocniej skręciła brzeg fartuszka.

— Nie, sorr, Jane, sorr.

— No więc dziękuję ci, Jane.

Na jej twarzy odbiła się ulga.

— Dobranoc, sorr — rzuciła, dygnęła po raz ostatni i zamknęła za sobą drzwi.

Stałem i spoglądałem na łóżko niemal z obawą, ledwie mogąc uwierzyć, że wreszcie dostanę to, po co przybyłem do epoki wiktoriańskiej — zdrowy całonocny sen. To wydawało się niemal zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Miękkie łóżko, ciepłe kołdry, błoga nieświadomość. Żadnych kamieni, żadnych zaginionych kotów, żadnego deszczu. Żadnych kiermaszów, żadnych strusich nóg biskupa, żadnej lady Schrapnell.

Usiadłem na łóżku. Ugięło się pode mną i lekko zapachniało lawendą, i entropia zwyciężyła. Nagle byłem zbyt zmęczony, żeby przynajmniej się rozebrać. Zastanawiałem się, jak bardzo wściekła będzie Colleen — nie, Jane — kiedy tu wejdzie rano i zastanie mnie śpiącego w ubraniu.

Wciąż martwiłem się niekongruencją i tym, co powiem Verity, ale zmartwienia będą musiały zaczekać. A rano obudzę się wypoczęty, odrodzony, wreszcie wyleczony z dyschronii i zdolny poradzić sobie z tym problemem. Jeśli istniał jeszcze jakiś problem. Może Księżniczka Ardżumand, bezpiecznie powróciwszy na falbaniaste łono swej właścicielki, przywróci równowagę i niekongruencją zacznie sama się naprawiać. A jeśli nie, cóż, po dobrze przespanej nocy będę zdolny do myślenia, zacznę logicznie rozumować i opracuję jakiś plan działania.

Ta myśl dodała mi sił i postanowiłem oszczędzić delikatne uczucia pokojówki. Zdjąłem surdut od Baine’a, powiesiłem go na poręczy łóżka, usiadłem i zacząłem ściągać buty.

Zdążyłem uporać się z jednym butem i połową przemoczonej skarpetki, kiedy rozległo się pukanie.

To pokojówka, pomyślałem z nadzieją, przyniosła mi butelkę z gorącą wodą albo wycieraczkę do piór, a jeśli widok stopy w skarpetce urazi jej delikatne uczucia, to trudno. Nie nałożę buta z powrotem.

To nie była pokojówka. To był Baine. Trzymał sakwojaż.

— Zszedłem nad rzekę, sir — powiedział — i żałuję, że zdołałem uratować tylko jeden kosz, pańską walizę oraz ten sakwojaż, który niestety był pusty i uszkodzony. — Wskazał szczelinę, jedną z tych, które wyciąłem dla Księżniczki Ardżumand. — Widocznie dostał się do jazu zanim wyrzuciło go na brzeg. Naprawię go dla pana, sir.

Nie chciałem, żeby dokładniej obejrzał sakwojaż i znalazł zdradziecką kocią sierść.

— Nie trzeba, w porządku — powiedziałem, sięgając po sakwojaż.

— Zapewniam pana, sir — nalegał — można go tak zeszyć, że będzie jak nowy.

— Dziękuję — uciąłem. — Sam się tym zajmę.

— Jak pan sobie życzy, sir — ustąpił. Podszedł do okna i zaciągnął kotary.

— Ciągle szukamy łodzi. Zawiadomiłem dozorcę śluzy w Pangbourne.

— Dziękuję. — Zaimponowała mi jego sprawność, wolałbym jednak, żeby już poszedł i pozwolił mi się położyć.

— Pańskie ubrania z walizy będą wysuszone i wyprasowane, sir. Odzyskałem również pański kapelusz.

— Dziękuję — powtórzyłem.

— Doskonale, sir — odparł i już myślałem, że wyjdzie, on jednak ciągle stal przede mną.

Zastanawiałem się, czy powinienem coś powiedzieć, żeby go odesłać. Kamerdynerom nie daje się napiwków, prawda? Próbowałem sowę przypomnieć, co na ten temat mówiły podprogowe instrukcje.

— To wszystko, Baine.

— Tak, sir. — Skłonił się lekko i ruszył do wyjścia, ale w drzwiach znowu się zawahał, jakby chciał jeszcze coś dodać.

— Dobranoc — powiedziałem z nadzieją, że to właśnie miał na myśli.

— Dobranoc, sir — odpowiedział i wyszedł.

Usiadłem na łóżku. Tym razem nawet nie zdążyłem zdjąć buta, kiedy rozległo się pukanie. To był Terence.

— Dzięki niebiosom, że jeszcze nie śpisz, Ned — zawołał. — Musisz mi pomóc. Mamy kryzys.

Загрузка...