ROZDZIAŁ PIERWSZY

— Miło byłoby zacząć od nowa bez tych starych ruin — powiedziała.

— One są symbolem kochanie — odparła przyjaciółka.

Mollie Panter-Downs


Oddział poszukiwaczy — Wojskowe nakrycie głowy — Problem nepotyzmu — Królewskie nakrycie głowy — Strusia noga biskupa zaginęła — Kiermasze staroci — Wskazówka, gdzie jej szukać — Astronomiczne obserwacje — Psy — Kot — Najlepszy przyjaciel człowieka — Nagły odjazd

Było nas pięciu. Carruthers, nowy rekrut i ja oraz Pan Spivens i kościelny. Późnym popołudniem piętnastego listopada znajdowaliśmy się w ruinach tego, co zostało z katedry w Coventry, szukając strusiej nogi biskupa.

W każdym razie ja szukałem. Nowy rekrut gapił się na wybite witraże, Pan Spivens wykopywał coś przy schodach do zakrystii, a Carruthers usiłował przekonać kościelnego, że jesteśmy z Pomocniczej Straży Pożarnej.

— To jest dowódca naszego szwadronu, porucznik Ned Henry — oznajmił, wskazując na mnie — a ja jestem komendant Carruthers, oficer posterunku straży.

— Którego posterunku? — Oczy kościelnego zwęziły się.

— Trzydziestego szóstego — strzelił na oślep Carruthers.

— A tamten? — zapytał kościelny, pokazując nowego rekruta, który teraz próbował zrozumieć, jak działa jego nowa kieszonkowa latarka, i wyglądał przy tym za mało inteligentnie nawet jak na członka Obrony Cywilnej, nie mówiąc o PSP.

— To mój przyrodni brat — zaimprowizował Carruthers. — Egbert.

— Żona chciała mnie zmusić, żebym przyjął jej brata do służby pożarowej — powiedział kościelny, współczująco kiwając głową. — Nie potrafi przejść przez kuchnię, żeby się nie potknąć o kota.,Jak on ma gasić bomby zapalające?”, pytam. „On potrzebuje pracy”, mówi moja żona. „Więc niech Hitler go zatrudni”, powiadam.

Zostawiłem ich i ruszyłem wzdłuż czegoś, co przedtem było nawą. Nie mogliśmy tracić czasu. Późno dotarliśmy na miejsce i chociaż dopiero minęła czwarta, dym i pył wiszący w powietrzu prawie całkiem zaciemniały wnętrze.

Rekrut przegrał walkę z latarką i teraz przyglądał się, jak Pan Spivens kopie z determinacją w gruzach obok schodów. Spojrzałem w jego stronę, żeby ustalić, gdzie znajdowała się północna nawa boczna, po czym zacząłem torować sobie drogę w stronę końca nawy.

Strusia noga biskupa stała zwykle na postumencie z kutego żelaza przed ozdobną przegrodą Kaplicy Kowali. Brnąłem przez zwały gruzów, próbując odnaleźć tamto miejsce. Tylko zewnętrzne mury katedry i wieża z piękną iglicą jeszcze stały. Cała reszta — dach, łukowe sklepienie, kolumny, arkadowe okna — runęła, tworząc jeden olbrzymi stos osmalonych, zniekształconych szczątków.

No dobrze, pomyślałem, wspiąwszy się na belkę dachu, to jest apsyda, a tam dalej była Kaplica Sukienników, chociaż świadczyły o tym jedynie wybite okna. Kamienne arkady zawaliły się i pozostała tylko wykrzywiona ściana.

A oto Kaplica Św. Wawrzyńca, myślałem, gramoląc się przez gruzy na czworakach. W tej części katedry odłamki kamienia i zwęglone belki piętrzyły się na wysokość pięciu stóp. Prawie przez cały dzień mżyło, więc popiół zmienił się w czarniawe błoto, a ołowiane dachówki zrobiły się śliskie jak lód.

Kaplica Pasamoników. A tam musi być Kaplica Kowali. Nie zostało ani śladu po przegrodzie. Oceniłem z grubsza, jak daleko od okien powinna stać, i zacząłem kopać.

Pod warstwą skręconych dźwigarów i potrzaskanych kamieni nie było ani strusiej nogi biskupa, ani ażurowej przegrody. Znalazłem natomiast odłamany kawałek poręczy klęcznika i fragment kościelnej ławki, co oznaczało, że zapuściłem się za daleko w głąb nawy.

Wstałem i próbowałem zorientować się w otoczeniu. Zdumiewające, jak mocno ruiny zniekształcają percepcję przestrzenną. Ukląkłem i spojrzałem w stronę chóru. Próbowałem dojrzeć podstawę którejś kolumny z północnego przejścia, żeby ocenić, jak daleko zabrnąłem w głąb nawy, ale wszystkie zostały całkowicie zasypane.

Musiałem ustalić, gdzie znajdowała się arkada, i stamtąd zacząć. Ponownie spojrzałem na wschodnią ścianę Kaplicy Pasamoników, ustawiłem się pod odpowiednim kątem do okien i znowu zacząłem kopać, szukając kolumny wspierającej arkadę.

Złamała się sześć cali nad podłogą. Oczyściłem miejsce dookoła, spojrzałem wzdłuż niej, oceniłem na oko, gdzie przedtem stała przegroda, i zacząłem kopać od nowa.

Nic. Dźwignąłem odłamany fragment drewnianego sufitu i odsłoniłem masywny, pęknięty w poprzek blok marmuru. Ołtarz. Powinienem przesunąć się dalej. Jeszcze raz zerknąłem na nowego rekruta, który wciąż przyglądał się kopiącemu Panu Spivensowi, odmierzyłem dziesięć kroków i zacząłem kopać.

— Ale my naprawdę jesteśmy z PSP — usłyszałem głos Carruthersa.

— Na pewno jesteście z PSP? — powątpiewał kościelny. — Wasze kombinezony wcale nie wyglądają jak mundury PSP.

Nie dał się nabrać, i nic dziwnego. Mieliśmy nosić te kombinezony podczas nalotu, kiedy byle kto w blaszanym hełmie mógł uchodzić za oficera. I w środku nocy. Jasny dzień to całkiem inna para kaloszy. Hełm Carruthersa miał insygnia Królewskich Wojsk Inżynieryjnych, na moim wypisano przez szablon „COP”, czyli Cywilna Obrona Przeciwlotnicza, a hełm nowego rekruta pochodził z zupełnie innej wojny.

— Nasze normalne mundury wyleciały w powietrze — wyjaśnił Carruthers.

Kościelny nie wydawał się przekonany.

— Skoro jesteście ze straży pożarnej, czemu was tu nie było wczoraj w nocy, kiedy mogliście się na coś przydać?

Doskonałe pytanie, lady Schrapnell na pewno spyta mnie o to samo, kiedy wrócę. „Co to znaczy, że przeszedłeś piętnastego, Ned?”, słyszałem już jej głos. „To cały dzień spóźnienia”.

I właśnie dlatego przedzierałem się przez dymiące zgliszcza, sparzyłem palec w kałuży roztopionego ołowiu, który spłynął z dachu wczorajszej nocy, i krztusiłem się wapiennym pyłem, zamiast zgłosić się do raportu.

Wyszarpnąłem kawałek żelaznego wzmacniającego dźwigara, chroniąc sparzony palec, po czym wdrapałem się na stos dachówek i zwęglonych belek. Rozciąłem sobie oparzony palec o odłamek metalu. Zatrzymałem się i wyprostowałem, ssąc skaleczenie.

Carruthers i kościelny ciągle nie mogli się dogadać.

— Nigdy nie słyszałem o żadnym trzydziestym szóstym posterunku — mówił podejrzliwie kościelny. — Posterunki PSP w Coventry dochodzą tylko do siedemnastego.

— Jesteśmy z Londynu — odparł Carruthers. — Specjalny oddział przysłany na pomoc.

— Jak się przedostaliście? — zapytał kościelny, groźnie wznosząc łopatę. — Wszystkie drogi są zablokowane.

Najwyższy czas ruszyć na odsiecz. Podszedłem do nich.

— Przyjechaliśmy przez Radford — wyjaśniłem, całkowicie pewien, że kościelny nigdy nie był w tamtej okolicy. — Podwiozła nas ciężarówka z mlekiem.

— Myślałem, że tam są barykady — powiedział kościelny, wciąż ściskając łopatę.

— Mieliśmy specjalne przepustki — oznajmił Carruthers.

Błąd. Kościelny na pewno zechce je zobaczyć. Wtrąciłem pospiesznie:

— Królowa nas wysłała.

To załatwiło sprawę. Blaszany hełm sfrunął z głowy kościelnego, który stanął na baczność i oparł łopatę w postawie „do nogi broń”.

— Jej Wysokość?

Przyłożyłem swój hełm COP do serca.

— Powiedziała, że nie mogłaby spojrzeć Coventry w twarz, gdyby nie spróbowała jakoś pomóc. „Ta piękna, piękna katedra”, powiedziała do nas. „Musicie zaraz jechać do Coventry i udzielić im wszelkiej możliwej pomocy”.

— Tak powiedziała — powtórzył kościelny, z szacunkiem kiwając łysą głową. — „Ta piękna, piękna katedra”. Naprawdę całkiem w jej stylu.

Przytaknąłem z powagą, mrugnąłem do Carruthersa i wróciłem do kopania. Reszta zwalonej arkady znajdowała się pod warstwą dachówek, razem z kłębem elektrycznych przewodów oraz pękniętą tablicą wotywną z napisem: „Niech spoczywa w spokoju na…” — życzenie, które najwyraźniej się nie spełniło.

Oczyściłem wokół kolumny przestrzeń szerokości trzech stóp. Nic. Przeczołgałem się po gruzach, szukając resztek kolumny, znalazłem następny fragment i znowu zacząłem kopać.

Carruthers zbliżył się do mnie.

— Kościelny chciał wiedzieć, jak wyglądała królowa — szepnął. — Powiedziałem mu, że nosiła kapelusz. Nosiła, prawda? Nigdy nie pamiętam, które nosiły kapelusze.

— Wszystkie. Oprócz Wiktorii. Ona nosiła koronkowy czepek — odpowiedziałem. — I Kamilli. Nie była królową dostatecznie długo. Powiedz mu, że Jej Wysokość uratowała Biblię królowej Wiktorii, kiedy zbombardowano pałac Buckingham. Wyniosła ją w ramionach jak dziecko.

— Naprawdę? — zaciekawił się Carruthers.

— Nie — odparłem — ale to go powstrzyma od wypytywania, dlaczego nosisz hełm oddziałów bombowych. I może skłoni go do opowiadania, co uratowano wczoraj w nocy.

Carruthers wyciągnął kartkę papieru z kieszeni kombinezonu.

— Świeczniki ołtarzowe i krzyż z wielkiego ołtarza oraz Kaplicy Kowali ocalił rektor Howard i służba pożarowa. Zabrano je na posterunek policji. Także srebrną patenę i kielich, drewniany krucyfiks, srebrną puszkę na komunikanty, Listy Apostolskie, Ewangelie i barwy pułkowe Królewskiego Regimentu Warwickshire, Siódmy Batalion — odczytał.

To zgadzało się z listą rektora Howarda, zamieszczoną w raporcie z nalotu.

— Ale nie strusią nogę biskupa — mruknąłem, wpatrując się w gruzowisko. — Co znaczy, że ona jest gdzieś tutaj.

— Nie poszczęściło ci się?

— Nie — przyznałem. — Pewnie nie ma szans, że ktoś przyszedł wcześniej i już ją znalazł?

— Nikt z naszych — odparł Carruthers. — Davis i Peters nawet nie mogli się dostać do właściwego roku. Dopiero przy czwartej próbie dotarłem tak blisko. Za pierwszym razem wylądowałem w dziewiętnastym roku. Za drugim razem wpadłem w połowę grudnia. Za trzecim razem trafiłem dokładnie w dziesiątkę, właściwy miesiąc, właściwy dzień, dziesięć minut przed początkiem nalotu. I na środku pola ze śniadaniami w połowie drogi do Birmingham.

— Ze śniadaniami? — powtórzyłem, sądząc, że się przesłyszałem. Przecież śniadania nie rosną na polach.

— Z dyniami — poprawił mnie zirytowany Carruthers. — Na polu, gdzie rosły dynie. I nie ma z czego żartować. Żona farmera myślała, że jestem niemieckim spadochroniarzem, i zamknęła mnie w stodole. Ledwie się wydostałem.

— A co z nowym rekrutem? — zapytałem.

— Przeszedł tuż przede mną. Znalazłem go, jak błąkał się po Warwick Road. Nie wiedział, dokąd pójść. Gdybym go nie znalazł, wpadłby do leju po bombie.

Co może wyszłoby na dobre, zważywszy sytuację. Nowy rekrut zrezygnował z obserwacji Pana Spivensa i znowu usiłował rozgryźć sposób zapalania kieszonkowej latarki.

— Dwie godziny trwało, zanim tutaj dotarliśmy — powiedział Carruthers. — A ty, Ned? Ile prób, zanim się zbliżyłeś?

— Tylko ta jedna. Wyciągnęli mnie z kiermaszów dopiero wtedy, kiedy tobie się nie powiodło.

— Kiermasze?

— Lady Schrapnell wpadła na pomysł, że strusia noga biskupa mogła trafić na któryś katedralny kiermasz staroci — wyjaśniłem. — No wiesz, żeby zdobyć fundusze na wojenny wysiłek. Albo oddano ją na zbiórkę żelaza, więc wysyłała mnie na każdą kościelną i komunalną uroczystość od września. Nie wiesz przypadkiem, jak się używa wycieraczki do piór?

— Nawet nie wiem, co to jest wycieraczka do piór.

— Ani ja — przyznałem. — Kupiłem siedem. Dwie dalie, różę, kotka, żabę i dwie narodowe flagi. Trzeba coś kupić, a skoro nie mogę przenieść żadnego przedmiotu z powrotem przez sieć, musiałem wybrać coś, co mogłem niepostrzeżenie podłożyć na stragan z robótkami, a wycieraczki do piór są małe. Z wyjątkiem róży. Była wielka prawie jak piłka, zrobiona z kilku zszytych warstw wełny w kolorze jaskrawej fuksji, obrębiona na różowo. Nie rozumiem tylko, do czego takie rzeczy mogą się przydać, oczywiście oprócz sprzedawania na kiermaszach. Wszędzie je mieli, na Dobroczynnym Jarmarku Dla Ewakuowanych Dzieci, na Kiermaszu Wypieków Na Fundusz Masek Gazowych Dla COP, na Wencie Robótek w Dniu Świętej Anny…

Carruthers dziwnie mi się przyglądał.

— Ned — zagadnął — ile skoków zrobiłeś w zeszłym miesiącu?

— Dziesięć — odpowiedziałem, wytężając pamięć. — Nie, dwanaście. Festyn Dożynkowy Kościoła Świętej Trójcy, Kiermasz Robótek Instytutu Kobiecego Na Rzecz Zwycięstwa, Herbatka Na Spitfire’y. Och, i żony biskupów. Trzynaście. Nie, dwanaście. Do pani Bittner nie musiałem skakać.

— Pani Bittner? — powtórzył Carruthers. — Żona ostatniego biskupa Coventry?

Przytaknąłem.

— Jeszcze żyje. I dalej mieszka w Coventry. Lady Schrapnell wysłała mnie, żebym ją wypytał.

— Co ona może wiedzieć o starej katedrze? Spłonęła, zanim ta kobieta przyszła na świat.

— Lady Schrapnell wpadła na pomysł, że jeśli strusia noga biskupa przetrwała pożar, mogła trafić do magazynu gdzieś w nowej katedrze, więc wysłała mnie na rozmowy z żonami biskupów, ponieważ, cytuję: „Mężczyźni nigdy nie wiedzą, gdzie co jest”.

Carruthers zasmucony pokręcił głową.

— I żony wiedziały?

— Nigdy nawet o niej nie słyszały, z wyjątkiem pani Bittner, a ona powiedziała, że nie widziała jej, kiedy pakowali wszystko przed sprzedażą nowej katedry.

— Ale to dobrze, prawda? — zauważył Carruthers. — Skoro tutaj też jej nie ma, to znaczy, że nie było jej w katedrze podczas nalotu, więc możesz powiedzieć lady Schrapnell, że nie potrzebuje rekonstrukcji tej rzeczy w katedrze do konsekracji.

— Sam jej powiedz — zaproponowałem.

— Może schowali to w bezpiecznym miejscu — rzucił, spoglądając na okna. — Jak wschodnie okna.

— Strusią nogę biskupa? — zapytałem z niedowierzaniem. — Chyba żartujesz.

— Masz rację — przyświadczył. — To nie jest taka rzecz, którą chciałoby się chronić przed zniszczeniem. Wiktoriańska sztuka! — Wzdrygnął się.

— Poza tym — dodałem — sprawdziłem już na probostwie Lucy Hampton… tam, gdzie zabrali okna. Nic z tego.

— Och — powiedział Carruthers. — Nie mogli jej przestawić na inne miejsce?

Dobra myśl. Pewnie któraś pani z Kółka Parafialnego, nie mogąc znieść tego widoku, schowała strusią nogę biskupa gdzieś w kącie za kolumną.

— Dlaczego w ogóle lady Schrapnell ma obsesję na tym punkcie? — zapytał Carruthers.

— Dlaczego ma obsesję na punkcie każdego szczegółu tego projektu? — zareplikowałem. — Zanim mnie przydzieliła do strusiej nogi biskupa, robiłem nagrobki. Chciała mieć kopię każdej inskrypcji na każdym nagrobku w katedrze, włącznie z grobowcem kapitana Gervase Scrope’a, gdzie był istny tasiemiec. Carruthers współczująco pokiwał głową.

— Piszczałki organowe — mruknął, — Kazała mi ganiać po całym średniowieczu, żeby mierzyć piszczałki organowe.

— Oczywiście podstawowe pytanie brzmi: dlaczego ona ma obsesję na punkcie odbudowy katedry w Coventry? — rzuciłem.

— Jej pra-pra-prababka pojechała do Coventry i…

— Wiem, wiem, to doświadczenie zmieniło całe życie owej pra-pra-prababki, a kiedy lady Schrapnell znalazła jej pamiętnik, to zmieniło z kolei jej życie, dlatego postanowiła odbudować katedrę dokładnie taką, jak przed pożarem, na cześć… i tak dalej. Słyszałem ten tekst kilka razy. Również o Bogu…

— …który jest w szczegółach — dokończył Carruthers. — Nie cierpię tego przemówienia.

— Najbardziej nie znoszę tego: „Trzeba zajrzeć pod każdy kamień”. Pomóż mi.

Wskazałem krawędź wielkiej kamiennej płyty. Carruthers pochylił się i chwycił za drugi brzeg.

— Raz, dwa, trzy — zakomenderowałem — do góry! Dźwignęliśmy głaz i przetoczyliśmy na drugą stronę przejścia, gdzie uderzył w kikut kolumny i przewrócił ją.

Strusiej nogi biskupa nie było pod głazem, ale znaleźliśmy tam postument z kutego żelaza, na którym zwykle stała, oraz jedną poprzeczkę z ażurowej przegrody, a pod odłamkiem czerwonego piaskowca odkryliśmy na wpół zwęgloną łodygę kwiatu. Nie wiadomo jakiego kwiatu, nie zostało nawet listka, wyglądałby jak patyk lub żelazny drążek, gdyby nie cal zieleni na jednym końcu.

— To stało przed przegrodą? — upewnił się Carruthers, rozgniatając stopami chrzęszczące szkło.

— Przed tą przegrodą. Na tym postumencie — potwierdziłem, wskazując postument z kutego żelaza. — Aha, dziewiąty listopada, Modły za Służbę RAF i Kiermasz Wypieków. Dwie szydełkowe serwetki na oparcia foteli, wycieraczka do piór w kształcie bratka i pół tuzina pierników brukowców. Bardzo stosowna nazwa.

Carruthers patrzył na szkło.

— Czy podmuch nie mógł tego rzucić w inną część nawy?

— To nie bomby burzące zniszczyły katedrę, tylko bomby zapalające.

— Och — mruknął. Obejrzał się na kościelnego, który zbliżał się do nas. — Biblia królowej Wiktorii, mówiłeś?

— Tak. Z datami zgonów, urodzin i załamań nerwowych tych wszystkich Jerzych — powiedziałem. — Dowiedz się, czy czegoś nie zabrano na przechowanie gdzie indziej niż na probostwo Lucy Hampton przed pożarem.

Kiwnął głową i podszedł do kościelnego, a ja patrzyłem na postument z kutego żelaza i zastanawiałem się, co dalej.

Bomby, które spadły na katedrę, to były głównie bomby zapalające, ale Carruthers miał rację. Wstrząsy wywołują niekiedy dziwne skutki, a w sąsiedztwie nastąpiło kilka wybuchów, od bomb burzących po zbiorniki z gazem. Podmuch mógł cisnąć strusią nogę biskupa na środkowe przejście nawy albo na chór.

Usunąłem więcej gruzu, próbując ocenić, w którą stronę poleciało szkło z Kaplicy Sukienników. Większość odłamków wymiotło chyba na południe i zachód. Powinienem szukać po drugiej stronie, na końcu nawy.

Wróciłem do przegrody i zacząłem kopać na południowy zachód. Trzeba zajrzeć pod każdy kamień.

Dzwony zaczęły wybijać godzinę i wszyscy, nawet Pan Spivens, przerwaliśmy nasze czynności, żeby podnieść wzrok na wieżę. Dach zniknął, więc widzieliśmy iglicę, nietkniętą, wznoszącą się ponad dymem i kurzem. Dzwony brzmiały pięknie, jakby nie dosięgło ich zniszczenie.

— Patrz, tam jest gwiazda — powiedział Carruthers.

— Gdzie? — zapytałem.

— Tam — pokazał. Widziałem tylko dym.

— O tam — powiedział. — Nad iglicą. Nad dymiącymi zgliszczami wojny, nad ruinami świata. Spogląda z góry na nieludzkie czyny człowieka, jasny herold piękna i nadziei, zapowiedź lepszej przyszłości. Świetlisty symbol odrodzenia, które rychło nadejdzie.

— Które rychło nadejdzie? — Spojrzałem na niego z niepokojem. — Jasny herold piękna i nadziei?

Jednym z pierwszych symptomów dyschronii jest skłonność do sentymentalnego bełkotu, niczym pijany Irlandczyk lub całkiem trzeźwy wiktoriański poeta. Carruthers wykonał ostatnio co najmniej cztery skoki, dwa w ledwie kilkugodzinnych odstępach, a kto wie, ile więcej musiał zrobić przy mierzeniu piszczałek organowych. Sam mówił, że od dawna nie spał.

Zmarszczyłem brwi i próbowałem przywołać z pamięci listę symptomów dyschronii. Sentymentalny bełkot, trudności z rozróżnianiem dźwięków, zmęczenie — ale przecież usłyszał dzwony, a każdy nieszczęśnik związany z projektem lady Schrapnell cierpiał na brak snu. Przez cały zeszły tydzień udało mi się zasnąć tylko podczas Bazaru Wysiłku Wojennego w dniu Św. Kryspina. Zasnąłem przy „Witamy” i przespałem połowę wstępnej mowy komitetu organizacyjnego.

Jakie były inne symptomy? Skłonność do roztargnienia. Spowolnienie reakcji. Zaburzenia wzroku.

— Gwiazda — powiedziałem. — Jak wygląda?

— Co to znaczy, jak wygląda? — zdziwił się Carruthers, wcale nie reagując powoli. — Wygląda jak gwiazda.

Dzwony umilkły i tylko echo rozbrzmiewało w zadymionym powietrzu.

— Myślisz, że jak wygląda gwiazda? — fuknął Carruthers i zamaszystym krokiem ruszył na spotkanie kościelnego.

Rozdrażnienie stanowiło oczywisty symptom. A przewodniki sieciowe wyraźnie ostrzegały, że osoby cierpiące na dyschronię należy natychmiast „usunąć ze środowiska” i odsunąć od obowiązków, ale gdybym to zrobił, musiałbym wytłumaczyć lady Schrapnell, co robimy w Oksfordzie zamiast w Coventry.

Przecież głównie dlatego grzebałem tutaj w gruzach, ponieważ wolałem nie tłumaczyć, dlaczego nie wylądowałem czternastego o ósmej przed frontem katedry, jak planowano; zresztą daremnie próbowałbym wyjaśniać, że przyczyną był poślizg, ponieważ lady Schrapnell nie wierzyła w poślizgi. Ani w dyschronię.

Nie, dopóki Carruthers całkiem się nie rozsypał, lepiej było zostać tutaj, znaleźć strusią nogę biskupa, a potem wrócić i powiedzieć lady Schrapnell, tak, ona była w katedrze podczas nalotu, a potem złapać trochę snu. Sen, który ceruje podarte rękawy niepeespowskich mundurów, który wygładza usmolone czoło i odpędza smutki, który zsyła na znużoną duszę błogosławiony, kojący spoczy…

Carruthers podszedł bliżej i nie wyglądał ani na zmęczonego, ani na roztargnionego. Dobrze.

— Ned! — powiedział. — Nie słyszałeś, że cię wołałem?

— Przepraszam — mruknąłem. — Zamyśliłem się.

— No chyba. Wołam od pięciu minut — oświadczył. — Czy ona miała ze sobą Dookie?

Widocznie znowu się przesłyszałem albo dyschronia Carruthersa pogłębiła się jeszcze bardziej.

— Dookie? — powtórzyłem ostrożnie.

— Tak, Dookie! — warknął. — Czy miała ze sobą Dookie?

O nie, będę musiał odstawić go do Oksfordu, nie budząc podejrzeń w kościelnym, zabrać go do infirmerii, a potem wrócić tutaj, żeby dokończyć przeszukiwania katedry, chociaż prawdopodobnie wyląduję na polu z dyniami w połowie drogi do Liverpoolu.

— Ned, słyszysz mnie? — pytał z niepokojem Carruthers. — Mówiłem: „Czy ona miała ze sobą Dookie?”

— Kto? — spytałem, zastanawiając się, jak go przekonać, że powinien stąd zniknąć. Ofiary dyschronii nigdy nie wiedziały, że cierpią na dyschronię. — Lady Schrapnell?

— Nie — odparł bardzo zirytowanym tonem. — Jej Wysokość. Królowa. Kiedy nas tutaj skierowała. „Ta piękna, piękna katedra” i tak dalej. — Wskazał kościelnego, który kierował się w naszą stronę. — Zapytał mnie, czy miała ze sobą Dookie, kiedy ją widzieliśmy, a ja nie miałem pojęcia, kto to jest.

Ja też nie miałem pojęcia. Dookie. Mało prawdopodobne, żeby tak nazywała króla. Może swojego szwagra nicponia? Nie, Edward abdykował przed 1940 rokiem, a królowa nie nadała mu żadnego przezwiska.

Pies królowej, pomyślałem, ale to niewiele pomogło. W późniejszych latach, jako Królowa Matka, miała walijskie corgi, ale co miała podczas drugiej wojny światowej? Yorkshire teriera? Miniaturowego spaniela? I jakiej płci, skoro o tym mowa? A jeśli Dookie była jej pokojówką? Albo przezwiskiem jednej z księżniczek?

Podszedł kościelny.

— Pytał pan o Dookie — powiedziałem. — Obawiam się, że Dookie nie było z Jej Wysokością. Chwilowo przebywa w Windsorze. Boi się bomb, pan rozumie.

— Zdarza się co poniektórym — przyznał kościelny, spoglądając w stronę Pana Spivensa i nowego rekruta. — Słabe nerwy.

Nowy rekrut odkrył wreszcie, jak działa kieszonkowa latarka. Zapalił ją i dla zabawy kierował snop światła to na poczerniałe ściany prezbiterium, to na Pana Spivensa, który najwyraźniej postanowił wykopać tunel w gruzach obok schodów.

— Zaciemnienie? — przypomniałem Carruthersowi.

— O Boże — jęknął Carruthers. — Zgaś to! — krzyknął i pospieszył do rekruta.

— Dwa tygodnie temu wchodzę na dach i co widzę? — zaczął kościelny, zerkając w stronę prezbiterium, gdzie Carruthers wyrwał rekrutowi latarkę i próbował ją zgasić. — Mój szwagier spokojniutko zapala sobie zapałkę. „Co ty wyprawiasz najlepszego?”, wołam do niego, a on mówi: „Zapalam papierosa”. „Może od razu zapalisz flary, mówię — żeby Luftwaffe na pewno wiedziała, gdzie nas szukać”. „To tylko jedna zapałka — on mi odpowiada. — Co komu szkodzi jedna zapałka?”

Z ponurą miną rozejrzał się po tym, co Luftwaffe najwidoczniej znalazła, i zaciekawiło mnie, czy obwinia swojego szwagra, ale on powiedział:

— Biedny rektor Howard. — Potrząsnął głową. — Dla niego to był cios, stracić katedrę. Nie chciał iść do domu. Został tutaj przez całą noc.

— Przez całą noc? — upewniłem się. Kościelny kiwnął głową.

— Pewnie ze względu na szabrowników. — Popatrzył z żalem na ruiny. — Chociaż niewiele zostało do zrabowania. No, ale jeśli coś zostało, nie chcemy, żeby ludziska to rozdrapali.

— Nie chcemy — przytaknąłem. Ze smutkiem pokiwał głową.

— Trzeba go było widzieć, jak chodził po gruzach tam i z powrotem. „Niech pan wraca do domu i kładzie się do łóżka — powiedziałem mu. — Ja i Pan Spivens pana zastąpimy”.

— Więc po ugaszeniu pożaru ktoś tu był przez cały czas — nalegałem.

— Niby tak — przyświadczył — tylko raz poszedłem do domu na herbatę. I rano zaczęło padać, więc posłałem szwagra do domu po płaszcz od deszczu i parasol, ale nie wrócił, więc sam musiałem pójść do domu. Ściemnia się — dodał, spoglądając nerwowo na niebo po wschodniej stronie. — Szkopy niedługo wrócą.

Tak naprawdę nie wrócili. Luftwaffe postanowiła tej nocy zaatakować Londyn. Ale rzeczywiście robiło się ciemno. Drugi koniec kościoła, gdzie Carruthers sztorcował nowego rekruta za naruszenie przepisów o zaciemnieniu, pogrążony był w mroku, a wybite wschodnie okno ukazywało ciemniejącą czarnoniebieską chmurę dymu, pokreśloną światłami reflektorów przeciwlotniczych.

— Lepiej zróbmy jak najwięcej, zanim zapadnie noc — zasugerowałem i wróciłem do przekopywania gruzów. Próbowałem odgadnąć, jak daleko podmuch mógł odrzucić strusią nogę biskupa. Jeśli nie wynieśli jej szabrownicy. Kościelnego nie było co najmniej przez godzinę, kiedy poszedł na herbatę, a w tym czasie każdy mógł wejść przez rozwalone południowe drzwi i zabrać, co mu się żywnie podobało. Włącznie ze strusią nogą biskupa.

Widocznie z braku snu traciłem zdolność myślenia. Nikt, nawet człowiek w ciężkim szoku, nie ukradłby strusiej nogi biskupa. Ani nie kupiłby jej na kiermaszu. Odrzucono by ją nawet na zbiórce złomu żelaznego na amunicję. Chyba że ktoś doceniłby jej wartość jako broni psychologicznej przeciwko nazistom.

Więc musiała gdzieś tutaj być, razem z resztą ażurowej przegrody i kawałkiem płyty nagrobnej ze słowem „wieki”, i powinienem się pospieszyć, jeśli chciałem ją znaleźć przed zmrokiem. Podniosłem poduszkę z klęcznika, wciąż dymiącą i cuchnącą spalonym pierzem, położyłem ją w przejściu i zacząłem przekopywać się na koniec nawy.

Znalazłem poręcz klęcznika, pojedynczy świecznik z brązu oraz nadpalony śpiewnik otwarty na hymnie: „Wszyscy, którzy żyją pod niebem”. Za okładkę z tyłu wetknięto kartkę papieru.

Wyciągnąłem ją. Był to program nabożeństwa na niedzielę, dziesiątego listopada. Rozłożyłem arkusik, z którego odpadały płat sadzy.

Zmrużyłem oczy, próbując coś odczytać w półmroku; przydałaby się latarka nowego rekruta, „…i czerwone goździki na Wielkim Ołtarzu — odczytałem — dla uczczenia pamięci porucznika Davida Halberstama, RAF. Wiązanka różowych begonii na kazalnicy oraz bukiet żółtych chryzantem w strusiej nodze biskupa zakupione i ustawione przez Komitet Kwiatowy Kółka Parafialnego, kierowniczka Lo…”

Reszta kierowniczki spaliła się, ale przynajmniej mieliśmy dowód, że strusia noga biskupa znajdowała się w katedrze przed pięcioma dniami. Więc gdzie była teraz?

Kopałem dalej. Zapadła ciemność, a księżyc, który tak pomógł Luftwaffe poprzedniej nocy, wzeszedł i szybko zniknął w kłębach dymu i pyłu.

Ta część kościoła najwyraźniej zawaliła się w całości, toteż wkrótce skończyły się gruzy, które mogłem samodzielnie podźwignąć. Obejrzałem się na Carruthersa, on jednak był pogrążony w królewskiej konwersacji z kościelnym i prawdopodobnie wyciągał z niego informacje. Nie chciałem mu przeszkadzać.

— Pomóż mi! — zawołałem do nowego rekruta, który przykucnął obok Pana Spivensa i obserwował drążenie tunelu. — Tutaj! — krzyknąłem i pomachałem do niego.

Żaden z nich nie zwrócił na mnie uwagi. Pan Spivens prawie cały schował się w tunelu, a nowy rekrut znowu majstrował przy swojej latarce.

— Halo! — wrzasnąłem. — Tutaj!

Kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Pan Spivens znowu się pojawił, nowy rekrut zatoczył się do tyłu i upadł, latarka włączyła się i omiotła niebo snopem światła niczym jeden z reflektorów przeciwlotniczych, a z tunelu wyprysnął długi, ciemny kształt i dał susa na kupę gruzów. Kot. Pan Spivens pogonił za nim, szczekając zajadle.

Podszedłem do nowego rekruta, z ciekawością obserwującego pościg, zgasiłem latarkę, pomogłem mu wstać i powiedziałem:

— Chodź, pomóż mi przy tych belkach.

— Widział pan kota? — zapytał, spoglądając na miejsce, gdzie zwierzak zniknął pod stopniami prezbiterium. — To był kot, prawda? Są mniejsze, niż myślałem. Sądziłem, że będą raczej wielkości wilków. I są takie szybkie! Czy wszystkie były czarne?

— Przypuszczam, że wszystkie, które łaziły po spalonej katedrze — odpowiedziałem.

— Prawdziwy kot! — zachwycał się rekrut, idąc za mną i otrzepując swój niepeespowski kombinezon. — Niesamowite, żeby zobaczyć stworzenie, które wymarło prawie czterdzieści lat temu. Nigdy jeszcze żadnego nie widziałem.

— Potrzymaj ten koniec — poleciłem, wskazując fragment kamiennej rynny.

— To takie niesamowite — powtórzył rekrut. — Naprawdę być tutaj, gdzie wszystko się zaczęło.

— Albo skończyło — dodałem sucho. — Nie ten, ten z wierzchu. Dźwignął z wyprostowanymi kolanami, zatoczył się lekko.

— To takie podniecające! Lady Schrapnell mówiła, że praca w katedrze Coventry będzie cennym doświadczeniem, i tak jest! Patrzeć na to i wiedzieć, że nie zostało naprawdę zniszczone, że powstaje z popiołów w tej samej chwili, odrodzone i przywrócone do dawnej chwały. Mówił jak dyschronowany, ale pewnie był w porządku. Wszyscy nowi rekruci lady Schrapnell mówili jak dyschronowani.

— Ile skoków zrobiłeś? — zapytałem go.

— To mój pierwszy — oznajmił z przejęciem — i ciągle nie mogę w to uwierzyć. No, że jesteśmy tutaj, w 1940, szukamy strusiej nogi biskupa, odkrywamy skarby przeszłości, piękno minionej epoki.

Popatrzyłem na niego.

— Ty nigdy nie widziałeś strusiej nogi biskupa, prawda?

— Nie — przyznał — ale musi być naprawdę niezwykła. No wie pan, zmieniła życie pra-pra-prababki lady Schrapnell.

— Wiem — przytaknąłem. — Zmieniła życie nas wszystkich.

— Tutaj! — zawołał Carruthers z Kaplicy Sukienników. — Coś znalazłem.

Klęczał w niewłaściwym miejscu w stosunku do podmuchu i początkowo widziałem tylko stos potrzaskanych desek, ale Carruthers wskazywał na coś w głębi stosu.

— Widzę! — zawołał kościelny. — Wygląda jak metal.

— Poświeć latarką — zwrócił się Carruthers do nowego rekruta. Rekrut, który już zapomniał, jak się zapala latarkę, majstrował przy niej przez chwilę, a potem zaświecił Carruthersowi w twarz.

— Nie na mnie — zgromił go Carruthers. — Tam!

Wyrwał latarkę rekrutowi i oświetlił stos drewna. Dostrzegłem błysk metalu. Serce we mnie skoczyło.

— Zrzućmy te deski — zawołałem i wszyscy zabraliśmy się do roboty.

— Mam — oznajmił kościelny. Razem z Carruthersem i nowym rekrutem wyciągnęli coś z rumowiska.

Metal poczerniał od sadzy, wygiął się i popękał, ale od razu rozpoznałem przedmiot, podobnie jak kościelny.

— To tylko kubeł na piasek — stwierdził i wybuchnął płaczem. Fizycznie było niemożliwe, żeby kościelny cierpiał na dyschronię, chyba że jakimś cudem się zaraził. A jednak wykazywał podobne objawy.

— Widziałem ten kubeł jeszcze wczoraj wieczorem — zaszlochał w bardzo usmoloną chusteczkę — a teraz patrzcie.

— Wyczyścimy go — przyrzekł Carruthers, niezręcznie klepiąc kościelnego po ramieniu. — Będzie jak nowy. — W co wątpiłem.

— Rączka całkiem się urwała — chlipnął kościelny i głośno wysiąkał nos. — Sam napełniłem ten kubeł piaskiem. Sam go powiesiłem przy południowych drzwiach.

Południowe drzwi znajdowały się po drugiej stronie kościoła, oddzielone od Kaplicy Sukienników całą długością nawy oraz niezliczonymi rzędami solidnych dębowych ławek.

— Znajdziemy rączkę — obiecał Carruthers, w co również wątpiłem, po czym ukląkł jak do modlitwy i zaczął rozgrzebywać deski.

Zostawiłem go i nowego rekruta, który zaglądał pod schody, pewnie wypatrując kotów, i wróciłem do miejsca, gdzie dach zawalił się w jednym kawałku.

Stanąłem tam, w dawnym środku nawy, i próbowałem ustalić zakres poszukiwań. Wybuch cisnął kubeł z piaskiem prawie przez pół kościoła, w kierunku przeciwnym do podmuchu z okna Kaplicy Sukienników. Co oznaczało, że strusia noga biskupa mogła być dosłownie wszędzie.

Zrobiło się całkiem ciemno. Reflektory włączyły się i omiatały niebo długimi łukami, zaś na północy jaśniała pomarańczowobrązowa łuna pożaru, jeszcze nie ugaszonego przez posterunki od pierwszego do siedemnastego, ale to wszystko dawało niewiele światła, a księżyc gdzieś się schował.

Wkrótce będziemy musieli przerwać pracę, a lady Schrapnell spotka nas przy sieci i zażąda wyjaśnień, gdzie byliśmy i dlaczego nie znaleźliśmy strusiej nogi biskupa. Odeśle mnie z powrotem, żebym dalej próbował, albo — co gorsza — znowu każe mi zwiedzać kiermasze, z tymi okropnymi wycieraczkami do piór, haftowanymi obrusikami i piernikami twardymi jak prawdziwe brukowce.

Może powinienem raczej zostać tutaj, zaciągnąć się do piechoty i błagać, żeby mnie wysłali do jakiegoś cichego, spokojnego miejsca, na przykład na plaże Normandii. Nie, inwazja nastąpiła dopiero w 1944 roku. Do Afryki Północnej. El Alamein.

Odsunąłem na bok spalony koniec ławki i uniosłem przyciśnięty przez nią kamień. Pod spodem zobaczyłem bruk, kamienną posadzkę Kaplicy Sukienników. Usiadłem na kawałku zwieńczenia muru. Pan Spivens podbiegł do mnie i zaczął drapać posadzkę.

— Daj spokój, piesku — powiedziałem do niego: — Nie ma jej tutaj. Pomyślałem z rozpaczą o wycieraczkach do piór w kształcie dzwonków polnych, które będę musiał nabyć. Pan Spivens usiadł u moich stóp i spoglądał na mnie ze współczuciem.

— Pomógłbyś mi, piesku, gdybyś potrafił, prawda? — zagadnąłem go. — Nic dziwnego, że nazywają cię najlepszym przyjacielem człowieka. Wierny i lojalny, dzielisz z nami smutki i radości, świętujesz nasze triumfy i opłakujesz klęski, darząc nas stałym uczuciem, na jakie nie zasługujemy. Z nami związałeś swój los, towarzyszysz nam w zdrowiu i chorobie, na polu bitwy i przed kominkiem, nie opuszczasz swojego pana nawet w obliczu śmierci. Ach, szlachetny psie, tyś jest futrzastym zwierciadłem, w którym odbija się nasze lepsze ja, człowiek potencjalnie doskonały, wolny od agresji i ambicji, oczyszczony z…

I nagle znalazłem się z powrotem w Oksfordzie, odholowany do infirmerii, zanim jeszcze skończyłem klepać go po łbie.

Загрузка...