ROZDZIAŁ CZWARTY

Podróż tam się kończy

Gdzie kochanków

Los połączy

William Shakespeare


Twarde lądowanie — Różnica pomiędzy literaturą a prawdziwym życiem — Podobieństwo gwizdu lokomotywy do syreny alarmowej — Zalety adrenaliny — Kontempluję swoją misję — Howard’s End — Aktualna gazeta — Dwie damy — Spóźnienie — Kontakt! — „Oksford, miasto sennych iglic” — Modny kapelusz — Przeznaczenie — Zagadka królików hipnotyzowanych przez węże rozwiązana — Zawieram nową znajomość



Wylądowałem twarzą w dół na torach kolejowych, rozciągnięty w poprzek szyn niczym Pearl White z dwudziestowiecznego serialu, tylko że ona nie miała tyle bagażu. Waliza i cała reszta leżały rozrzucone dookoła, włącznie z kapeluszem panama, który spadł mi z głowy, kiedy wskakiwałem do sieci.

Głos lady Schrapnell ciągle grzmiał mi w uszach. Wstałem i rozejrzałem się ostrożnie, ale nigdzie jej nie zobaczyłem. Nie zobaczyłem też ani śladu łodzi czy rzeki. Tory kolejowe biegły po trawiastym nasypie, a wokół i poniżej rosły drzewa.

Pierwsza zasada podróży w czasie brzmi: „Ustalić dokładną lokalizację czasoprzestrzenną”, ale nie bardzo wiedziałem, jak się do tego zabrać. Najwyraźniej trafiłem na lato — niebo było błękitne i kwiaty rosły pomiędzy podkładami — ale nie widziałem żadnych śladów cywilizacji oprócz torów kolejowych. A więc gdzieś po 1804 roku.

W vidach zawsze na ziemi leży gazeta z pomocnym nagłówkiem w rodzaju: PEARL HARBOR ZBOMBARDOWANA! albo MAFEKING OSWOBODZONY!, a zegar w witrynie sklepowej życzliwie wskazuje godzinę.

Spojrzałem na zegarek. Nie miałem zegarka. Zezując na swój pusty przegub, próbowałem sobie przypomnieć, czy Warder zdjęła go, kiedy przymierzała mi koszule. Pamiętałem, że wetknęła mi coś do kieszonki kamizelki. Wyciągnąłem okrągły przedmiot na złotym łańcuszku. Kieszonkowy zegarek. Oczywiście. Zegarki na rękę stanowiłby anachronizm w dziewiętnastym wieku.

Nie bez kłopotu otworzyłem kopertę zegarka i z trudem odczytałem rzymskie cyfry, które dawno wyszły z użycia. Kwadrans po X. Doliczając czas spędzony na torach i przy otwieraniu zegarka, strzał w dziesiątkę. Chyba że wylądowałem w niewłaściwym roku. Albo w niewłaściwym miejscu.

Ponieważ nie wiedziałem, dokąd mnie wysłano, nie wiedziałem również, czy trafiłem we właściwe miejsce, ale przy małym poślizgu temporalnym nie występuje zwykle większy poślizg lokalizacyjny.

Stanąłem na szynie, żeby się rozejrzeć. Na północy tory znikały w gęstym lesie. Na południu las wydawał się rzadszy i zobaczyłem ciemny pióropusz dymu. Fabryka? Czy przystań wioślarska?

Powinienem pozbierać bagaże i pójść zobaczyć, ale wciąż stałem na szynie, wdychając słodki zapach koniczyny i świeżo zżętego siana, przesycający ciepłe letnie powietrze.

Znalazłem się sto sześćdziesiąt lat od spalin, wyziewów i strusiej nogi biskupa. Nie, nieprawda. Katedra w Coventry otrzymała w darze strusią nogę biskupa w 1852 roku.

Przygnębiająca myśl. Ale wtedy nie było żadnej katedry w Coventry. Kościół Św. Michała podniesiono do rangi biskupstwa dopiero w 1908 roku. I nie było żadnej lady Schrapnell. Ponad sto lat dzieliło mnie od jej wrzaskliwych rozkazów, od złych psów i zbombardowanej katedry. Przeniosłem się w bardziej cywilizowane czasy, gdzie życie płynęło statecznie i przyzwoicie, a kobiety były ciche i uległe.

Popatrzyłem na drzewa, na kwiaty. Pomiędzy szynami kwitły jaskry i drobne białe kwiatki w kształcie gwiazdek. Pielęgniarka w infirmerii powiedziała, że potrzebuję wypoczynku, a gdzież można lepiej wypocząć? Już stojąc na torach, czułem się całkowicie uzdrowiony. Żadnych zaburzeń wzroku. Żadnych syren alarmowych.

Za wcześnie się cieszyłem. Syrena alarmowa znowu zawyła, a po chwili nagle umilkła. Potrząsnąłem głową, żeby odpędzić omamy, i kilka razy odetchnąłem głęboko.

Jeszcze nie byłem wyleczony, ale wkrótce wyzdrowieję za sprawą i tego czystego powietrza. Popatrzyłem na bezchmurne niebo, na pióropusz czarnego dymu. Wydawał się wyższy i bliższy — farmer palił chwasty?

Zapragnąłem go zobaczyć, wspartego na grabiach, wolnego od nowoczesnych trosk, nowoczesnego pośpiechu, zapragnąłem zobaczyć jego domek obrośnięty różami, z białym płotem, przytulną kuchnią, miękkim puchowym łóżkiem…

Syrena ponownie zawyła kilka razy, krótko i ostro. Jak fabryczny gwizdek. Albo lokomotywa.

Adrenalina to wyjątkowo skuteczny środek. Pobudza mięśnie do działania i powoduje wręcz nieprawdopodobny przypływ sił. Oraz zwiększa szybkość.

Chwyciłem torbę, walizę, sakwojaż, kwadratowy kosz, pudła oraz panamę, która znowu spadła mi z głowy, zrzuciłem to wszystko z nasypu i zeskoczyłem, zanim pióropusz dymu wynurzył się spośród drzew.

Okrągły wiklinowy kosz, na którym Finchowi tak zależało, wciąż stał po drugiej stronie torów, oparty o szynę. Adrenalina wskoczyła na tory, zgarnęła kosz i stoczyła się z nasypu, a pociąg przemknął obok z ogłuszającym łoskotem.

Stanowczo nie byłem jeszcze wyleczony. Miałem sporo czasu na i rozpamiętywanie tego faktu, kiedy leżałem u podnóża nasypu i próbowałem odzyskać oddech.

Po chwili usiadłem. Nasyp był raczej wysoki, a kosz i ja potoczyliśmy się dość daleko, zanim zatrzymaliśmy się w gąszczu pokrzyw. Z tego miejsca miałem zupełnie inny widok niż z torów. Za bujnym olchowym zagajnikiem dostrzegłem narożnik jakiegoś białego drewnianego budynku oraz fragment kanciastego ornamentu. Na pewno to była przystań.

Wyplątałem z pokrzyw siebie i kosz, wspiąłem się na nasyp i rozejrzałem przezornie w obie strony. Nigdzie nie zobaczyłem dymu, niczego nie usłyszałem. Zadowolony, przebiegłem przez tory, zebrałem swoje bagaże, spojrzałem w obie strony, przeskoczyłem z powrotem i ruszyłem przez las w kierunku przystani.

Adrenalina rozjaśnia także umysł i kiedy mozolnie brnąłem ku przystani, parę rzeczy stało się dla mnie jasne; przede wszystkim zrozumiałem, że nie mam pojęcia, co robić, kiedy dojdę na miejsce.

Wyraźnie pamiętałem, jak pan Dunworthy mówił: „To są twoje instrukcje”, a po galimatiasie stiltonowskich łyżek, kołnierzyków i syreny alarmowej dodał, że reszta czasu należy do mnie i przez dwa tygodnie mogę robić, co zechcę. Czyli nie cały czas należał do mnie. A kiedy wszedłem do sieci, Finch powiedział: „Liczymy na pana”.

Co miałem zrobić? Wspominali coś o łódce i rzece. I jakimś End. Audley End? Nie, tamto brzmiało inaczej. Zaczynało się na N. Czy raczej wodne nimfy zaczynały się na N? Miałem nadzieję, że przypomnę sobie, kiedy dojdę do przystani.

To nie była przystań wioślarska. To była stacja kolejowa. Na ścianie nad zieloną ławką wisiała drewniana rzeźbiona plakietka z napisem: OKSFORD.

I co teraz powinienem zrobić? W Oksfordzie były przystanie i łódki. Skoro jednak trafiłem na stację kolejową, powinienem chyba pojechać pociągiem do tego Coś tam End, a stamtąd popłynąć łódką. Pamiętałem niejasno, że pan Dunworthy mówił coś o kolei. Czy może o dorożce?

Było prawdopodobne, że znalazłem się na stacji kolejowej wskutek poślizgu, a naprawdę miałem wylądować na moście Folly. Wyraźnie pamiętam, że mówiono o rzece i łódkach.

Ale miałem za dużo bagażu jak na łódkę.

Spojrzałem na peron po drugiej stronie torów. Obok zielonej ławki wisiała oszklona tablica informacyjna. Rozkład jazdy. Jeżeli znajdę tam miejscowość kończącą się na End, będę wiedział, że powinienem pojechać pociągiem, zwłaszcza jeśli pociąg wkrótce miał nadjechać.

Peron był pusty, przynajmniej na razie. Wydawał się dość wysoki, ale bez przesady. Ani jedna chmurka nie plamiła błękitnego nieba. Rozejrzałem się w obie strony, a potem zerknąłem na drzwi poczekalni. Nic. Dla bezpieczeństwa jeszcze raz sprawdziłem tory, po czym przebiegłem na drugą stronę, wrzuciłem bagaże na peron i sam wdrapałem się na górę.

Na peronie nadal nie było żywej duszy. Ustawiłem stertę bagaży na końcu ławki i podszedłem do tablicy z rozkładem jazdy. Przeczytałem nagłówki: Reading, Coventry, Northampton, Bath. Pewnie chodziło o jakąś mniejszą stację: Aylesbury, Didcot, Swindon, Abingdon.

Przeczytałem całą listę. Ani jedna nazwa nie kończyła się na End.

Przecież nie mogłem podejść do kasy i zapytać, kiedy odchodzi następny pociąg do Coś tam End. Jak to brzmiało? Coś tam End. Howard’s End? Nie, to była powieść E.M. Forstera. Jeszcze nie została napisana. Coś tam End. W Turl był pub o nazwie „The Bitter End”, ale to także nie pasowało. Zaczynało się na N. Nie, to była najada. Na M.

Wróciłem do ławki, usiadłem i próbowałem myśleć. Pan Dunworthy powiedział: „Powiem ci, co masz robić”, a potem coś o szpikulcach do ostryg i herbatce z królową. Nie, to na pewno były słuchawki. A potem: „Wysyłamy cię do siódmego czerwca 1888 roku”.

Lepiej sprawdzę, czy rzeczywiście trafiłem do siódmego czerwca 1888 roku, zanim zacznę martwić się o inne sprawy. Jeśli wskoczyłem w niewłaściwy czas, nie powinienem nigdzie jechać pociągiem ani płynąć łódką. Muszę zaczekać tutaj, aż Warder obliczy namiar, zrozumie, że jestem w niewłaściwym czasie, i ustali styk, żeby mnie zabrać z powrotem. Przynajmniej nie wylądowałem na polu z dyniami.

Teraz, kiedy trochę ochłonąłem, przyszło mi do głowy, że Warder nastawiła mój zegarek na odpowiednią godzinę w przeszłości. W takim razie wskazania zegarka nie miały żadnego znaczenia.

Wstałem i podszedłem do okna budynku, żeby zobaczyć, czy w środku jest zegar. Był. Wskazywał za dwadzieścia jedenastą. Wyciągnąłem swój kieszonkowy zegarek i porównałem z kolejowym. Za dwadzieścia XI.

W książkach i vidach o podróżach w czasie zawsze pojawia się gazeciarz z naręczem gazet, na których wyraźnie widać datę, albo kalendarz z przekreślonymi nieaktualnymi datami. Niestety nigdzie nie widziałem ani śladu kalendarza, gazeciarza czy życzliwego zawiadowcy, który odezwałby się nie pytany: „Piękna pogoda jak na siódmego czerwca, panie szanowny. Nie to, co w zeszłym roku, prawda? W osiemdziesiątym siódmym wcale nie mieliśmy lata”.

Wróciłem na ławkę i próbowałem się skoncentrować. Marlborough End, Middlesex End, Montague End, Marple’s End.

Rozległ się gwizd lokomotywy (który natychmiast rozpoznałem) i pociąg z łoskotem przemknął przez stację bez zatrzymywania. Nagły podmuch zerwał mi panamę z głowy. Pobiegłem za nią, złapałem i właśnie nakładałem z powrotem, kiedy wokół nóg owinął mi się arkusz papieru, widocznie porwany tym samym podmuchem. Odwinąłem papier i obejrzałem go. To była stronica gazety. „Times” z 7 czerwca 1888 roku.

Więc trafiłem we właściwy czas i musiałem tylko wykoncypować co mam teraz zrobić.

Usiadłem, objąłem głowę rękami i próbowałem się skupić. Pojawił się Carruthers bez buta, Warder trzasnęła podkładką, a pan Dunworthy powiedział coś o rzece i kontakcie. Kontakt.

„Kontakt z Tennysonem”, powiedział, tylko że nazwisko brzmiało inaczej. Ale zaczynało się na T. Albo na A. Finch też wspominał coś o kontakcie. Kontakt.

To wyjaśniało, dlaczego nie wiedziałem, co mam robić. Polecono mi tylko nawiązać kontakt, a reszty dowiem się od niego czy od niej. Ogarnęła mnie fala ulgi. Kontakt wyjaśni wszystko.

Więc pozostało tylko jedno pytanie: kim jest kontakt i gdzie go (lub ją) znajdę? „Kontakt z kimś”, powiedział pan Dunworthy. Jak brzmiało to nazwisko? Chiswick. Nie, to był kierownik Służby Czasowej. Poprawka, były kierownik Służby Czasowej. „Kontakt…“ Klepperman. Chorąży Klepperman. Nie, to był marynarz, który poległ w walce. Ponieważ nie wiedział, co robi.

„Kontakt…” z kim? Jakby w odpowiedzi rozległ się następny ogłuszający gwizd lokomotywy i pociąg wtoczył się na stację. Zahamował, plując iskrami i puszczając wielkie kłęby pary. Bagażowy wyskoczył z trzeciego wagonu, ustawił pod drzwiami stołeczek obity pluszem i wszedł z powrotem.

Po kilku minutach bagażowy zjawił się ponownie, niosąc pudło na kapelusze i wielki czarny parasol. Podał rękę kruchej starszej pani, a potem młodszej, żeby im pomóc przy wysiadaniu.

Starsza dama nosiła krynolinę, czepek i koronkowe mitenki, więc przestraszyłem się, że jednak skoczyłem za daleko, ale młodsza ubrana była w długą kloszową spódnicę i kapelusik nasunięty na czoło. Miała słodką buzię, a kiedy tłumaczyła bagażowemu, jakie rzeczy ma zabrać, jej głos brzmiał cicho i dystyngowanie.

— Mówiłam ci, że on nie będzie na nas czekał — odezwała się stara dama głosem o schrapnellowskim brzmieniu.

— Z pewnością wkrótce się zjawi, ciociu — odpowiedziała młoda kobieta. — Widocznie coś go zatrzymało na uniwersytecie.

— Pleciesz androny — fuknęła stara dama (nigdy nie przypuszczałem, że usłyszę ten zwrot na własne uszy). — Wyjechał gdzieś na ryby. Haniebne zajęcie dla dorosłego mężczyzny! Napisałaś do niego, że dzisiaj przyjeżdżamy?

— Tak, ciociu.

— I podałaś godzinę, mam nadzieję?

— Tak, ciociu. On na pewno zaraz przyjdzie.

— A tymczasem musimy tutaj stać w tym okropnym upale.

Moim zdaniem dzień był ciepły i przyjemny, no, ale ja nie nosiłem czarnej wełnianej sukni zapiętej pod szyję. Ani koronkowych mitenek.

— Nieznośna spiekota — narzekała dama, wyjmując chusteczkę z małej, wyszywanej paciorkami sakiewki. — Zupełnie nie mogę oddychać. Ostrożnie! — huknęła na bagażowego, który zmagał się z wielkim kufrem.

Finch miał rację. Oni rzeczywiście podróżowali z okrętowymi kuframi.

— Słabo mi — jęknęła ciocia, wachlując się omdlewająco chusteczką.

— Może usiądziesz tutaj, ciociu — zaproponowała młoda kobieta, prowadząc damę do drugiej ławki. — Wujek z pewnością zaraz przyjdzie.

Stara dama usiadła wśród szelestu spódnic.

— Nie tak! — warknęła na bagażowego. — To wszystko przez Herbert. Wychodzić za mąż! I akurat wtedy, kiedy przyjeżdżam do Oksfordu. Nie zadrap skóry!

Najwyraźniej żadna z pań nie była moim kontaktem, ale przynajmniej nie cierpiałem już na „trudności z rozróżnianiem dźwięków”. I rozumiałem, co mówią, rzecz nie zawsze osiągalna w przeszłości. Na swojej pierwszej wencie rozróżniałem najwyżej jedno słowo na dziesięć: rzutki, duby smalone i aukcja robótek.

Chyba pokonałem również moją „skłonność do sentymentalizmu”. Młodsza dama miała ładną twarzyczkę w kształcie serca i jeszcze ładniejsze kostki u nóg, których wdzięczny kształt dostrzegłem, kiedy błysnęła białą pończoszką, wysiadając z pociągu, ale jakoś nie zacząłem rozpływać się w przesadnych porównaniach do sylfów czy cherubinów. Co więcej, bez trudu przypomniałem sobie oba słowa. Czułem się całkowicie uzdrowiony.

— On całkiem o nas zapomniał — powiedziała ciocia. — Musimy wziąć dorożkę.

— Nie trzeba wynajmować powozu — sprzeciwiła się młoda kobieta. — Wujek nie zapomniał.

— Więc dlaczego nie przyszedł, Maud? — fuknęła cioteczka, układając spódnice w ten sposób, że zajęły całą ławkę. — I dlaczego Herbert tu nie ma? Małżeństwo! Służące nie powinny wychodzić za mąż. I jak Herbert znalazła kogoś odpowiedniego do małżeństwa? Absolutnie zabroniłam jej mieć adoratorów, więc pewnie wybrała nieodpowiednią partię. Jakiegoś osobnika z teatru rewiowego. — Zniżyła głos. — Albo gorzej.

— O ile mi wiadomo, poznali się w kościele — odpowiedziała cierpliwie Maud.

— W kościele! Haniebne! Do czego to dochodzi? Za moich czasów kościół to był obowiązek, nie miejsce spotkań towarzyskich. Zapamiętaj moje słowa, za sto lat nie odróżnisz katedry od teatru.

Albo od centrum handlowego, dodałem w myślach.

— To przez te wszystkie kazania o miłości chrześcijańskiej — ciągnęła ciocia. — Gdzie się podziały kazania o obowiązku i skromności? I punktualności. Twojemu wujkowi dobrze by zrobiło kazanie o… dokąd idziesz?

Maud ruszyła do drzwi budynku.

— Chciałam spojrzeć na zegar — wyjaśniła. — Pomyślałam, że może wujka jeszcze nie ma, bo pociąg przyjechał za wcześnie.

Usłużnie wyciągnąłem zegarek z kieszonki i otworzyłem kopertę z nadzieją, że potrafię odczytać godzinę.

— I zostawisz mnie tutaj samą — obruszyła się ciocia — nie wiadomo z kim? — Pogroziła młodszej damie palcem w mitence. — Są tacy mężczyźni — oznajmiła scenicznym szeptem — którzy kręcą się w miejscach publicznych i czyhają na okazję, żeby wciągnąć w rozmowę samotne kobiety.

Zatrzasnąłem wieczko, włożyłem zegarek z powrotem do kieszonki i bardzo się starałem wyglądać przyzwoicie.

— Chodzi im o to — szepnęła głośno ciocia — żeby ukraść bagaż samotnej kobiecie. Albo gorzej.

— Wątpię, czy ktoś zdoła podnieść nasz bagaż, ciociu, a co dopiero ukraść — odszepnęła Maud, a moja opinia o niej natychmiast wzrosła.

— Tym niemniej jesteś pod moją opieką, skoro mój brat nie uznał za stosowne wyjść po nas, a moim obowiązkiem jest chronić cię przed szkodliwymi wpływami — oświadczyła ciocia, spoglądając na mnie znacząco. — Nie zostaniemy tutaj ani chwili dłużej. Zawieźcie to do przechowalni — poleciła bagażowemu, który wreszcie załadował na wózek kufry i trzy wielkie pudła modniarskie. — I przynieście nam kwit.

— Pociąg zaraz odjedzie, proszę pani — zaprotestował bagażowy.

— Nie jadę tym pociągiem — odparła. — I sprowadźcie nam dorożkę. Z godnym zaufania woźnicą.

Bagażowy spojrzał rozpaczliwie na pociąg, który wypuszczał wielkie kłęby pary.

— Szanowna pani, moim obowiązkiem jest pozostanie w pociągu. Stracę posadę, jeśli nie wsiądę.

Zastanawiałem się, czy mam zaofiarować swoje usługi w sprowadzaniu dorożki, ale nie chciałem, żeby ciocia wzięła mnie za Kubę Rozpruwacza. A może to był anachronizm? Czy Kuba rozpoczął już swoją karierę w 1888 roku?

— Wierutne brednie! — zawołała ciocia. — Stracicie posadę, jeśli zamelduję przełożonym o waszym zuchwałym zachowaniu. Jaka to linia?

— Great Western, szanowna pani.

— No, dyrekcja z pewnością nie pochwali pracownika, który zostawia bagaż pasażerów na peronie, żeby go ukradł jakiś pospolity przestępca. — Rzuciła mi kolejne wymowne spojrzenie. — Dyrekcja nie pochwali pracownika, który odmawia pomocy bezradnej starszej damie.

Bagażowy, który najwyraźniej nie zgadzał się z określeniem „bezradna”, zerknął na ruszający pociąg, potem na drzwi budynku, jakby odmierzał dystans, wreszcie dotknął daszka czapki i wepchnął wózek w drzwi.

— Chodź, Maud — rozkazała ciocia, podnosząc się z kręgu krynoliny.

— A jeśli wujek przyjedzie? — zaoponowała Maud. — Miniemy się z nim.

— To go nauczy punktualności — prychnęła ciocia i majestatycznie wytoczyła się z peronu.

Maud pospieszyła za nią, obdarzywszy mnie przepraszającym uśmiechem.

Pociąg nabierał szybkości, wielkie koła lokomotywy obracały się najpierw powoli, potem coraz szybciej. Spojrzałem niespokojnie na drzwi stacji, ale nigdzie nie dostrzegłem bagażowego. Obok peronu przesunęły się powoli wagony osobowe, a potem pomalowany na zielono wagon towarowy. Zdąży czy nie zdąży? Następny był wagon kierownika pociągu. Bagażowy wypadł z budynku, popędził za ostatnim wagonem na sam koniec peronu i skoczył. Wstałem.

Bagażowy chwycił poręcz jedną ręką, wciągnął się na dolny stopień i dysząc przywarł do wagonu. Później pogroził stacji pięścią, zanim znikł.

Niewątpliwie w przyszłości ten człowiek został socjalistą, pomyślałem, i przyczynił się do założenia Labour Party.

A ciocia? Na pewno przeżyła wszystkich swoich krewnych i nie zapisała służącym niczego w testamencie. Miałem nadzieję, że żyła jeszcze w latach dwudziestych, kiedy musiała tolerować charlestona i papierosy. Co do Maud, miałem nadzieję, że spotkała kogoś odpowiedniego do małżeństwa, chociaż sokole oko cioci nie dawało jej dużych szans.

Siedziałem przez kilka minut, rozmyślając nad ich przyszłością i swoją własną, znacznie trudniejszą do przewidzenia. Następny pociąg przychodził dopiero o dwunastej trzydzieści z Birmingham. Czy miałem nawiązać kontakt na stacji? Czy też powinienem pojechać do Oksfordu i tam szukać kontaktu? Pamiętałem niejasno, że pan Dunworthy mówił coś o dorożce. Czy powinienem wziąć keb[1] do miasta? „Kontakt”, powiedział pan Dunworthy.

Drzwi budynku otwarły się gwałtownie i jakiś młody człowiek wyskoczył na peron z taką samą szybkością jak wcześniej bagażowy. Ubrany był podobnie do mnie, w białe flanelowe spodnie, miał również trochę krzywy wąsik i trzymał w ręku słomkowy kapelusz. Wybiegł na peron i szybkim krokiem przeszedł na sam koniec, wyraźnie kogoś szukając.

Mój kontakt, pomyślałem z nadzieją. Spóźnił się, dlatego go nie spotkałem. Jakby na potwierdzenie moich domysłów młodzieniec zatrzymał się, wyjął kieszonkowy zegarek i otworzył go jednym ruchem, z imponującą wprawą.

— Spóźniłem się — powiedział i zatrzasnął kopertę.

Jeśli był moim kontaktem, czy przedstawiłby się w ten sposób, czy raczej ja powinienem szepnąć: „Psst, przysłał mnie Dunworthy”? A może istniało hasło, na które powinienem znać odzew: „Rekin przypływa o północy”, a ja odpowiadam: „Wróbel siedzi na świerku”?

Porównywałem właśnie zalety zdania: „Księżyc zachodzi we wtorek” z bardziej bezpośrednim: „Przepraszam, czy pan jest z przyszłości?”, kiedy młodzieniec zawrócił, przeszedł obok, ledwie zaszczyciwszy mnie spojrzeniem, dotarł na drugi koniec peronu i popatrzył na tory.

— Powiadam — odezwał się wracając — czy dziesiąta pięćdziesiąt pięć z Londynu już przyjechał?

— Tak — potwierdziłem. — Odszedł pięć minut temu. Odszedł? Czy to był anachronizm? Może powinienem powiedzieć „odjechał”?

Chyba nie, ponieważ młodzieniec mruknął: „Wiedziałem”, nasadził kapelusz na głowę i wszedł do budynku.

Po chwili wrócił.

— Powiadam — zaczął — nie widziałeś pan przypadkiem dwóch starożytnych reliktów?

— Starożytnych reliktów? — powtórzyłem i poczułem się znowu jak na kiermaszu.

— Para antyków, co „żółtym, zwarzonym pokryły się liściem” — oznajmił. — Przygarbione i gderliwe ze starości. „Jesteś stary, mój ojcze, syn Williama rzekł” i tak dalej. Miały przyjechać tym pociągiem z Londynu. W bombazynie i dżetach, wyobrażam sobie. — Spostrzegł, że nie rozumiem. — Dwie damy w podeszłym wieku. Miałem na nie czekać. Nie przypuszczam, żeby przyjechały i odjechały, prawda? — zakończył, rozglądając się niepewnie.

Widocznie pytał o dwie damy, które dopiero co odjechały, chociaż był za młody na brata cioci, a Maud bynajmniej nie wyglądała na osobę w podeszłym wieku.

— Obie były starsze? — zapytałem.

— Zabytkowe. Raz już musiałem spotkać się z nimi, w trymestrze św. Michała. Widziałeś je pan? Jedna na pewno nosiła broszę i fichu. Druga to okropna stara panna, z ostrym nosem, nic, tylko sine pończochy i kwestia socjalna. Amelia Bloomer i Betsy Trotwood.[2]

Więc to nie one. Imiona się nie zgadzały, a pończochy wysiadające z pociągu były białe, nie sine.

— Nie — odparłem. — Nie widziałem ich. Widziałem młodą dziewczynę i…

Pokręcił głową.

— Nie moje panie. Moje są absolutnie przedpotopowe, o ile ktoś jeszcze wierzy w potop, rzecz jasna. Jak by je nazwał Darwin, pana zdaniem? Pre-pelazgijskie? Albo przed-trylobitowe? Pewnie znowu pomylił pociągi.

Podszedł do tablicy, sprawdził rozkład i zrobił minę pełną niesmaku.

— Do licha! — zawołał, kolejne wyrażenie, które napotkałem tylko w książkach. — Następny pociąg z Londynu przyjeżdża dopiero o trzeciej osiemnaście, a wtedy będzie za późno.

Trzepnął kapeluszem o nogawkę spodni.

— A więc to koniec — oświadczył. — Chyba że wyciągnę coś od Mags w Mitrze. Ona zawsze się połaszczy na koronę lub dwie. Wielka szkoda, że nie ma Cyryla. Ona lubi Cyryla.

Wsadził kapelusz z powrotem na głowę i wszedł do budynku.

Tyle z mojego kontaktu, pomyślałem. Do licha!

A następny pociąg przychodził dopiero o dwunastej trzydzieści sześć. Może miałem spotkać swój kontakt tam, gdzie przeskoczyłem, może powinienem zabrać bagaże i wrócić do tamtego miejsca na torach. Jeśli je znajdę. Powinienem był zaznaczyć miejsce szalikiem.

A może miałem spotkać się z nim nad rzeką? Albo wypłynąć mu na spotkanie? Mocno zacisnąłem powieki. Pan Dunworthy mówił coś o Kolegium Jezusa. Nie, rozmawiał z Finchem o zapasach. Powiedział: „To są twoje instrukcje”, a potem coś o rzece, coś o krokiecie i Disraelim i… Zaciskałem powieki, starając się pobudzić pamięć.

— Powiadam — odezwał się głos — przepraszam, że przeszkadzam. Otworzyłem oczy. Zobaczyłem młodego człowieka, który spóźnił się na spotkanie ze starożytnymi reliktami.

— Powiadam — powtórzył — pan przypadkiem nie wybierasz się na rzekę? No, rzecz jasna, to znaczy, panama, blezer, flanelowe spodnie, nie ubrałeś się pan tak na egzekucję, nieprawdaż, a o tej porze roku w Oksfordzie nie ma nic innego do roboty. Brzytwa Ockhama, jakby powiedział profesor Peddick. Chodziło mi o to, czy zamierzasz pan popłynąć z przyjaciółmi albo z jakimś towarzystwem, czy też płyniesz Pan sam?

— No… — zacząłem, zastanawiając się, czy on jednak nie jest moim kontaktem, a cała rozmowa nie stanowi jakiegoś skomplikowanego szyfru.

— Powiadam — zaczai znowu — źle się do tego zabrałem. Nawet nie byliśmy sobie należycie przedstawieni. — Przełożył kapelusz do lewej ręki i wyciągnął prawą. — Terence St. Trewes.

Uścisnąłem mu dłoń.

— Ned Henry — powiedziałem.

— W jakim jesteś kolegium?

Właśnie próbowałem sobie przypomnieć, czy pan Dunworthy wymienił nazwisko Terence St. Trewes, toteż pytanie całkowicie mnie zaskoczyło.

— Balliol — odpowiedziałem na chybił trafił w nadziei, że on uczęszczał do Brasenose albo do Keble.

— Wiedziałem — zawołał uszczęśliwiony Terence. — Zawsze można rozpoznać kogoś z Balliol. To wpływ Jowetta. Kto jest twoim tutorem?

Kto wykładał w Balliol w 1888 roku? Jowett, ale on nie przyjmował żadnych uczniów. Ruskin? Nie, on był w Christ Church. Ellis?

— Byłem chory w tym roku — odparłem, decydując się na bezpieczne rozwiązanie. — Wracam znowu na jesieni.

— A w międzyczasie lekarz doradził ci wycieczkę po rzece dla zdrowia. Świeże powietrze, ćwiczenia fizyczne, spokój i te wszystkie brednie. I reszta, która „zwikłane węzły trosk rozplata”.

— Tak, właśnie — potwierdziłem, zastanawiając się, skąd o tym wiedział. Może jednak był moim kontaktem. — Lekarz wysłał mnie dzisiaj rano — dodałem na wypadek, gdyby był i czekał na mój znak. — Z Coventry.

— Coventry? Tam jest pochowany św. Tomasz Becket, prawda? „Kto mnie uwolni od tego buntowniczego kapłana?”

— Nie — zaprzeczyłem. — On jest w Canterbury.

— Więc co jest w Coventry? — Rozpromienił się. — Lady Godiva — oznajmił. — I Tom Podglądacz.

Nie, on nie był moim kontaktem. A jednak przyjemnie żyć w czasach, kiedy ludzie mieli takie skojarzenia z Coventry, zamiast zburzonej katedry i lady Schrapnell.

— Sprawa jest taka — zaczął Terence, siadając obok mnie na ławce. — Cyryl i ja planowaliśmy wypłynąć dzisiaj rano, wynająłem łódź, dałem dziewiątaka zadatku i wszystkie rzeczy spakowałem, aż tu profesor pyta mnie, czy mogę odebrać z dworca jego wiekowe krewne, ponieważ on musi pisać o bitwie pod Salaminą. No, nie odmawia się własnemu tutorowi, nawet kiedy człowiek diabelnie się spieszy, zwłaszcza że tak byczo postąpił w tej historii ze Świętem Męczenników, nic je powiedział mojemu ojcu i w ogóle, więc zostawiłem Cyryla przy moście Folly, żeby pilnował rzeczy, na wszelki wypadek, żeby Jabez nie wynajął nikomu naszej łodzi, co już zrobił przy kilku okazjach, na przykład wtedy, kiedy siostra Rushforta przyjechała na regaty, nawet pomimo depozytu, i musiała iść piechotą do St. Aldate’s. Wiedziałem, że się spóźnię, więc kiedy dotarłem do Pembroke, wziąłem dorożkę. Miałem tylko tyle co na łódź, ale liczyłem, że starożytne relikty dołożą się do puli. Tylko że on pomylił pociągi, a ja nie mogę podjąć ani grosza z pensji na przyszły kwartał, bo postawiłem wszystko na Befsztyka w Derby, a Jabez z niewiadomych powodów nie chce udzielać kredytu studentom. I tak utknąłem tutaj niczym Mariana na Południu, a Cyryl tam siedzi „uśmiech śląc swemu cierpieniu, jak Cierpliwości posąg na cokole”.

Spojrzał na mnie wyczekująco.

Co najdziwniejsze, chociaż to było znacznie gorsze od kiermaszów i nie zrozumiałem dwóch trzecich jego przemowy ani żadnych literackich aluzji, dotarła do mnie główna treść: zabrakło mu pieniędzy na łódź.

A zatem jedno wiedziałem na pewno: on nie był moim kontaktem. Był zwykłym studenciną bez grosza. Albo jednym z „rozbójników” cioci, którzy kręcą się na stacjach kolejowych, wciągają ludzi w rozmowę i próbują wyłudzić pieniądze. Albo gorzej.

— Cyryl nie ma pieniędzy? — zapytałem.

— Boże wielki, nie — odparł, wyciągając nogi przed siebie. — On nigdy nie miał ani szylinga. Więc tak sobie pomyślałem, skoro planujesz wycieczkę po rzece i skoro się spotkaliśmy, moglibyśmy połączyć nasze zasoby, jak Speke i Burton, tylko że oczywiście źródła Tamizy już zostały odkryte, a zresztą i tak nie popłyniemy w górę rzeki. I nie zagrażają nam żadne dzikusy ani muchy tse-tse. Cyryl i ja zastanawiamy się czy zechciałbyś popłynąć z nami.

— Trzech panów w łódce — wymamrotałem, żałując, że on nie jest moim kontaktem. „Trzech panów w łódce” zawsze należała do moich ulubionych książek, zwłaszcza ten rozdział, kiedy Harris zabłądził w labiryncie w Hampton Court.

— Cyryl i ja płyniemy w dół rzeki — ciągnął Terence. — Myśleliśmy, żeby zrobić przyjemną wycieczkę do Muchings End, ale możemy zaczyniać się wszędzie, gdzie zechcesz. W Abingdon są ładne ruiny. Cyryl uwielbia ruiny. Albo jest opactwo Bisham, gdzie Anna of Cleves[3] czekała na rozwód. Albo jeśli wolisz po prostu dryfować po rzece, ciesząc się „prądem, co szemrze łagodnie”, możemy po prostu dryfować.

Nie słuchałem. Muchings End, powiedział i jak tylko usłyszałem tę nazwę, od razu ją rozpoznałem. Miałem nawiązać z kimś kontakt i na pewno to był on. Jego aluzje do rzeki i zaleceń mojego lekarza, jego krzywy wąsik i identyczny blezer nie mogły stanowić zwykłego zbiegu okoliczności.

Chociaż nie rozumiałem, dlaczego po prostu nie powiedział mi, kim jest. Na peronie poza nami nikogo nie było. Spojrzałem w okno budynku, żeby sprawdzić, czy zawiadowca nie podsłuchuje, ale nic nie zobaczyłem. Chyba że on zachowywał ostrożność na wypadek, gdybym to ja nie był właściwą osobą.

— Ja… — zacząłem, nagle jednak drzwi budynku otwarły się i na peron wyszedł tęgi jegomość w średnim wieku, w meloniku, z podkręconym wąsem. Uchylił melonika, mruknął coś niezrozumiałego i podszedł do tablicy informacyjnej. — Bardzo chciałbym popłynąć z wami do Muchings End — dokończyłem, kładąc nacisk na ostatnie słowa. — I wycieczka po rzece będzie przyjemną odmianą po Coventry.

Sięgnąłem do kieszeni spodni, próbując sobie przypomnieć, co Finch zrobił z portfelem pełnym pieniędzy.

— Ile potrzebujesz na wynajęcie łodzi?

— Trzydzieści i szóstkę — odparł. — To za cały tydzień. Wyłożyłem już dziewiątaka.

Portfel znajdował się w kieszeni blezera.

— Nie jestem pewien, czy zabrałem dosyć pieniędzy — powiedziałem, wysypując na dłoń banknot i monety.

— To wystarczy, żeby kupić całą łódź — stwierdził Terence. — Albo Koh-i-noora. To twoje manatki? — zapytał, pokazując stertę bagażu.

— Tak — przyznałem i sięgnąłem po walizę, ale on już chwycił ją i pudło obwiązane sznurkiem do jednej ręki, a do drugiej torbę i prostokątny kosz. Złapałem drugie pudło, okrągły kosz i sakwojaż i ruszyłem za nim.

— Kazałem dorożkarzowi zaczekać — oznajmił Terence, schodząc po stopniach, ale przed stacją nie było nikogo oprócz łaciatego kundla, który leniwie drapał się w ucho tylną łapą. Nie zwrócił uwagi na Terence’a, a ja znowu poczułem przypływ radości na myśl, że znalazłem się o całe łata od złych psów i zestrzelonych pilotów Luftwaffe, spokojniejszej, powolniejszej, bardziej przyzwoitej epoce. — Nieokrzesany prostak — fuknął Terence. — Kazałem mu zaczekać. Będziemy musieli znaleźć keb na Cornmarket.

Kundel zmienił pozycję i zaczął sobie wylizywać intymne części ciała. No dobrze. Nie całkiem przyzwoitej.

I nie takiej powolnej.

— No więc chodźmy — rzucił Terence. — Nie ma czasu do stracenia — i ruszył niemal galopem po Hythe Bridge Street.

Podążałem za nim najszybciej, jak mogłem, biorąc pod uwagę bagaż oraz Hythe Bridge Street, która była niebrukowana i pełna wybojów. Musiałem bardzo uważać, żeby się nie potknąć i nie upuścić rzeczy.

— No chodź — ponaglił mnie Terence, zatrzymując się na szczycie wzgórza. — Już prawie południe.

— Idę — wysapałem, poprawiłem przekrzywiony kosz i wdrapałem się na wzgórze.

Na szczycie przystanąłem i zagapiłem się z otwartą gębą, niczym nowy rekrut na kota. Znajdowałem się w Cornmarket, na przecięciu St. Aldate i High, pod średniowieczną wieżą.

Stałem tutaj setki razy, czekając na przerwę w ruchu. Ale wtedy byłem w Oksfordzie dwudziestego pierwszego wieku, z turystycznymi centrami handlowymi i stacjami metra.

To, to był prawdziwy Oksford „ze słońcem na wieżach”, Oksford Newmana, Lewisa Carrolla i Toma Browna. Oto ulica Główna, skręcająca do kolegiów Queen’s i Magdaleny, Biblioteka Bodleiańska z wysokimi oknami i książkami na łańcuchach, a dalej Radcliffe Camera 1 Teatr Sheldona. A tam, na rogu Broad, stał Balliol w całej krasie. Balliol Matthew Arnolda, Gerarda Manleya Hopkinsa i Asquitha. Za tymi murami wielki Jowett o rozwianych siwych włosach i potężnym glosie mówił studentowi: „Nigdy nie wyjaśniaj. Nigdy nie przepraszaj”.

Zegar na wieży Cornmarket wybił wpół do dwunastej i zawtórowały mu wszystkie dzwony Oksfordu. St. Mary The Virgin i Wielki Tom z Christ Church, i srebrzysty kurant Magdaleny daleko na Głównej.

Oksford, a ja tutaj byłem. W „mieście przegranych spraw”, gdzie wciąż rozbrzmiewały „ostatnie echa średniowiecza”.

— „To cudne Miasto o sennych iglicach” — zacytowałem, a w następnej chwili o mało nie potrącił mnie mechaniczny pojazd.

— Skacz! — krzyknął Terence, chwycił mnie za ramię i odciągnął z drogi. — Te wehikuły są wyjątkowo groźne — dodał, odprowadzając pojazd tęsknym wzrokiem. — Nigdy nie znajdziemy dorożki w tym bałaganie. Lepiej chodźmy piechotą.

Zanurkował w ciżbę kobiet o znękanym wyglądzie, odzianych w fartuchy i dźwigających kosze z zakupami, mamrocząc „przepraszam” i dotykając teczką ronda kapelusza. Przepychałem się za nim przez tłum na Cornmarket, obok sklepów i straganów z warzywami. Zerknąłem w okno kapelusznika na swoje odbicie i stanąłem jak wryty. Kobieta z koszem pełnym kapusty wpadła na mnie, po czym wyminęła mnie, burcząc gniewnie, ale ledwie ją zauważyłem.

W laboratorium nie było luster, a ja prawie nie zwracałem uwagi na strój, w który przebrała mnie Warder. Nie miałem pojęcia, że wyglądam jak wzorowy okaz wiktoriańskiego dżentelmena, wybierającego się na wycieczkę łodzią. Sztywny kołnierzyk, schludny blezer i białe flanelowe spodnie. Nad tym wszystkim — słomkowy kapelusz. Czasami jakaś część garderoby pasuje do człowieka jak ulał, a ja najwyraźniej zostałem stworzony, żeby nosić ten kapelusz. Była to panama z jasnej słomki, o płaskim denku, opasana błękitną wstążką; wyglądałem w niej zawadiacko i beztrosko, co w połączeniu z wąsikiem wywierało piorunujący efekt. Nic dziwnego, że ciocia tak stanowczo wyprowadziła Maud z peronu.

Po dokładniejszej inspekcji mój wąsik okazał się lekko przekrzywiony, oczy zaś miały szklisty, nieprzytomny wyraz typowy dla dyschronii, ale to mogłem szybko naprawić, natomiast ogólnie wywierałem nadzwyczaj korzystne wrażenie, jeśli chodzi o…

— Co ty wyprawiasz, czemu stoisz jak baran? — zawołał Terence i chwycił mnie za ramię. — Chodźże wreszcie!

Pociągnął mnie na drugą stronę Carfax i w dół ulicą St. Aldate. Po drodze zabawiał mnie wesołą pogawędką.

— Uważaj na szyny tramwajowe. Potknąłem się o szynę w zeszłym; tygodniu. Jeszcze gorsze dla powozów, akurat odpowiedni rozmiar, żeby zaczepić o koło i powóz leży. No, w każdym razie ja leżałem i całe szczęście, że jechał tylko chłopski wóz zaprzężony w muła starego jak Matuzalem, inaczej niechybnie spotkałbym swojego Stwórcę. Wierzysz w szczęśliwe przypadki?

Przeszedł na drugą stronę ulicy. A tam był pub „Buldog” z wymalowanym szyldem, na którym gniewni proktorzy ścigają studenta, złociste mury Christ Church, i Wieża Toma. I ogrodzony murem ród dziekana, z którego dobiegały dziecięce śmiechy. Alicja Liddel i jej siostry? Z zamierającym sercem próbowałem sobie przypomnieć, kiedy Charles Dodgson napisał „Alicję w Krainie Czarów”.

Nie wcześniej, w latach sześćdziesiątych. Ale tam, po drugiej stronie ulicy był sklep, gdzie Alicja kupowała słodycze od owcy.

— Jeszcze przedwczoraj sam nie wierzyłem w szczęśliwe przypadki — ciągnął Terence, mijając ścieżkę na Błonia Christ Church. — Ale od wczorajszego popołudnia wierzę głęboko. Tyle się zdarzyło. Profesor Peddick pomylił pociągi, no i spotkałem ciebie, chociaż mogłeś pojechać całkiem gdzie indziej, albo nie mieć pieniędzy na łódź, albo zmienić zdanie, i co byśmy wtedy poczęli z Cyrylem? „Los ciągnie za sznur, a ludzie pląsają jak dzieci, lecz gwiazda pomyślności tam na niebie świeci”.

Obok nas zatrzymała się dorożka.

— Puwuz dlo jośnipanuf? — zagadnął woźnica kompletnie niezrozumiałym akcentem.

Terence potrząsnął głową.

— Zanim załadujemy bagaże, szybciej dojdziemy na piechotę. Już prawie jesteśmy na miejscu.

Miał rację. Zobaczyłem most Folly, tawernę i rzekę z mnóstwem łodzi przycumowanych do brzegu.

— „Nie rządząc sobą, mam w Losie obronę: niechaj się stanie to, co przeznaczone” — wydeklamował Terence, wchodząc na most. — Idziemy spotkać swoje przeznaczenie.

Zszedł po stopniach do przystani.

— Jabez — zawołał do mężczyzny stojącego na brzegu. — Chyba nie wynająłeś naszej łodzi?

Jabez wyglądał jak postać z „Olivera Twista”. Miał niechlujną brodę i bardzo niemiłe maniery. Kciuki zatknął za parę nieprawdopodobnie brudnych szelek, a ręce miał, o ile to możliwe, jeszcze brudniejsze. U jego stóp leżał olbrzymi biało-brązowy buldog, wsparłszy łydką spłaszczoną mordę na przednich łapach. Nawet z tej odległości widziałem potężne łopatki i wojowniczo wysuniętą szczękę psa.

Bill Sikes w „Oliverze Twiście” miał buldoga, prawda?

Nie dostrzegłem ani śladu przyjaciela Terence’a imieniem Cyryl, więc powziąłem podejrzenie, że Jabez do spółki z psem zamordowali go i wrzucili do rzeki.

Terence, paplając niefrasobliwie, pospieszył w stronę łodzi. I potwora. Szedłem za nim ostrożnie, trzymając się z tylu z nadzieją, że pies zignoruje nas podobnie jak kundel na stacji, ale gdy tylko nas zobaczył, usiadł czujnie.

— Jesteśmy — zawołał wesoło Terence, a buldog rzucił się pędem w naszym kierunku.

Z hukiem upuściłem pudło i sakwojaż, przycisnąłem wiklinowy kosz do piersi jak tarczę i rozejrzałem się rozpaczliwie za kijem.

Buldog rozdziawił w biegu szeroką paszczę, ukazując kły długie na stopę oraz szeregi zębów jak u rekina. Podobno w dziewiętnastym wieku buldogi hodowano do walki. Walczyły z bykami, stąd wzięła się ich nazwa. Skakały bykowi do gardła i wieszały się na szyi. Stąd się wzięły te płaskie nosy i masywne szczęki. Wyhodowano psy ze spłaszczonymi pyskami, żeby mogły oddychać nie puszczając ofiary.

— Cyryl! — krzyknął Terence, ale nikt nie przyszedł nam na ratunek, a pies śmignął obok niego i rzucił się na mnie.

Wypuściłem okrągły kosz, który potoczył się w stronę rzeki. Terence skoczył za nim. Buldog zawahał się, a potem znowu przyspieszył.

Nigdy nie rozumiałem, dlaczego królik stoi w miejscu jak zahipnotyzowany i patrzy na atakującego węża, teraz jednak odkryłem, że królik nie ucieka, ponieważ wąż porusza się w niezwykły sposób.

Buldog pędził prosto na mnie, ale raczej toczył się, niż biegł, posuwając się jakby skosem, więc chociaż zmierzał prosto do mojego gardła, jednocześnie zbaczał w lewo tak wyraźnie, że pomyślałem: „Nie trafi”, a zanim uświadomiłem sobie pomyłkę, było już za późno na ucieczkę.

Buldog skoczył na mnie, a ja upadłem, osłaniając gardło obiema rękami i żałując, że nie okazałem Carruthersowi więcej współczucia.

Buldog oparł przednie łapy na moich ramionach i przysunął szeroki pysk na cal do mojej twarzy.

— Cyryl! — powtórzył Terence, ale nie odważyłem się odwrócić głowy, żeby zobaczyć, gdzie on jest. Miałem tylko nadzieję, że jest uzbrojony.

— Dobry piesek — powiedziałem do buldoga bez przekonania.

— Ten twój kosz mało nie utonął — oznajmił Terence, wchodząc w moje pole widzenia. — Mój najlepszy chwyt od meczu z Harrow w osiemdziesiątym czwartym.

Postawił kosz na ziemi obok mnie.

— Czy mógłbyś… — wychrypiałem, ostrożnie zdjąłem jedną rękę z szyi i wskazałem psa.

— Och, oczywiście, jakiż jestem bezmyślny — zreflektował się Terence. — Wy dwaj nie zostaliście sobie należycie przedstawieni. Przykucnął obok nas.

— To jest pan Henry — powiedział do buldoga — najnowszy członek naszej wesołej drużyny i nasz finansowy zbawca.

Buldog rozdziawił potężną paszczę w szerokim, zaślinionym uśmiechu.

— Ned — powiedział Terence — pozwól, że przedstawię ci Cyryla.

Загрузка...