Szybko Hastings. Byłem ślepy i głupi. Szybko, taksówka.
Kiedyż, ach, kiedyż nauczę się określać swoją lokalizację czasoprzestrzenną po przybyciu? Owszem, kilka innych spraw zaprzątało mi głowę, zwłaszcza co powiem Verity, kiedy znajdę trochę czasu, i co powinienem zrobić teraz, ale to żadna wymówka.
— Gdzie jest pan Dunworthy? — zapytałem Warder natychmiast, jak tylko przeszliśmy. Nie czekałem, aż zasłony się uniosą. Chwyciłem Verity za rękę i przedarłem się przez zasłony do konsoli.
— Pan Dunworthy? — powtórzyła tępo Warder. Była wystrojona w drukowaną sukienkę i miała fryzurę z loczkami, w której wyglądała niemal ładnie.
— Jest w Londynie — odpowiedział wchodząc Carruthers. On także ubrał się odświętnie i zmył z siebie sadze. — Widzę, że znalazłeś Verity. — Uśmiechnął się do niej. — Nie widziałeś przypadkiem, czy strusia noga biskupa była w katedrze, kiedy skoczyłeś do Coventry?
— Owszem — przytaknąłem. — Co pan Dunworthy robi w Londynie?
— Lady Schrapnell w ostatniej chwili otrzymała wiadomość, że strusią nogę biskupa mogli schować w tym samym miejscu co skarby z British Museum podczas wojny, w nieużywanym tunelu metra.
— Nie mogli — zaprzeczyłem. — Zadzwoń do niego i powiedz, żeby wracał tu natychmiast. T.J. chyba z nim nie pojechał? — Popatrzyłem na zestaw trójwymiarowych ekranów, na których puszczał swoje modele Waterloo.
— Nie — odpowiedział Carruthers. — Przebiera się. Powinien wrócić za minutę. O co chodzi?
— Gdzie jest lady Schrapnell? — zapytałem.
— Lady Schrapnell? — powtórzyła Warder, jakby nigdy o niej nie słyszała.
— Tak, lady Schrapnell — potwierdziłem. — Katedra w Coventry. Zmora naszej egzystencji. Lady Schrapnell.
— Myślałem, że starasz się jej unikać — zauważył Carruthers.
— Właśnie staram się jej unikać — przyznałem. — Ale za kilka godzin mogę jej potrzebować. Nie wiesz, gdzie ona jest?
Carruthers i Warder wymienili spojrzenia.
— Myślę, że w katedrze.
— Jedno z was musi sprawdzić — oświadczyłem. — Zapytajcie ją, jaki ma rozkład zajęć na resztę dnia.
— Rozkład zajęć? — zakrztusił się Carruthers. Jednocześnie Warder powiedziała:
— Niech pan sam jej szuka. — Widocznie kilka loczków nie wystarczyło, żeby poprawić jej charakter. — Nie chcę jej widzieć, bo znowu znajdzie dla mnie robotę. Już mi kazała wyprasować wszystkie obrusy na ołtarz i…
— Nieważne — uciąłem. Nie potrzebowałem lady Schrapnell już teraz, najpierw musiałem sprawdzić parę ważniejszych rzeczy. — Niech pani zrobi dla mnie co innego. Potrzebuję egzemplarzy „Coventry Standard” i „Midlands Daily Telegraph” od piętnastego listopada do… — odwróciłem się do Carruthersa. — Kiedy wróciłeś z Coventry? Którego dnia?
— Trzy dni temu. W środę.
— Którego dnia w Coventry?
— Dwunastego grudnia.
— Od piętnastego listopada do dwunastego grudnia — dokończyłem.
— To wykluczone! — odparła Warder. — Muszę wyprasować obrusy na ołtarz i wprowadzić trzy styki. I odprasować wszystkie komże z chóru. Len! Mogła wybrać na komże jakiś inny materiał, który się nie pogniecie, zanim przejdą nawą do chóru, ale ona musiała mieć len! „Bóg jest w szczegółach”, powiedziała. A pan chce, żebym biegała po jakieś gazety…
— Ja to załatwię — przerwała Verity. — Chcesz faksymile czy tylko artykuły, Ned?
— Faksymile. Kiwnęła głową.
— Odbiję w bibliotece. Zaraz wracam — obiecała, błysnęła do mnie uśmiechem najady i wyszła.
— Carruthers — powiedziałem. — Musisz pojechać do Coventry.
— Do Coventry? — Carruthers cofnął się gwałtownie i wpadł na Warder. — Ja tam nie wrócę. Dosyć już się namęczyłem ostatnim razem, żeby się stamtąd wyrwać.
— Nie musisz wracać do nalotu — pocieszyłem go. — Potrzebuję…
— I nie skoczę nigdzie w pobliże. Pamiętasz pole z dyniami? I te cholerne psy? Nie ma mowy.
— Nie chcę, żebyś cofał się w czasie — uspokoiłem go. — Potrzebuję tylko paru faktów z kościelnych archiwów. Możesz pojechać metrem. Chcę, żebyś sprawdził…
Wszedł T.J., również wystrojony w białą koszulę i krótką akademicką togę. Przemknęło mi przez głowę podejrzenie, że lady Schrapnell wprowadziła jakiś kodeks ubraniowy.
— Zaczekaj chwilę, Carruthers — poprosiłem. — T.J., chcę, żebyś coś zrobił. Ten twój model niekongruencji. Chcę, żebyś zmienił ognisko.
— Zmienić ognisko? — powtórzył tępo.
— Ośrodek, w którym wystąpiła niekongruencja — wyjaśniłem.
— Chyba pan nie powie, że powstała następna niekongruencja — jęknęła Warder. — Tego tylko nam trzeba. Mam pięćdziesiąt lnianych komży do wyprasowania, trzy styki…
— Mówiłeś, że samokorekta może rozszerzyć się w przeszłość, prawda, T.J.? — zapytałem, ignorując ją.
TJ. przytaknął.
— Niektóre modele pokazywały samokorektę z wyprzedzeniem.
— I jedyny przykład przeniesienia w czasie istotnego przedmiotu stanowił część samokorekty.
Ponownie przytaknął.
— I mówiłeś, że nasza niekongruencja nie pasuje do żadnego modelu Waterloo. Sprawdź, czy pasuje ze zmienionym ogniskiem.
TJ. posłusznie zasiadł przed zestawem komputerów i podwinął rękawy togi.
— Jakie ognisko?
— Katedra w Coventry — odparłem. — Czternastego listopada…
— Czternastego listopada? — powtórzyli chórem Carruthers i TJ., a Warder zmierzyła mnie spojrzeniem pytającym: „Ile skoków zrobiłeś?”
— Czternastego listopada — potwierdziłem. — 1940. Nie znam dokładnej godziny. Pomiędzy siódmą czterdzieści pięć wieczorem a jedenastą. Zgaduję, że o wpół do dziesiątej.
— Ale to podczas nalotu — zaprotestował Carruthers — kiedy żaden z nas nie mógł się tam zbliżyć.
— O co ci chodzi, Ned? — zapytał TJ.
— „Tajemnica wiecznego pióra” i Herkules Poirot — odparłem. — Podchodziliśmy do tego od niewłaściwej strony. A jeśli uratowanie kota nie stworzyło niekongruencji? A jeśli to była część samokorekty kontinuum, a prawdziwa niekongruencja zaistniała wcześniej? Albo później?
T.J. zaczął wpisywać cyfry.
— Nie było zwiększonego poślizgu przy skoku Verity — ciągnąłem — chociaż pięć minut wcześniej albo później nie mogłaby uratować Księżniczki Ardżumand. Albo gdyby sieć się nie otwarła, ale nie zadziałała żadna linia obrony. I dlaczego poślizg przy moim skoku wysłał mnie do Oksfordu, żebym spotkał Terence’a, udaremnił jego spotkanie z Maud i pożyczył mu pieniądze na wynajęcie łodzi, żeby popłynął na spotkanie z Tossie? A jeśli tak się stało, ponieważ kontinuum tego chciało? A jeśli wszystkie fakty, które uznaliśmy za symptomy załamania — przerzucenie mnie do średniowiecza, uwięzienie Carruthersa w Coventry — również były częścią samokorekty?
Pojawiła się tabela koordynatów. T.J. przejrzał kolumny, wpisał więcej danych, przejrzał nowe wzory.
— Tylko ognisko? — zapytał.
— Mówiłeś, że rozbieżności występują tylko w bezpośrednim sąsiedztwie ośrodka — przypomniałem mu. — Ale jeśli tym ośrodkiem nie było Muchings End? Jeśli to był nalot na katedrę, a to, co ja i Verity postrzegaliśmy jako rozbieżność, było ciągiem wydarzeń, które zaszłyby, gdyby niekongruencja nie została naprawiona?
— Interesujące — mruknął TJ. Szybko wpisał więcej cyfr.
— Tylko ognisko — potwierdziłem. — Te same wydarzenia, ten sam poślizg.
— To trochę potrwa — mruknął, wstukując kolejne liczby. Odwróciłem się do Carruthersa.
— Powiem ci, czego masz szukać w Coventry. — Sięgnąłem po komunikator Warder i powiedziałem do niego: — Potrzebuję nazwisk pracowników katedry, świeckich i duchownych, w 1940 roku, i katedralnego rejestru ślubów na lata 1888… — zawahałem się przez chwilę i po zastanowieniu dokończyłem: — 1888 do 1915. Nie, na wszelki wypadek do 1920.
— A jeśli rejestry zostały zniszczone podczas nalotu?
— Więc znajdź listę beneficjów Kościoła anglikańskiego na rok 1940. Mają to w aktach w Canterbury i w kilku innych miejscach. Wojna nie mogła wszystkich zniszczyć.
Uderzyłem w klawisz wydruku, odczekałem, aż komunikator wypluje listę, i oddarłem wydruk.
— Potrzebuję tego jak najszybciej. Carruthers popatrzył na listę.
— Chcesz, żebym pojechał teraz?
— Tak — potwierdziłem. — To ważne. Jeśli mam rację, zdobędziemy strusią nogę biskupa na czas przed konsekracją.
— Więc lepiej się pospieszcie — rzuciła sucho Warder — bo zostały dwie godziny.
— Do konsekracji? — zdziwiłem się. — To niemożliwe — i wreszcie zadałem pytanie, które powinienem był zadać natychmiast po wyjściu z sieci. — Którego dzisiaj?
Wpadła Verity z naręczem odbitek. Przebrała się w szarą sukienkę i pepegi. Nogi miała tak długie, jak sobie wyobrażałem.
— Ned, konsekracja jest za parę godzin!
— Właśnie się dowiedziałem — mruknąłem i próbowałem coś wymyślić. Liczyłem, że będę miał kilka dni, żeby zebrać dowody na poparcie mojej teorii, ale teraz ledwie wystarczy czasu na dojazd do Coventry i z powrotem…
— Czy mogę pomóc? — zapytała Verity.
— Potrzebujemy dowodu, że niekongruencja została naprawiona — odparłem. — Zamierzałem wysłać Carruthersa…
— Ja mogę pojechać — zaofiarowała się Verity. Potrząsnąłem głową.
— Nie ma czasu. Kiedy rozpoczyna się konsekracja? — zapytałem Warder.
— O jedenastej — odpowiedziała.
— A która teraz godzina?
— Kwadrans po dziewiątej. Spojrzałem na TJ.
— Ile jeszcze, zanim dostaniesz sym?
— Jeszcze minuta. — Palce TJ. fruwały po klawiaturze. — Mam. — Stuknął w „return”, kolumny koordynatów znikły i model pojawił się na ekranie.
Sam nie wiem, czego się spodziewałem. Model wyglądał zupełnie tak samo jak inne — bezkształtna, rozmazana plama.
— No, no, popatrz na to — szepnął TJ. Nacisnął jeszcze kilka klawiszy. — To jest nowe ognisko — oznajmił — a to jest nakładka symu kociołka na zupę spod Waterloo.
Przemówił do komputerowego ucha. Oba modele zostały wyświetlone jeden na drugim i nawet ja zobaczyłem, że do siebie pasowały.
— Pasują? — zapytała Warder.
— Aha. — TJ. powoli kiwnął głową. — Jest kilka drobnych różnic. Poślizg w ośrodku nie jest taki duży i widać, że tutaj i tutaj nie pasuje dokładnie — wskazał na prawie niewidoczne odcienie. — I nie wiem, co to jest — pokazał nie wiadomo co — ale wygląda zdecydowanie na wzorzec samokorekty. Spójrzcie, jak poślizg zmniejsza się coraz bliżej 1888 roku, a potem całkowicie zanika w dniu…
— Osiemnastym czerwca — podpowiedziałem. TJ. wstukał kilka cyfr.
— Osiemnasty czerwca. Będę musiał zbadać poślizgi i prawdopodobieństwa, i sprawdzić, co to jest — oznajmił, stukając w nie wiadomo co — ale to chyba była niekongruencja.
— Jaka niekongruencja? — zdenerwował się Carruthers. — I kto ją spowodował?
— Tego właśnie miałeś się dowiedzieć w Coventry — wyjaśniłem, spoglądając na mój bezużyteczny kieszonkowy zegarek. — Ale brakuje nam czasu.
— Przecież mamy mnóstwo czasu — sprzeciwiła się Verity. — To jest laboratorium podróży w czasie. Możemy wysłać Carruthersa w przeszłość, żeby zdobył informacje.
— On nie może wrócić do 1940 roku — powiedziałem. — Już tam był. Przecież nie chcemy spowodować następnej niekongruencji.
— Nie do 1940 roku, Ned. Do zeszłego tygodnia.
— On nie może być w dwóch miejscach jednocześnie — zaprotestowałem i uświadomiłem sobie, że wcale nie będzie. Ostatni tydzień Carruthers spędził w 1940 roku, nie w 2057. — Warder, jak szybko pani może obliczyć skok?
— Skok! Mam już trzy styki…
— Wyprasuję komże — zaofiarowała się Verity.
— Chcę go cofnąć o… ile ci to zajmie? Dzień?
— Dwa — podwyższył Carruthers.
— O dwa dni. Powszednie. Kościelne archiwa są zamknięte w weekendy. To muszą być dwa dni, kiedy był w 1940 roku. A później trzeba go natychmiast sprowadzić z powrotem.
Warder zrobiła upartą minę.
— Skąd mam wiedzieć, że on znowu nie utknie w Coventry?
— Stąd — odparłem, wskazując komputer. — Niekongruencja jest naprawiona.
— W porządku, Peggy — uspokoił ją Carruthers. — Bierz się za obliczenia. — Odwrócił się do mnie. — Masz spis tego, co muszę znaleźć?
Wręczyłem mu listę.
— Nic więcej. Potrzebuję spisu kierowniczek wszystkich kobiecych komitetów kościelnych w 1940 roku.
— Nie muszę sprawdzać Komitetu Kwiatowego — oznajmił. — Wiem, kto nim kierował. Ta megiera panna Sharpe.
— Wszystkie kobiece komitety kościelne, włącznie z Komitetem Kwiatowym — podkreśliłem.
Verity podała mu ołówek i bloczek do notatek.
— Żeby cię nie kusiło przenosić przez sieć jakichś papierów z zeszłego tygodnia.
— Gotowe? — zwrócił się Carruthers do Warder.
— Gotowe — potwierdziła czujnie.
Carruthers zajął miejsce w sieci. Warder podeszła i poprawiła mu kołnierzyk.
— Bądź ostrożny — poprosiła, prostując mu krawat.
— Wrócę za kilka minut — powiedział z głupkowatym uśmiechem — Prawda?
— Jeśli nie wrócisz, sama po ciebie pójdę — uśmiechnęła się Warder.
— Trudno uwierzyć — mruknąłem do Verity.
— Dyschronia — wyjaśniła.
— Nastawiłam na dziesięciominutowe intermisje — zagruchała Warder.
— Nie zostanę ani minuty dłużej, niż trzeba — zapewnił ją Carruthers. — Postaram się wrócić jak najszybciej, żeby zabrać cię na konsekrację.
Wziął ją w ramiona i obdarzył długim pocałunkiem.
— Słuchajcie, nie chcę przerywać tej czułej sceny — wtrąciłem się — ale konsekracja jest za dwie godziny.
— No dobrze — warknęła Warder, po raz ostatni przygładziła kołnierzyk Carruthersa i pomaszerowała do konsoli. Wprawdzie miłość zwycięża wszystko, ale przyzwyczajenie jest drugą naturą. Miałem nadzieję, że Baine w Stanach zamieszka gdzieś nad rzeką.
Warder opuściła zasłony i Carruthers zniknął.
— Jeśli on nie wróci za dziesięć minut, wyślę pana na wojnę stuletnią — zagroziła i zwróciła się do Verity: — Obiecała pani wyprasować komże.
— Za chwilę — rzuciłem i podałem Verity jeden arkusz faksymiliów.
— Czego szukamy? — zapytała Verity.
— Listów do wydawcy. Albo listu otwartego. Nie jestem pewien. Przekartkowałem „Midlands Daily Telegraph”. Artykuł o wizycie króla, lista ofiar, artykuł rozpoczynający się od słów: „Oto pokrzepiający dowód odrodzenia Coventry”.
Wziąłem „Coventry Standard”. Reklama worków z piaskiem COP, Oryginalny Rządowy Rozmiar i Jakość, 36 szylingów 6 pensów za setkę. Zdjęcie ruin katedry.
— Tutaj są jakieś listy — odezwała się Verity i podała mi swój arkusz.
List wychwalający odwagę służby pożarowej. List z pytaniem, czy ktoś widział Molly, „śliczną rudą kotkę, ostatnio widzianą wieczorem 14 listopada na Greyfriars Lane”, list ze skargą na wartowników COP.
Drzwi wejściowe otwarły się. Verity podskoczyła, ale to nie była lady Schrapnell. To był Finch.
Na jego włosach i surducie błyszczały płatki śniegu, prawy rękaw miał przemoczony.
— Gdzie pan był? — zapytałem. — Na Syberii?
— Nie wolno mi powiedzieć — odparł i odwrócił się do TJ. — Panie Lewis, gdzie jest pan Dunworthy?
— W Londynie — odpowiedział TJ., wpatrzony w ekran komputera.
— Och — mruknął rozczarowany Finch. — No więc proszę mu powiedzieć… — zerknął na nas podejrzliwie — …że misja wypełniona — wykręcił mokry rękaw — chociaż sadzawka była zamarznięta, a woda lodowata. Proszę mu powiedzieć, że ilość — znowu zerknął na nas — wynosi sześć.
— Nie zamierzam tracić całego dnia — burknęła Warder i podała mu duży parciany worek. — Masz pan swoją torbę. Nie może pan tak przeskoczyć — oświadczyła z niesmakiem. — Chodźmy, wysuszę pana.
Poprowadziła go do sali szkoleniowej.
— Nawet nie jestem technikiem. Mam tylko zastępstwo. Muszę wyprasować obrusy na ołtarz, prowadzę dziesięciominutowe intermisje… — Drzwi zamknęły się za nimi.
— O co im chodziło? — zapytałem.
— Masz — Verity podała mi arkusz faksymiliów. — Więcej listów do wydawcy.
Trzy listy komentujące wizytę króla w Coventry, jeden ze skargą na jedzenie w obwoźnej kantynie, jeden z ogłoszeniem o kiermaszu staroci w St. Aldate’s na ofiary nalotu.
Finch, wysuszony i uczesany, wszedł razem z Warder, która ciągle narzekała.
— Nie rozumiem, dlaczego musicie je wszystkie przenieść dzisiaj — burczała, maszerując do konsoli. — Mam trzy styki do wprowadzenia, pięćdziesiąt…
— Finch — przerwałem jej. — Nie wie pan, czy pani Bittner weźmie udział w konsekracji?
— Pan Dunworthy kazał mi wysłać do niej zaproszenie — odpowiedział — i myślałem, że kto jak kto, ale ona będzie chciała zobaczyć odbudowaną katedrę Coventry, ale odpisała, że niestety to byłoby dla niej zbyt męczące.
— Doskonale — stwierdziłem, wziąłem „Standard” z dwunastego i przekartkowałem go. Żadnych listów. — A „Telegraph”? — zapytałem Verity.
— Nic — mruknęła, odkładając arkusze.
— Nic — powtórzyłem radośnie i w sieci pojawił się Carruthers z ubawioną miną.
— No i? — zapytałem, podchodząc do niego.
Sięgnął do kieszeni po notatnik i podał mi go przez zasłony. Otworzyłem notes i przejrzałem listę kościelnych urzędników, szukając pewnego nazwiska. Nic. Przewróciłem kartkę i dotarłem do listy beneficjów.
— Kierowniczką Komitetu Kwiatowego w 1940 roku była pani Lois Warfield — oznajmił Carruthers, marszcząc brwi.
— Dobrze się czujesz? — zapytała niespokojnie Warder. — Czy coś się stało?
— Nie — zaprzeczyłem, sprawdzając kościelne beneficja. Hertfordshire, Surrey, Noruiumberland. Tutaj. Św. Benedykt, Northumberland.
— Panny Sharpe nie było w żadnym komitecie — ciągnął Carruthers — ani w wykazie członków kościoła.
— Wiem — rzuciłem, gryzrnoląc wiadomość na pustej stroniczce notesu. — Finch, niech pan zadzwoni do pana Dunworthy’ego i powie mu, żeby natychmiast wracał do Oksfordu. Kiedy przyjedzie, proszę dać mu to. — Wyrwałem stroniczkę, złożyłem na pół i podałem mu. — Potem niech pan znajdzie lady Schrapnell i powie jej, żeby się nie martwiła, Verity i ja panujemy nad całością, i żeby nie rozpoczynali konsekracji, dopóki nie wrócimy.
— Dokąd jedziecie? — zapytał Finch.
— Obiecała pani wyprasować komże chórzystów — powiedziała Warder z wyrzutem.
— Spróbujemy wrócić przed jedenastą — obiecałem i wziąłem Verity za rękę. — Jeśli nie wrócimy, grajcie na zwłokę.
— Na zwłokę? — przeraził się Finch. — Przyjeżdża arcybiskup Canterbury. I księżniczka Wiktoria. Jak mam grać na zwłokę?
— Coś pan wymyśli. Pokładam w tobie wielkie nadzieje, Jeeves. Rozpromienił się.
— Dziękuję panu bardzo, sir — powiedział. — Mam powiedzieć lady Schrapnell, że dokąd pan pojechał?
— Po strusią nogę biskupa — odparłem i razem z Verity popędziliśmy na stację metra.
Na dworze było szaro i pochmurno.
— Och, żeby tylko nie padało podczas konsekracji — zmartwiła się Verity.
— Żartujesz? — zasapałem. — Lady Schrapnell nigdy na to nie pozwoli.
Stacja metra była zatłoczona. Tłumy ludzi w kapeluszach, krawatach i z parasolami wylewały się z wejścia.
— Katedra! — burknęła dziewczyna z warkoczami i z tablicą Partii Gai, przeciskając się obok mnie. — Wiesz, ile drzew mogliśmy posadzić na Błoniach Christ Church za cenę tej budowli?
— Na szczęście wyjeżdżamy z miasta — krzyknąłem do Verity, zanim nas rozdzielono. — Pociągi z Oksfordu powinny być luźniejsze.
Przepchaliśmy się do ruchomych schodów. Nie lepsza sytuacja. Straciłem Verity z oczu i wreszcie odnalazłem ją kilka stopni niżej.
— Dokąd wszyscy jadą? — zawołałem.
— Na spotkanie księżniczki Wiktorii — poinformowała mnie duża kobieta z amerykańską flagą, stojąca na stopniu za mną. — Ona przyjeżdża z Reading.
Verity zjechała do końca ruchomych schodów.
— Coventry! — krzyknąłem do niej, wskazując ponad głowami tłumu w stronę linii Warwickshire.
— Wiem — odkrzyknęła i już skręciła w korytarz.
Korytarz był zatłoczony, podobnie jak peron. Verity przepchnęła się do mnie.
— Nie ty jeden potrafisz rozwiązywać zagadki, Sherlocku — oświadczyła. — Zgadłam nawet, co takiego robi Finch.
— Co? — zapytałem, ale pociąg właśnie nadjechał. Tłum zafalował i rozdzielił nas.
Ponownie utorowałem sobie drogę do Verity.
— Dokąd jadą ci wszyscy ludzie? Księżniczki Wiktorii nie ma w Coventry.
— Jadą na protest — odpowiedział mi chłopiec z warkoczami. — Coventry urządza wiec, żeby zaprotestować przeciwko haniebnej kradzieży swojej katedry przez Oksford.
— Doprawdy? — zagadnęła słodko Verity. — A gdzie urządzają ten wiec? W centrum handlowym?
Miałem ochotę ją pocałować.
— Zdajesz sobie sprawę — ciągnęła, odsuwając z twarzy ręcznie wymalowany plakat z napisem: ARCHITEKCI PRZECIWKO KATEDZRE Z COVENTRY — że gdzieś w tym tłumie pewnie tkwi podróżnik z przyszłości, który myśli, że to wszystko jest niezwykle oryginalne i urocze.
— Niemożliwe — stwierdziłem. — Co takiego robi Finch?
— On próbuje… — zaczęła, ale drzwi już się otwierały i ludzie tłoczyli się do pociągu.
Podczas wsiadania znowu nas rozdzielono i znalazłem się pół wagonu od niej, wciśnięty na ławkę pomiędzy starszym panem a jego synem w średnim wieku.
— Ale czemu musieli odbudować akurat katedrę z Coventry? — narzekał syn. — Skoro już chcieli odbudować coś, co zostało zniszczone, czemu nie odbudowali Banku Anglii? Przynajmniej byłby jakiś pożytek. Co za pożytek z katedry?
— „Tajemne są dzieła Boże — zacytowałem — niepojęte Jego cuda”. Obaj spiorunowali mnie wzrokiem.
— James Thomson — wyjaśniłem. — „The Seasons”. Nadal ciskali wzrokiem pioruny.
— Wiktoriański poeta — bąknąłem i skuliłem się na ławce, rozmyślając o kontinuum oraz jego tajemnych dziełach. Musiało skorygować niekongruencję i dokonało tego: uruchomiło cały zestaw dodatkowych zabezpieczeń, zamknęło sieć, zmieniło cele, manipulowało poślizgiem tak, żebym udaremnił spotkanie Terence’a z Maud i żeby Verity przeskoczyła akurat w tej chwili, kiedy Baine wrzucił kota do rzeki. Żeby uratowała kota, który był chwat i szczura zjadł, który ziarno kradł, które było w domu, który zbudował Jack.
COVENTRY, odczytałem napis na peronie. Wygramoliłem się spomiędzy bankierów i wysiadłem z wagonu, machając do Verity, żeby też wysiadła. Wcisnęliśmy się na ruchome schody, które wyrzuciły nas na Broadgate, przed pomnikiem lady Godivy. Coraz wyraźniej zanosiło się na deszcz. Protestujący rozkładali parasole, kiedy szliśmy do centrum handlowego.
— Nie powinniśmy najpierw do niej zadzwonić? — zapytała Verity.
— Nie.
— Na pewno ją zastaniemy w domu?
— Na pewno — uciąłem, chociaż wcale nie miałem pewności. Ale zastaliśmy ją, chociaż otwarcie drzwi zabrało jej trochę czasu.
— Przepraszam, mam atak bronchitu — wychrypiała pani Bittner, a potem rozpoznała nas i powiedziała: — Och.
Odsunęła się od drzwi, żeby nas wpuścić.
— Wejdźcie, czekałam na was. — Wyciągnęła do Verity dłoń poznaczoną żyłami. — Na pewno to panna Kindle. Jak rozumiem, jest pani również miłośniczką kryminałów.
— Tylko tych z lat trzydziestych — wyznała Verity. Pani Bittner kiwnęła głową.
— Te są najlepsze. — Odwróciła się do mnie. — Czytałam bardzo wiele kryminalnych powieści. Najbardziej lubię te, w których przestępcy prawie udaje się uniknąć kary.
— Pani Bittner — zacząłem i nie wiedziałem, co dalej. Spojrzałem bezradnie na Verity.
— Rozwikłał pan zagadkę, prawda? — powiedziała pani Bittner. — Tego się bałam. James powiedział mi, że wy dwoje jesteście jego najlepszymi uczniami. — Uśmiechnęła się. — Wejdziemy do bawialni?
— O… obawiam się, że nie mamy czasu… — wyjąkałem.
— Nonsens — oznajmiła i ruszyła korytarzem. — Przestępca zawsze dostaje rozdział, w którym wyznaje swoje grzechy.
Wprowadziła nas do pokoju, gdzie ją wcześniej przepytywałem.
— Usiądziecie? — zaproponowała, wskazując sofę pokrytą perkalem. — Słynny detektyw zawsze gromadzi podejrzanych w bawialni — powoli szła w stronę kredensu znacznie mniejszego niż u Meringów, opierając się na meblach — a przestępca zawsze częstuje ich drinkiem. Napije się pani sherry, panno Kindle? Kieliszek sherry, panie Henry? Albo sirop de cassis? Herkules Poirot zawsze to pije. Obrzydlistwo. Spróbowałam raz, kiedy czytałam „Morderstwo w trzech aktach” Agathy Christie. Smakuje jak lekarstwo na kaszel.
— Poproszę sherry — powiedziałem.
Pani Bittner nalała dwa kieliszki sherry i odwróciła się do nas.
— To stworzyło niekongruencję, prawda?
Wziąłem od niej kieliszki, podałem jeden Verity i usiadłem obok niej.
— Tak — potwierdziłem.
— Tak się tego bałam. A kiedy w zeszłym tygodniu James powiedział mi o teorii dotyczącej nieistotnych przedmiotów przeniesionych ze swojej lokalizacji czasoprzestrzennej, wiedziałam, że chodzi o strusią nogę biskupa. — Z uśmiechem potrząsnęła głową. — Wszystko inne w katedrze spaliłoby się na popiół tamtej nocy, ale od pierwszego spojrzenia wiedziałam, że ona jest niezniszczalna.
Nalała sobie kieliszek sherry.
— Wiecie, próbowałam naprawić to, co zrobiłam, ale sieć nie chciała się otworzyć, a potem Lassiter… on był kierownikiem wydziału… założył nowe zamki i nie mogłam się dostać do laboratorium.
Oczywiście powinnam była powiedzieć Jamesowi. Albo mojemu mężowi. Ale nie mogłam się na to zdobyć. — Podniosła swój kieliszek. — Wmawiałam sobie, że niemożność otwarcia sieci oznacza, że nie powstała żadna niekongruencja, że nie wyrządziłam żadnej szkody, ale wiedziałam, że to nieprawda.
Powoli, ostrożnie podeszła do jednego z foteli obitych perkalem. Zerwałem się z miejsca i potrzymałem jej kieliszek, dopóki nie usiadła.
— Dziękuję — powiedziała, biorąc ode mnie kieliszek. — James mówił mi, jaki pan jest miły. — Spojrzała na Verity. — Pewnie żadne z was nigdy nie zrobiło niczego, czego potem żałowało? Nie zrobiło niczego bez namysłu?
Spuściła wzrok na swój kieliszek.
— Kościół anglikański zamykał katedry, które nie zarabiały na siebie. Mój mąż kochał katedrę w Coventry. Pochodził z rodziny Botonerów, którzy wybudowali oryginalny kościół.
Podobnie jak pani, pomyślałem, bo nagle zrozumiałem, kogo mi przypominała Mary Botoner, kiedy w wieży kłóciła się z robotnikiem. Pani też pochodzi od Botonerów.
— Katedra była jego życiem — podjęła pani Bittner. — Zawsze mówił, że nie liczy się kościół, tylko to, co symbolizuje, ale nowa katedra, chociaż taka brzydka, była dla niego wszystkim. Myślałam, że gdybym zabrała trochę skarbów ze starej katedry, zrobiłabym dobrą reklamę. Turyści przyjeżdżaliby je oglądać i nie trzeba by było sprzedawać katedry. Myślałam, że ta sprzedaż zabije mojego męża.
— Ale czy Darby i Gentilla nie udowodnili, że nie można niczego przenieść przez sieć w przyszłość?
— Tak — przyznała — ale myślałam, że jeśli coś przestało istnieć we własnej czasoprzestrzeni, można to przenieść. Darby i Gentilla nigdy nie próbowali przenieść przedmiotów, które już nie istniały w swoim czasie. — Obróciła w palcach nóżkę kieliszka. — A ja byłam zrozpaczona.
Podniosła wzrok.
— Więc którejś nocy włamałam się do laboratorium, skoczyłam do 1940 roku i zrobiłam to. A następnego dnia zadzwonił James z nowiną, że jeśli chcę dostać pracę, Lassiter autoryzował serię skoków do Waterloo, a potem powiedział mi… — urwała, wpatrzona w przeszłość — powiedział, że Shoji dokonał przełomu w teorii temporalnej, że odkrył, dlaczego nie można przenieść przedmiotów do przodu przez sieć, że takie działanie wywoła niekongruencję, która może zmienić bieg historii albo jeszcze gorzej.
— Więc próbowała pani ją odnieść?
— Tak. Poszłam do Shojiego i wyciągnęłam z niego tyle o niekongruencjach, ile mogłam bez wzbudzania podejrzeń. Same złe wiadomości, a najgorsze, kiedy mi powiedział, że przystosowali sieć do zabezpieczenia się przeciwko niekongruencjom i jakie mieliśmy szczęście, że żadna nie powstała wcześniej, bo mogliśmy spowodować załamanie całego kontinuum czasoprzestrzennego.
Spojrzałem na Verity. Patrzyła na panią Bittner ze smutnym wyrazem pięknej twarzy.
— Więc ukryłam łup, jak mówią w kryminałach, i czekałam na koniec świata. Który nastąpił. Katedra została zdekonsekrowana i sprzedana Kościołowi Przyszłego Życia, a potem przerobiona na centrum handlowe.
Wpatrywała się w swoje sherry.
— Jak na ironię okazało się, że to wszystko było niepotrzebne. Mój mąż kochał Salisbury. Tak się bałam, że utrata katedry w Coventry zabije go, ale nie zabiła. Naprawdę wierzył, że kościoły stanowią tylko symbol. Nie przejmował się nawet, kiedy na ruinach zbudowano dom towarowy Marksa i Spencera. — Uśmiechnęła się czule. — Wiecie, co powiedział, kiedy usłyszał, że lady Schrapnell odbudowuje starą katedrę? Powiedział: „Mam nadzieję, że tym razem ustawią iglicę prosto”.
Odstawiła kieliszek.
— Po śmierci Harolda wróciłam tutaj. Dwa tygodnie temu James zadzwonił do mnie i zapytał, czy pamiętam skoki, które razem zrobiliśmy, że wokół 2018 roku jest obszar zwiększonego poślizgu i bał się, że to z powodu niekongruencji. Wtedy już wiedziałam, że to tylko kwestia czasu, zanim mnie złapią, chociaż on wykrył niewłaściwą niekongruencję. — Podniosła na nas wzrok. — James powiedział mi o kocie i o Tossie Mering. Udało wam się doprowadzić do małżeństwa praprababki lady Schrapnell z tajemniczym panem C?
— Nie całkiem — przyznałem. — Wyszła za niego, ale to nie nasza zasługa.
— To był kamerdyner — wyjaśniła Verity — pod przybranym nazwiskiem.
— Oczywiście — zawołała pani Bittner i klasnęła w żylaste dłonie. — Stare rozwiązania zawsze są najlepsze. Kamerdyner, fałszywa tożsamość, najmniej podejrzana osoba… — popatrzyła na nas znacząco — …zagubiony list. — Wstała. — Schowałam ją na strychu.
Ruszyliśmy po schodach.
— Bałam się, że jeśli ją przeniosę, tylko pogorszę sytuację — mówiła pani Bittner, powoli wchodząc na stopnie — więc zostawiłam łup tutaj, kiedy wyjechaliśmy do Salisbury. Dobrze ją ukryłam i dopilnowałam, żeby wynająć dom bezdzietnym ludziom… dzieci są takie ciekawskie, sami wiecie… ale wciąż się bałam, że ktoś wejdzie na górę, znajdzie ją i zrobi coś, co zmieni bieg historii. — Obejrzała się na mnie, przytrzymując się poręczy. — Ale już się zmienił, prawda?
— Owszem — przytaknąłem.
Nie mówiła nic więcej. Zdawała się skupiać wszystkie siły na wspinaczce po schodach. Kiedy weszliśmy na pierwsze piętro, poprowadziła nas korytarzem obok sypialni i otworzyła wąskie drzwi, za którymi znajdowały się następne, bardziej strome schody.
— Te prowadzą na strych — oznajmiła, lekko zdyszana. — Przepraszam. Muszę chwilę odpocząć, zanim pójdę dalej. W sypialni jest krzesło.
Pobiegłem je przynieść i pani Bittner usiadła.
— Podać pani szklankę wody? — zaproponowała Verity.
— Nie, dziękuję, kochanie. Opowiedzcie mi o tej niekongruencji, którą spowodowałam.
— Nie pani jedna uważała, że strusia noga biskupa jest niezniszczalna — zacząłem. — Podobnie myślała przewodnicząca Komitetu Kwiatowego nazwiskiem…
— Ostróżka Sharpe — podpowiedziała Verity. Kiwnąłem głową.
— Ona tam była w noc nalotu, pilnowała zachodnich drzwi i wiedziała, że nikt nie mógł wynieść strusiej nogi biskupa. Kiedy jej nie znaleziono w ruinach ani wśród rzeczy uratowanych przez służbę pożarową, doszła do wniosku, że skradziono ją przed nalotem i że złodziej musiał wiedzieć wcześniej o nalocie, musiał wiedzieć, że kradzież ujdzie mu bezkarnie. Głośno wyrażała swoje zdanie…
— Nawet napisała list do wydawcy jednej z gazet w Coventry — dodała Verity.
Kiwnąłem głową.
— Następna część to tylko domysły, jak w przypadku panny Sharpe — podjąłem. — Jedyne dowody, jakimi dysponujemy, to zeznanie Carruthersa, spis kobiecych komitetów kościelnych za rok 1940 i list do wydawcy, który nie ukazał się w żadnej gazecie w Coventry.
Pani Bittner przytaknęła z mądrą miną.
— Przypadek psa w nocy.
— Właśnie — potwierdziłem. — Naziści regularnie zdobywali i czytali alianckie gazety na wypadek, gdyby jakieś wojskowe informacje przeciekły do prasy. Myślę, że list panny Sharpe oraz słowa „zawczasu uprzedzeni o nalocie” przyciągnęły wzrok kogoś z nazistowskiego wywiadu, kto martwił się kompromitacją niemieckiego systemu kodów, i w rezultacie przeprowadzono dochodzenie, które wykryło, że Najwyższe Dowództwo tamtej nocy wysłało myśliwce RAF-u do Coventry i usiłowało zakłócić wiązki naprowadzające.
— I Niemcy dowiedzieli się, że mamy Ultrę — dokończyła Verity i zmienili maszynę Enigma.
— I przegraliśmy kampanię w Afryce północnej — dorzuciłem — a może nawet inwazję w Dunkierce…
— I naziści wygrali wojnę — podsumowała pani Bittner. — Tylko że nie wygrali. Powstrzymaliście ich.
— Kontinuum powstrzymało ich dzięki swojemu systemowi dodatkowych zabezpieczeń, prawie równie dobrych jak Ultra — odpowiedziałem. — Jedyne, co nie pasowało w tym całym bałaganie, to poślizg przy skoku Verity. Gdyby nie było żadnego poślizgu, to mogłoby znaczyć, że linie obronne kontinuum upadły, ale pojawił się poślizg. Chociaż za mały, żeby pasować do teorii Fudżisakiego, że niekongruencja zachodzi, kiedy wymagany poślizg przekracza możliwości sieci. Sieć łatwo mogła spowodować czternaście minut poślizgu, albo cztery, co wystarczyłoby w zupełności, żeby nie dopuścić do powstania niekongruencji. Więc z tego wynika jedyny logiczny wniosek, że sieć celowo przeniosła Verity w ten dokładnie moment…
— Chcesz powiedzieć, że kontinuum zrobiło tak, żebym uratowała Księżniczkę Ardżumand? — zapytała Verity.
— Właśnie — potwierdziłem. — Dlatego myśleliśmy, że ty spowodowałaś niekongruencję, którą musimy naprawić, i dlatego urządziliśmy seans spirytystyczny, żeby wysłać Tossie do Coventry, żeby zobaczyła strusią nogę biskupa i napisała w pamiętniku, że to doświadczenie odmieniło jej życie…
— A lady Schrapnell przeczyta to — podchwyciła Verity — i postanowi odbudować katedrę z Coventry, i wyśle mnie w przeszłość do Muchings End, żebym się dowiedziała, co się stało ze strusią nogą biskupa, i dlatego uratuję kota…
— I dlatego wyślą mnie w przeszłość, żebym go zwrócił i podsłuchał rozmowę o powieściach sensacyjnych w księgarni Blackwella i spędził noc na wieży…
— I rozwiązał zagadkę strusiej nogi biskupa — dokończyła pani Bittner. Wstała i zaczęła wchodzić na schody. — Wie pan, cieszę się z tego. Nic tak nie ciąży jak tajemnica ukrywanego przestępstwa.
Otworzyła drzwi na strych.
— Zresztą i tak wkrótce prawda wyszłaby na jaw. Bratanek mnie męczy, żebym przeprowadziła się do jednopoziomowego mieszkania.
W książkach i vidach strychy zawsze wyglądają malowniczo, z rowerem, kilkoma wielkimi kapeluszami z piórami, antycznym koniem na biegunach i oczywiście wielkim kufrem, zawierającym zwłoki albo zaginiony testament.
Na strychu pani Bittner nie było kufra ani konia na biegunach, przynajmniej w moim polu widzenia. Chociaż swobodnie mogły się tam zmieścić, razem z Arką Przymierza i Wielką Piramidą z Gizy.
— Ojej — zawołała skonsternowana pani Bittner. — Obawiam się, że to bardziej „Tajemnica Sittaford” niż „Zaginiony list”.
— Agatha Christie — wyjaśniła Verity. — Nikt nie zauważył dowodu, ponieważ wepchnięto go do kredensu, obok torby kijów golfowych, rakiet tenisowych i wielu innych rzeczy.
„Wiele innych rzeczy” to było łagodne określenie. Całą przestrzeń pod krokwiami niskiego stropu wypełniały kartonowe pudła, sterty ogrodowych krzeseł, stare ubrania zawieszone na odsłoniętej rurze, układanki z Wielkim Kanionem i marsjańską kolonią, przybory do krokieta, rakiety do squasha, zakurzone ozdoby choinkowe, książki oraz rozmaite meble okryte narzutami, wszystko spiętrzone jedno na drugim niczym liczne warstwy osadowe.
— Możecie mi podać tamto krzesło? — poprosiła pani Bittner, wskazując dwudziestowieczny koszmarek z plastiformu ustawiony na pralce. — Nie mogę długo stać.
Zdjąłem krzesło, odczepiłem rydel i kilka wieszaków od jego aluminiowych nóżek i strzepnąłem kurz. Pani Bittner usiadła ostrożnie.
— Dziękuję — powiedziała. — Niech pan mi przyniesie tamtą blaszaną skrzynkę.
Z szacunkiem wręczyłem jej skrzynkę. Postawiła ją obok siebie na podłodze.
— I tamte duże kartonowe pudła. Niech pan je odsunie na bok. I te walizki.
Wykonałem polecenie, a ona wstała i ruszyła wąskim przejściem, które dla niej zrobiłem, prosto w ciemność.
— Włączcie jakąś lampę — powiedziała. — Tam jest kontakt.
Wskazała na ścianę za olbrzymią plastikową aspidistrą. Sięgnąłem po najbliższą lampę, masywny przedmiot z wielkim plisowanym abażurem i kwadratową, bogato zdobioną podstawą.
— Nie tę — sprzeciwiła się ostro pani Bittner. — Tamtą różową. Pokazała wysoką lampę z frędzlami, pochodzącą z początku dwudziestego pierwszego wieku.
Włączyłem lampę do kontaktu i nacisnąłem przemyślnie ukryty przełącznik, ale niewiele to pomogło. Oświetliłem frędzle i waterhouse’owską twarz Verity, i właściwie nic więcej.
Widocznie pani Bittner również tak uważała. Podeszła do ozdobnej metalowej lampy.
— „Zamaskowana zbrodnia” — powiedziała. Verity wychyliła się do przodu.
— Dowód udający coś innego — mruknęła.
— Właśnie — potwierdziła pani Bitner i zdjęła plisowany abażur ze strusiej nogi biskupa.
Wielka szkoda, że lady Schrapnell tutaj nie było. Ani Carruthersa. Tak długo szukaliśmy jej w ruinach, a ona przez cały czas była tutaj. Zabrana na przechowanie, jak sugerował Carruthers, i przechowana w idealnym stanie. Wody Morza Czerwonego wciąż rozdzielone; Wiosna, Lato, Jesień i Zima wciąż dzierżą swe szacowne girlandy z kwiecia jabłoni, róż, pszenicy i ostrokrzewu; głowa Jana Chrzciciela na półmisku wciąż spogląda z wyrzutem na króla Artura i rycerzy Okrągłego Stołu. Gryfy, maki, ananasy, maskonury, bitwa pod Prestonpans, wszystko nietknięte i nawet nie zakurzone.
— Lady Schrapnell tak się ucieszy — powiedziała Verity. Wcisnęła się w przejście, żeby lepiej obejrzeć urnę. — Rany boskie. Widocznie była odwrócona tą stroną do ściany. Co to jest? Wachlarze?
— Muszle — sprostowałem. — Muszle z wypisanymi nazwami ważnych bitew morskich. Lepanto, Trafalgar, bitwa z łabędziami.
— Trudno sobie wyobrazić, że ona zmienia bieg historii — powiedziała pani Bittner, patrząc na Shadrach, Meshach i Abednego w piecu ognistym. — Nie pięknieje z wiekiem, prawda? Jak Albert Memorial.
— Z którym ma wiele wspólnego — mruknęła Verity, dotykając słonia.
— No, nie wiem — powiedziałem, przechylając głowę na bok, żeby lepiej widzieć. — Zaczynam się do niej przywiązywać.
— On jest dyschronowany — uznała Verity. — Ned, ten słoń niesie howdah pełen bananów i ananasów dla orła z widelcem.
— To nie jest widelec — zaprzeczyłem. — To płonący miecz. I to nie orzeł, tylko archanioł strzegący bramy do Edenu. Albo do zoo.
— Naprawdę jest ohydna — stwierdziła pani Bittner. — Nie wiem, co sobie myślałam. Pewnie po tych wszystkich podróżach sama miałam lekką dyschronię. I tam było mnóstwo dymu.
Verity obejrzała się i popatrzyła na nią, a potem na mnie.
— Ile podróży pani zrobiła? — zapytała wreszcie.
— Cztery — odpowiedziała pani Bittner. — Nie, pięć. Pierwsza się nie liczy. Przeszłam za późno. Cała nawa się paliła i prawie się dusiłam od dymu. Wciąż jeszcze mam kłopoty z płucami.
Verity wciąż patrzyła na nią i próbowała zrozumieć.
— Pięć razy skakała pani do katedry? Pani Bittner przytaknęła.
— Miałam tylko parę minut po wyjściu służby pożarowej, zanim pożar się rozprzestrzenił, a poślizg ciągle przerzucał mnie później, niż chciałam. Zdążyłam zrobić tylko pięć.
Verity rzuciła mi niedowierzające spojrzenie.
— Proszę mi podać to okrągłe pudło — zwróciła się do niej pani Bittner. — Za drugim razem mało mnie nie przyłapali.
— To byłem ja — wyznałem. — Widziałem, jak pani biegnie w stronę sanktuarium.
— To był pan? — zaśmiała się, przykładając rękę do piersi. — Myślałam, że to rektor Howard i że mnie aresztują za szaber.
Verity podała jej pudło, a ona zdjęła pokrywę i zaczęła szperać wśród bibułki.
— Zabrałam strusią nogę biskupa za ostatnim razem. Próbowałam dotrzeć do Kaplicy Kowali, ale tam się paliło. Przebiegłam na drugą stronę do Kaplicy Farbiarzy i zdjęłam z ołtarza świeczniki z brązu, ale były za gorące. Upuściłam jeden, który potoczył się pod ławkę. A ja go znalazłem i pomyślałem, że podmuch go tam rzucił, przypomniałem sobie.
— Pobiegłam po niego — ciągnęła rzeczowo pani Bittner, rozkładając bibułkę — ale krokwie już się waliły, więc zawróciłam na początek nawy i zobaczyłam, że organy się palą, wszystko się pali… drewniane rzeźby, chór i sanktuarium… cała piękna, piękna katedra… i nie mogłam niczego uratować. Nie myślałam, po prostu chwyciłam pierwsze, co mi wpadło w rękę, i pobiegłam do sieci, rozsypując chryzantemy i rozlewając wodę. — Wyjęła kłąb bibułki i rozwinęła świecznik z brązu. — Dlatego mam tylko jeden.
Pan Dunworthy mówił, że ona nie zna strachu, i chyba naprawdę nie znała, skoro tak biegała wśród płonących krokwi i spadających bomb, z siecią otwartą Bóg wie gdzie i bez żadnej gwarancji, że pozostanie otwarta, bez żadnej gwarancji, że dach się nie zawali. Spojrzałem na nią z podziwem.
— Ned — rozkazała — przynieś mi ten obraz. Ten zasłonięty kołdrą.
Przyniosłem, a ona ściągnęła kołdrę z wizerunku Chrystusa ze zbłąkaną owieczką w ramionach. Verity, która stała za mną, chwyciła mnie za rękę.
— Reszta jest tutaj — oznajmiła pani Bittner. — Pod plastikiem.
I była. Haftowany obrus na ołtarz z Kaplicy Kowali. Grawerowany cynowy kielich. Drewniana skrzynia z szesnastego wieku. Mały posążek św. Michała. Średniowieczne emaliowane cyborium. Srebrny kandelabr, w którym jeszcze tkwiły świece. Mizerykordia, na której wyrzeźbiono jeden z Siedmiu Miłosiernych Uczynków. Paliusz czapnika. Georgiańska płyta ołtarzowa. I drewniany krzyż z Kaplicy Pasamoników, z dzieckiem klęczącym u jego stóp.
Wszystkie skarby katedry Coventry.