ROZDZIAŁ SZESNASTY

… zdaje się że nie mają żadnych określonych zasad gry: a nawet gdyby istniały jakieś, to nikt się do nich nie stosuje… i nie masz pojęcia, ile zamieszania wprowadza to, że te wszystkie rzeczy są żywe.

„Alicja w Krainie Czarów”


Szansa na deszcz — Następny łabędź — Co ludzie kupują na kiermaszach staroci — Numery trzy, siedem, trzynaście, czternaście i dwadzieścia osiem — Wywróżono mi przyszłość — Rzeczy Nie Są Takie, Jakie Się Wydają — Odchodzę na Tamten Świat — Bitwa pod Waterloo — Znaczenie porządnego charakteru pisma — Fatalny dzień — Numer piętnaście — Plan — Niespodziewana wizyta

— To nie twoja wina — powiedziała Verity następnego dnia rano, kiedy układaliśmy rzeczy na straganie ze starociami. Dopiero teraz mieliśmy okazję porozmawiać po raz pierwszy od chwili ogłoszenia „radosnej nowiny”, jak to określiła pani Mering. — To moja wina — ciągnęła Verity, ustawiając porcelanowy sabot z wymalowanym biało-niebieskim wiatrakiem. — Nie powinnam pozwolić, żeby T.J. wysłał mnie na tyle skoków.

— Próbowałaś tylko znaleźć coś, żeby nam pomóc — odparłem, odwijając garnuszek do jajek. — To ja zostawiłem Terence’a i Tossie sam na sam. — Postawiłem garnuszek na ladzie. — I ja podsunąłem mu pomysł. Słyszałaś go wczoraj wieczorem. Nie oświadczyłby się, gdybym nie wygadywał tych bzdur o „uciekającym czasie” i „utraconej szansie”.

— Robiłeś tylko to, co ci kazałam — pocieszyła mnie Verity, otwierając japoński wachlarz. — „Skręć «Titanikiem», Ned — powiedziałam. „Nie martw się, nie wpadniemy na górę lodową”.

— Jeszcze nie gotowe? — zapytała pani Mering i oboje podskoczyliśmy — Już prawie czas rozpoczynać festyn.

— Zaraz skończymy — przyrzekła Verity, ustawiając wazę do zupy w kształcie liścia sałaty. Pani Mering spojrzała z niepokojem na zachmurzone niebo.

— O, panie Henry, chyba nie będzie padało, jak pan sądzi?

Skądże znowu, pomyślałem. Los się na mnie uwziął.

— Nie — mruknąłem, rozpakowując rycinę Paola i Franceski, następnej pary, którą spotkał marny koniec.

— O, to dobrze — powiedziała pani Mering, otrzepując z kurzu popiersie księcia Alberta. — O, idzie pan St. Trewes. Muszę z nim pomówić o Jazdach na Kucyku.

Patrzyłem z zainteresowaniem, jak rzuciła się na Terence’a. Miała na sobie błękitną suknię na garden party, ze wszystkimi nieuniknionymi wiktoriańskimi bufkami, falbankami, rozetkami i koronkowymi wstawkami, ale na wierzch narzuciła powłóczystą szatę w czerwone, żółte i purpurowe pasy, a na głowę nałożyła szeroką aksamitną opaskę, za którą zatknęła duże strusie pióro.

— Ona jest wróżką — wyjaśniła Verity, kładąc nożyce krawieckie w kształcie czapli. — Kiedy mi powróży, zapytam ją, gdzie jest strusia noga biskupa.

— Równie dobrze może być tutaj — zauważyłem, szukając wolnego miejsca na banjo wdowy Wallace. — Pasowałaby idealnie.

Verity spojrzała na kolekcję przedmiotów na ladzie.

— Rzeczywiście to straszne rupiecie — stwierdziła, dokładając do tego bałaganu bindę na wąsy.

Spojrzałem krytycznie na ladę.

— Jeszcze czegoś brakuje — oceniłem. Podszedłem do straganu Tossie, ściągnąłem wycieraczkę do piór i wetknąłem ją pomiędzy przycisk do papierów a komplet ołowianych żołnierzyków. — Teraz wszystko jest idealnie.

— Oprócz zaręczyn Tossie i Terence’a — odparła Verity. — Nie powinnam była zakładać, że ona zostanie u Chattisbourne’ów przez całe popołudnie.

— Pytanie brzmi — powiedziałem — nie czyja to wina, że się zaręczyli, ale co teraz zrobimy.

— No więc co zrobimy? — zapytała Verity, przestawiając parę figurek Arlekina i Kolombiny.

— Może Terence wyśpi się porządnie, opamięta się i dojdzie o wniosku, że popełnił straszny błąd.

Potrząsnęła głową.

— To nie pomoże. W czasach wiktoriańskich zaręczyny traktowano prawie równie poważnie jak małżeństwo. Dżentelmen nie mógł tak zwyczajnie zerwać zaręczyn bez okropnego skandalu. Terence nie ma szans, żeby się wykręcić, chyba że Tossie sama z nim zerwie.

— Więc musi poznać pana C. — podjąłem. — Więc musimy się dowiedzieć, kim on jest, im szybciej, tym lepiej.

— Więc jedno z nas musi zameldować się u pana Dunworthy’ego i sprawdzić, czy biegła sądowa już odcyfrowała jego nazwisko.

— Ja to załatwię — oznajmiłem stanowczo.

— A jeśli lady Schrapnell cię złapie?

— Zaryzykuję — odparłem. — Ty nigdzie nie przeskoczysz.

— Chyba masz rację — przyznała, przykładając dłoń do czoła. — Jeszcze trochę pamiętam, co mówiłam wczoraj w łódce. — Odwróciła głowę. — Chcę, żebyś wiedział, że wygadywałam te wszystkie rzeczy o lordzie Peterze Wimseyu i twoim kapeluszu tylko z powodu dyschronii i zakłócenia równowagi hormonalnej, nie dlatego…

— Rozumiem — uciąłem. — A ja, kiedy jestem przy zdrowych zmysłach, nie postrzegam ciebie jako pięknej najady, która wciąga mnie coraz głębiej i głębiej w objęcia wodnej topieli. Zresztą — dodałem, szczerząc zęby — Hortensja Chattisbourne i ja już właściwie jesteśmy po słowie.

— Więc może kupisz jej prezent zaręczynowy — zaproponowała i podała mi ceramiczny przedmiot ozdobiony pozłacaną koronką, różowymi ceramicznymi goździkami oraz mnóstwem małych dziurek.

— Co to jest? — zapytałem.

— Nie mam pojęcia. Wiesz, że musisz coś kupić, prawda? Pani Bering nigdy ci nie wybaczy, jeśli ją zawiedziesz.

Podniosła wiklinowy koszyk w kształcie łabędzia.

— Co powiesz na to?

— Nie, dziękuję — odparłem. — Cyryl i ja nie lubimy łabędzi.

Verity ustawiła małe blaszane pudełeczko z pokrywką na fiołki w cukrze.

— Tego nikt nie kupi — stwierdziła.

— I tu się mylisz — zaprzeczyłem, odpakowując poplamiony egzemplarz „Staromodnej dziewczyny”, który umieściłem pomiędzy dwiema marmurowymi podpórkami do książek z wyrzeźbionymi podobiznami Dydony i Eneasza, następnej nieszczęśliwej pary. Czy historia nie zna żadnych słynnych kochanków, którzy pobrali się, ustatkowali i żyli długo i szczęśliwie?

— Ludzie kupią wszystko na kiermaszu staroci — powiedziałem. — Na Dobroczynnej Wencie na Ewakuowane Dzieci jedna kobieta kupiła gałąź drzewa, która spadła na stragan.

— Nie patrz teraz — ostrzegła mnie Verity, zniżając głos do szeptu — ale właśnie nadchodzi twoja przyszła.

Obejrzałem się i zobaczyłem rozpromienioną Hortensję Chattisbourne.

— Och, panie Henry — zachichotała — proszę mi pomóc przy straganie z robótkami ręcznymi — i zaciągnęła mnie do układania serwetek na meble oraz koronkowych woreczków na chustki do nosa.

— Ja to zrobiłam — oznajmiła, pokazując mi parę szydełkowych kapci w kwiatowy deseń. — Bratki. To znaczy: „Myślę o tobie”.

— Ach — powiedziałem i nabyłem zakładkę do książek z wyhaftowanym napisem: „Nie gromadźcie sobie skarbów na ziemi, gdzie mól i rdza niszczą i gdzie złodzieje włamują się i kradną. Mateusz 6:19”.

— Nie, nie, nie, panie Henry — zawołała pani Mering, spadając na mnie i moją serwetkę z haftem krzyżykowym niczym jakiś barwny drapieżny ptak. — Nie tutaj jest pana miejsce. Potrzebuję pana tutaj.

Poprowadziła mnie przez trawnik, obok straganu z robótkami szydełkowymi i na drutach, obok stawu wędkarskiego, kokosowych rzutków i namiotu z herbatą do miejsca na końcu trawnika, gdzie ustawiono drewnianą piaskownicę. Baine dzielił piasek ostrzem łopatki na kwadraty wielkości stopy.

— To jest nasz Ukryty Skarb, panie Henry — oznajmiła pani Mering i podała mi stosik złożonych tekturowych kwadratów. — To są numery działek. Ma pan kilka szylingów, panie Henry?

Wyłowiłem portmonetkę i wysypałem jej zawartość na dłoń. Pani Mering rozgarnęła pieniądze.

— Trzy szylingi na mniejsze nagrody — wygrzebała trzy srebrne monety i oddała mi — a drobne akurat się przydadzą do wydawania reszty w kiosku z wyrobami wełnianymi.

Zwróciła mi pojedynczą złotą monetę.

— Będzie pan tego potrzebował — wyjaśniła — na zakupy na kiermaszu staroci.

Zdecydowanie krewna lady Schrapnell.

— Pozwolę panu wybrać kwadraty do zakopania szylingów i Głównej Nagrody — obiecała. — Proszę uważać, żeby nikt pana zobaczył. Niech pan unika narożnych kwadratów i wszystkich szczęśliwych liczb… trzy, siedem i trzynaście… ludzie zawsze najpierw je wybierają, a jeśli szybko znajdą skarby, nie zbierzemy żadnych pieniędzy na odbudowę. I niech pan unika numerów poniżej dwunastu. Dzieci zawsze wybierają swój wiek. I czternastki. Dzisiaj jest czternasty czerwca, a ludzie zawsze wybierają datę. Niech pan pilnuje, żeby kopali tylko w jednym kwadracie. Baine, gdzie jest Wielka Nagroda?

— Tutaj, jaśnie pani — odpowiedział Baine, podając jej paczkę zawiniętą w brązowy papier.

— Opłata za kopanie wynosi dwupensówkę za kwadrat albo pięć pensów za trzy kwadraty — poinstruowała mnie, rozwijając paczkę — a to jest nasza Wielka Nagroda.

Podała mi talerz z wymalowanym młynem w Iffley i napisem: SZCZĘŚLIWE WSPOMNIENIA ZNAD TAMIZY. Wyglądał zupełnie jak ten, który próbował mi sprzedać czepek w Abingdon.

— Baine, gdzie jest łopata? — zapytała pani Mering.

— Tutaj, jaśnie pani. — Podał mi łopatkę i grabie. — Do wygładzenia piasku po zakopaniu skarbu — wyjaśnił.

— Baine, która godzina? — zapytała pani Mering.

— Za pięć dziesiąta, jaśnie pani — odpowiedział Baine i myślałem, że pani Mering zemdleje.

— O, wcale nie jesteśmy gotowa! — zawołała. — Baine, idźcie pokazać staw wędkarski profesorowi Peddickowi i przynieście moją kryształową kulę. Panie Henry, nie ma czasu do stracenia. Musi pan natychmiast zakopać skarb.

Ruszyłem w stronę piasku.

— I nie dwadzieścia osiem. To był wygrany numer w zeszłym roku — Ani szesnaście. To urodziny królowej.

Odpłynęła, a ja zająłem się zakopywaniem skarbów. Baine wyłożył trzydzieści kwadratów. Po odliczeniu numerów szesnaście, dwadzieścia osiem, trzy, siedem, trzynaście, czternaście i od jednego do dwunastu, niewiele zostało do wyboru.

Rozejrzałem się bystro na wypadek, gdyby jakiś złodziej talerzy z napisem PAMIĄTKA ZNAD TAMIZY czyhał w żywopłocie, i wetknąłem trzy szylingi w kwadraty dwadzieścia dziewięć, dwadzieścia trzy i dwadzieścia sześć. Nie, ten był narożny. Dwadzieścia jeden. A potem zacząłem się zastanawiać, który kwadrat wygląda najmniej prawdopodobnie i czy zdążę przeskoczyć przed rozpoczęciem festynu żeby złożyć raport panu Dunworthy’emu.

Wciąż jeszcze nie podjąłem decyzji, kiedy dzwon w kościele Muchings End zaczął wybijać godzinę, panna Mering wydała okrzyczek i festyn oficjalnie się rozpoczął. Pospiesznie zakopałem Wielką Nagrodę pod osiemnastką i zagrabiłem teren.

— Siedem — powiedział dziecięcy głosik za moimi plecami. Odwróciłem się. To była Eglantyna Chattisbourne w różowej sukience z wielką kokardą. Trzymała wazę do zupy w kształcie liścia sałaty.

— Jeszcze nie otwarte — odparłem, zagrabiłem kilka następnych kwadratów i pochyliłem się, żeby umieścić na nich tekturowe numery.

— Chcę kopać pod numerem siedem — oświadczyła Eglantyna, pokazując mi pięciopensówkę. — Mam trzy próby. Najpierw chcę siedem. To moja szczęśliwa liczba.

Podałem jej łopatkę, a ona odstawiła sałacianą wazę i kopała przez kilka minut.

— Chcesz spróbować w następnym kwadracie? — zaproponowałem.

— Jeszcze nie skończyłam — burknęła i dalej kopała. Wreszcie wstała i zmierzyła piaskownicę taksującym wzrokiem.

— Tego nigdy nie ma w rogach — powiedziała z namysłem — i nie będzie w czternastym. To nigdy nie jest data. Dwanaście — zdecydowała w końcu. — Tyle lat będę miała w urodziny.

Znowu zaczęła kopać.

— Na pewno włożył pan nagrody? — zapytała oskarżycielskim tonem.

— Tak — potwierdziłem. — Trzy szylingi i Wielką Nagrodę.

— Może pan tylko powiedział, że je włożył — zasugerowała — a naprawdę wziął je pan dla siebie.

— Są tam — zapewniłem. — Który kwadrat wybierasz do następnej próby?

— Żaden — odparła, podając mi łopatkę. — Chcę się namyślić.

— Jak sobie panienka życzy.

Wyciągnęła rękę.

— Chcę dostać z powrotem dwa pensy. Za trzecią próbę.

Ciekawe, czy ona też jest jakoś spokrewniona z lady Schrapnell. Może Elliott Chattisbourne, pomimo wszelkich pozorów, był jednak panem C.

— Nie mam drobnych — wykręciłem się.

Odeszła obrażona, a ja ponownie zagrabiłem kwadraty, oparłem się o drzewo i czekałem na następnych klientów.

Nikt nie przyszedł. Widocznie wszyscy najpierw trafiali na kiermasz staroci. Przez pierwszą godzinę interes szedł tak marnie, że łatwo mogłem wymknąć się na skok, gdyby nie Eglantyna, która krążyła w pobliżu i deliberowała, na jaki numer ma zużyć swoją ostatnią dwupensówkę.

I nie spuszczała mnie z oka, co wyszło na jaw, kiedy wreszcie wybrała numer siedemnasty i kopała bez powodzenia.

— Myślę, że pan przenosi nagrody, kiedy nikt nie patrzy — oświadczyła, wymachując łopatką. — Dlatego pana pilnuję.

— Ale jeśli mnie pilnujesz — powiedziałem rozsądnie — to jak mogłem przenieść nagrodę?

— Nie wiem — przyznała ponuro — ale pan przeniósł. To jedyne wyjaśnienie. Zawsze jest w siedemnastym.

Teraz, kiedy skończyły jej się pieniądze, miałem nadzieję, że sobie pójdzie, ale ona wciąż sterczała przy mnie i patrzyła, jak mały chłopczyk wybiera szóstkę (jego wiek), a jego mama wybiera czternastkę (dzisiejsza data).

— Pewno pan wcale nie włożył nagród — powiedziała Eglantyna, kiedy odeszli, chłopczyk zapłakany, ponieważ nie znalazł nagrody. — Pewno pan tylko tak powiedział.

— Nie chcesz się przejechać na kucyku? — zaproponowałem. — Pan St. Trewes prowadzi tam obok Jazdę na Kucyku.

— Jazda na Kucyku jest dla dzieci — rzuciła pogardliwie.

— Byłaś już sobie powróżyć? — zapytałem.

— Tak — potwierdziła. — Wróżka powiedziała, że w przyszłości czeka mnie długa podróż.

Im szybciej, tym lepiej, pomyślałem.

— Na straganie z robótkami mają śliczne wycieraczki do piór — zachęcałem ją bezwstydnie.

— Nie chcę wycieraczki do piór — odparła. — Chcę Wielką Nagrodę.

Przez następne pół godziny obserwowała mnie sokolim wzrokiem. Po czym nadszedł profesor Peddick.

— Wygląda dokładnie jak równina pod Runnymede — oznajmił, obejmując szerokim gestem trawnik, stragany i namiot na herbatę. — Lordowie pod namiotami, z rozwiniętymi chorągwiami, czekają na przybycie króla Jana i jego orszaku.

— Skoro mowa o Runnymede — podchwyciłem — nie powinniśmy popłynąć w dół rzeki, a potem wrócić do Oksfordu, do pańskiej siostry i siostrzenicy? Na pewno za panem tęsknią.

— Bagatela! — rzucił profesor. — Jest mnóstwo czasu. Zostają na całe lato, a pułkownik zamówił srebrnego czerwono nakrapianego tancho, którego ma jutro otrzymać.

— Terence i ja możemy pana odwieźć jutro pociągiem, tylko żeby sprawdzić, co w domu, a potem pan wróci obejrzeć czerwono nakrapianego srebrnego tancho.

— Nie trzeba — zapewnił. — Maud to zaradna dziewczyna. Na pewno poradziła sobie ze wszystkim. Zresztą wątpię, czy Terence chciałby jechać teraz, kiedy się zaręczył z panną Mering. — Pokręcił głową. — Nie mogę powiedzieć, że pochwalam takie pospieszne zaręczyny. A pan jak uważa, panie Henry?

— Że małe dzieci mają duże uszy — odparłem, zerkając na Eglantynę, która stała obok Ukrytego Skarbu z rękami założonymi za plecy, wpatrując się uporczywie w kwadraty.

— Ładne stworzonko, ale nic nie wie o historii — ciągnął profesor, nie chwyciwszy aluzji. — Myślała, że Nelson stracił ramię w walce z hiszpańską Armadą.

— Będzie pan kopać? — zwróciła się do niego Eglantyna.

— Kopać? — zdziwił się profesor.

— Wykopywać skarby — wyjaśniła.

— Tak jak profesor Schliemann wykopał starożytną Troję. Fuimus Troes; fuit Ilium — zacytował profesor, sięgając po łopatkę.

— Najpierw pan musi zapłacić dwa pensy — oznajmiła Eglantyna — I wybrać numer.

— Wybrać numer? — powtórzył profesor, wyciągając dwa pensy. Doskonale. Piętnaście za dzień i rok podpisania Magna Carta. — Rzucił mi pensy. — Piętnastego czerwca 1215 roku.

— To jutro — zauważyłem. — Cóż za wspaniała okazja, żeby popłynąć do Runnymede w samą rocznicę podpisania. Możemy wysłać telegram do pańskiej siostry i bratanicy, żeby spotkały się tam z nami, i jutro rano możemy popłynąć łódką.

— Za dużo wycieczkowiczów — sprzeciwił się profesor Peddick. — Zepsują wędkowanie.

— Piętnaście to bardzo zły numer — oceniła Eglantyna. — Ja bym wybrała dziewięć.

— Masz — profesor Peddick podał jej łopatkę. — Kop za mnie.

— Mogę zatrzymać to, co znajdę? — zapytała.

— Podzielimy łupy — zaproponował profesor. — Fortuna belli semper anticipiti in loco est.

Co dostanę za kopanie, jeśli nic nie ma w piętnastym?

— Lemoniadę i ciastka w namiocie z herbatą — obiecał profesor.

— Nic nie ma w piętnastym — mruknęła Eglantyna, ale zaczęła kopać.

— Fatalny dzień, ten piętnasty czerwca — stwierdził profesor, patrząc na nią. — Napoleon wkroczył ze swoją armią do Belgii piętnastego czerwca 1814 roku. Gdyby maszerował dalej do Ligny, zamiast zatrzymać się we Fleurus, rozdzieliłby armie Wellingtona i Bluchera i wygrałby bitwę pod Waterloo. Piętnasty czerwca, dzień, który na zawsze odmienił bieg historii.

— Mówiłam, że tego nie ma w piętnastym — powiedziała Eglantyna. — Myślę, że w żadnym niczego nie ma. Kiedy dostanę lemoniadę i ciastka?

— Zaraz, jeśli sobie życzysz.

Profesor Peddick wziął ją za ramię i poprowadził w stronę namiotu z herbatą, a ja wreszcie mogłem zameldować się u pana Dunworthy’ego.

Ruszyłem w stronę belwederku, ale nie uszedłem trzech kroków, kędy zatrzymała mnie pani Chattisbourne.

— Panie Henry — powiedziała — widział pan Eglantynę?

Wyjaśniłem, że jest w namiocie z herbatą.

— Pewnie pan słyszał radosną nowinę o zaręczynach panny Mering i pana St. Trewesa — ciągnęła.

Powiedziałem, że słyszałem.

— Zawsze uważałam, że czerwiec to cudowny miesiąc na zaręczyny, a pan, panie Henry? I tyle ślicznych dziewcząt dookoła. Nie zdziwiłabym się, gdyby pan też się zaręczył.

Powtórzyłem, że Eglantyna jest w namiocie z herbatą.

— Dziękuję — powiedziała. — Och, i jeśli pan spotka Fincha, proszę mu powiedzieć, że kończy nam się wino pasternakowe na straganie z wypiekami.

— Tak, pani Chattisbourne.

— Finch to taki cudowny kamerdyner — paplała. — Taki uważający. Wie pan, że on poszedł aż do Stowcester po placek z makiem na festyn? Każdą wolną chwilę spędza na wsi, wyszukując przysmaki na nasz stół. Wczoraj poszedł do farmera Biltona po truskawki. Jest po prostu zdumiewający. Najlepszy kamerdyner, jakiego dotąd mieliśmy, Zamartwiam się dzień i noc, że nam go ukradną.

Obawa uzasadniona w danych okolicznościach, pomyślałem. Chciałbym wiedzieć, po co Finch naprawdę poszedł do Stowcester i do farmera Biltona. I czy pani Chattisbourne wreszcie sobie pójdzie.

Poszła, ale dopiero kiedy zjawiły się rozchichotane Hortensja oraz Lilia, które wydały po dwa pensy na trójkę i trzynastkę (ich szczęśliwe liczby). Zanim pozbyłem się dziewcząt, minęło prawie pół godziny i Eglantyna mogła wrócić w każdej chwili.

Pobiegłem przez podjazd do Jazdy na Kucyku i poprosiłem Terence’a, żeby mnie zastąpił na parę minut przy Ukrytym Skarbie.

— Co miałbym robić? — Zabrzmiało to podejrzliwie.

— Podawać ludziom łopatę i inkasować dwupensówki — wyjaśniłem, pomijając osobę Eglantyny.

— Zrobię to — oświadczył Terence, przywiązując kucyka do drzewa. — Wydaje się łatwe w porównaniu z tym zajęciem. Przez całe rano zbierałem kopniaki.

— Od kucyka? — zapytałem, czujnie obserwując zwierzę.

— Od dzieci.

Pokazałem mu rozkład Ukrytego Skarbu i wręczyłem łopatkę.

— Wrócę za kwadrans — obiecałem.

— Nie musisz się spieszyć — powiedział.

Podziękowałem mu i ruszyłem w stronę belwederku. I prawie mi się udało. Przy krzewach bzu przyłapał mnie wikary i zapytał:

— Podoba się panu festyn, panie Henry?

— Ogromnie — zapewniłem. — Chciałbym…

— Czy już pan sobie powróżył?

— Jeszcze nie — przyznałem. — Właśnie…

— Więc natychmiast musi pan to zrobić — oświadczył, chwycił mnie za ramię i powlókł w stronę namiotu wróżki. — Wróżby i kiermasz staroci to główne atrakcje festynu.

Wepchnął mnie przez czerwono-purpurową zasłonę do małego namiotu, gdzie zasiadała pani Mering przed kryształową kulą, której terminowe dostarczenie widocznie wymusiła na Felphamie i Muncasterze.

— Usiądź, panie — rzekła. — Musisz przekreślić mi rękę srebrem, podałem jej samotną złotą monetę, która mi została. Wydała mi kilka srebrniaków reszty, po czym przesunęła dłońmi nad kryształową kulą.

— Widzę… — zaintonowała grobowym głosem — …widzę przed tobą długie życie.

Tylko wydaje się długie, pomyślałem.

— Widzę… długą podróż, bardzo długą… szukasz czegoś. Czy to przedmiot wielkiej wartości? — Zamknęła oczy i przyłożyła dłoń do czoła. — Szkło jest mętne… nie widzę, czy odnajdziesz przedmiot poszukiwań.

— Nie widzi pani, gdzie on jest? — zapytałem, pochylając się do przodu, żeby zajrzeć w głąb kuli. — Ten przedmiot?

— Nie — odparła, kładąc ręce na kuli — to… Rzeczy Nie Są Takie, Jakie Się Wydają. Widzę… kłopoty… szkło się zamgliło… w samym środku… Księżniczka Ardżumand!

Podskoczyłem na dobry metr.

— Księżniczko Ardżumand! Niegrzeczna kicia! — zawołała pani Mering, sięgając pod swoją szatę. — Nie wolno ci tutaj wchodzić, ty brzydki, niegrzeczny kocie. Panie Henry, niech pan będzie tak dobry i odniesie ją do mojej córki. Ten kot całkiem psuje atmosferę.

Podała mi Księżniczkę Ardżumand, którą musiała odczepiać od szaty pazurek po pazurku.

— Zawsze sprawia kłopoty — orzekła.

Zaniosłem Księżniczkę Ardżumand na stragan ze starociami i poprosiłem Verity, żeby jej popilnowała.

— Czego się dowiedziałeś od pana Dunworthy’ego? — zapytała.

— Jeszcze nie przeszedłem. Dopadła mnie pani Mering — wyjaśniłem. — Ale zobaczyła w mojej przyszłości długą podróż, więc może teraz mi się uda.

— W mojej przyszłości zobaczyła wesele — powiedziała Verity. — Mam nadzieję, że wesele Tossie i pana C.

Wszedłem za ladę i podałem jej Księżniczkę Ardżumand, a potem wymknąłem się z festynu, pobiegłem ścieżką holowniczą do belwederku i skryłem się w krzakach bzu, czekając na otwarcie sieci.

Nie otwierała się przez całą wieczność, podczas gdy ja martwiłem się o Eglantynę i że wikary mnie przyłapie, a później, kiedy wreszcie zaczęła migotać, że lady Schrapnell mnie przyłapie.

Przeszedłem skulony, gotów czmychnąć, gdyby lady Schrapnell znajdowała się w laboratorium. Nie było jej, przynajmniej w tej części którą widziałem. Laboratorium wyglądało jak sala narad wojennych. Pod ścianą, gdzie siedziałem — ile dni temu? — stał system komputerowy tak wielki, że przy nim konsola sieci wyglądała jak karzełek. Wysoki rząd monitorów i trójwymiarowych zespolonych ekranów wypełniał całą przestrzeń laboratorium, której nie zajmowała sieć.

Warder siedziała przy konsoli, przesłuchując nowego rekruta.

— Wiem tylko — mówił nowy rekrut — że powiedział: „Wolę nie ryzykować, że znowu zostaniesz. Wskakuj do sieci”. No i wskoczyłem.

— I Carruthers nic nie mówił, że trzeba coś zrobić, zanim pójdzie za tobą? — wypytywała Warder. — Coś sprawdzić?

Rekrut potrząsnął głową.

— Powiedział: „Idę zaraz za tobą”.

— Czy ktoś był w pobliżu? Rekrut ponownie pokręcił głową.

— Syreny umilkły. A w tej części miasta nikt nie mieszka. Całkiem się spaliła.

— Syreny umilkły? — powtórzyła Warder. — Czy przeżyliście nalot? Czy bomba mogła trafić… — Nagle podniosła wzrok i zobaczyła mnie. — Co pan tutaj robi? Co się stało z Kindle?

— Zaawansowana dyschronia, dzięki waszym ludziom — odparłem, wyłażąc spod zasłon. — Gdzie jest pan Dunworthy?

— W Corpus Christi z biegłą sądową — odpowiedziała.

— Idź, powiedz mu, że tu jestem i muszę zaraz z nim porozmawiać — poleciłem nowemu rekrutowi.

— Próbuję ustalić, co się stało z Carruthersem — syknęła Warder zaczerwieniona z gniewu. — Nie może pan tutaj wchodzić i…

— To ważne — uciąłem.

— Tak jak Carruthers — odparła. Odwróciła się do nowego rekruta. — Czy na tym terenie były jakieś bomby z opóźnionym zapłonem?

Rekrut niepewnie przeniósł wzrok z niej na mnie.

— Nie wiem.

— Jak to nie wiesz? — rzuciła gniewnie Warder. — A budynki i ruiny na tym terenie, czy były stabilne? Tylko mi nie mów, że nie wiesz!

— Lepiej pójdę po pana Dunworthy’ego — zaproponował rekrut.

— No dobrze — ustąpiła Warder. — Tylko zaraz wracaj. Mam jeszcze kilka pytań do ciebie.

Rekrut czmychnął, potrącając po drodze T.J., który właśnie wchodził ze stertą książek, vidów i dysków.

— O, świetnie — powiedział na mój widok. — Chciałem wam obojgu pokazać… — urwał i rozejrzał się. — Gdzie jest Verity?

— W 1888 — odparłem. — Dostała dyschronii przez te wszystkie skoki dla pana.

— Niczego nie wykazały — oznajmił, próbując ustawić stos w równowadze — co nie ma żadnego sensu. Wokół ośrodka musi występować zwiększony poślizg. Chodź, pokażę ci.

Pociągnął mnie do systemu komputerowego, ale w połowie drogi zatrzymał się, podszedł do konsoli i zapytał Warder:

— Czy był jakiś poślizg przy skoku Neda?

— Nie miałam czasu obliczyć — fuknęła Warder. — Próbuję wyciągnąć Carruthersa!

— Okay, okay — rzucił T.J., podnosząc ręce obronnym gestem. — Może pani to obliczyć?

Odwrócił się do mnie.

— Ned, chcę ci pokazać…

— Co to za poślizg przy moim skoku? — przerwałem. — Przy powrotnych skokach nie ma żadnych poślizgów.

— Był przy ostatnim skoku Verity — wyjaśnił TJ.

— Co go spowodowało?

— Jeszcze nie wiemy — przyznał. — Pracujemy nad tym. Podejdź tutaj. Pokażę ci, co robimy. — Zaprowadził mnie do systemu komputerowego. — Czy Verity mówiła ci o symach Waterloo?

— Mniej więcej — odparłem.

— Okay, bardzo trudno jest stworzyć dokładny komputerowy model wydarzenia historycznego, ponieważ wchodzi w grę tyle nieznanych czynników, ale Waterloo to wyjątek. Bitwa została przeanalizowana i każdy incydent opisano z mikroskopijną dokładnością. W dodatku — jego czarne palce szybko stukały w klawisze — występowało kilka punktów krytycznych oraz pewna liczba czynników, które mogły zmienić wynik bitwy: gwałtowne ulewy szesnastego i siedemnastego, niecność generała Grouchy’ego…

— Niewyraźny charakter pisma Napoleona — wtrąciłem.

— Właśnie. Wiadomość Napoleona do D’Erlona i niezdobycie Hougoumont, między innymi.

Nacisnął kolejne klawisze, przechylając się do tyłu, żeby zobaczyć rząd zespolonych ekranów za plecami.

— W porządku, właśnie tego szukamy — stwierdził, wziął pióro świetlne i podszedł do środkowego ekranu. — To jest sym Waterloo takiego, jakie było naprawdę.

Ekran pokazywał trójwymiarową szarą mgłę z jaśniejszymi i ciemniejszymi miejscami.

— To jest bitwa — oznajmił T.J., włączył pióro i wskazał na środek trójwymiarowej mgły. — A tutaj — wskazał obrzeża — są sąsiednie obszary temporalne i lokalizacyjne, na które wpłynęła bitwa.

Światło wróciło na środek i szybko wskazało kilka miejsc.

— Tutaj widzisz bitwę o Quatre Bras, walkę o Wavre, szarżę Starej Gwardii, odwrót.

Widziałem tylko rozmazane szare plamy. Czułem się jak wtedy, kiedy lekarz pokazuje mi skan. „Tutaj pan widzi płuca, serce…” — nigdy niczego takiego nie widzę.

— Wprowadziłem symulowane niekongruencje do modelu i zobacz, jak zmienia się symulacja — ciągnął T.J.

Podszedł do ekranu po lewej. O ile się orientowałem, wyglądał tak samo jak ten w środku.

— Tutaj na przykład Napoleon wysłał nieczytelny rozkaz do D’Erlona, żeby skręcił w kierunku Ligny, i w rezultacie D’Erlon wprowadził swoich ludzi za lewą flankę Napoleona zamiast przed, i pomyłkowo wzięto go za wroga. Wprowadziłem tu symulowanego historyka — wskazał szarość — który zastąpił notatkę Napoleona czytelnym rozkazem, co radykalnie zmieniło obraz, jak widzisz.

Musiałem mu wierzyć na słowo.

— Kiedy wprowadzasz niekongruencje, dostajesz wzorzec radykalnie zwiększonych poślizgów w ośrodku — wskazał świetlnym piórem — i nieco niższy poziom tutaj i tutaj w otoczeniu ośrodka, a dalej mniejsze peryferyjne plamki, kiedy system się koryguje.

Popatrzyłem na ekran z inteligentnym wyrazem twarzy.

— W tym przypadku system mógł się skorygować niemal natychmiast. D’Erlon wydał rozkazy swojemu zastępcy, który przekazał je porucznikowi, który nie dosłyszał ich w huku artylerii i jednak wysłał oddziały na lewą flankę, i sytuacja powróciła do pierwotnego kształtu — Wskazał świetlnym piórem na górny rząd ekranów.

— Wypróbowałem kilka wariantów o rozmaitym natężeniu. W tym historyk wyłamuje kłódkę na bramie w Hougoumont. W tym tutaj przeszkadza piechurowi strzelić, więc Letorte przeżył. A w tym historyk przechwytuje wiadomość od Blüchera do Wellingtona — mówił, pokazując jeden ekran za drugim. — Bardzo się różnią pod względem tego, jak oddziaływają na sytuację i ile trwa samokorekta kontinuum.

Wskazał kolejne ekrany.

— Ten trwał kilka minut, ten dwa dni, i najwyraźniej brakuje bezpośredniej korelacji pomiędzy rozmiarami niekongruencji a wywołanymi konsekwencjami. W tym — wskazał ostatni ekran na dole po lewej — zastrzeliliśmy Uxbridge’a, żeby udaremnić jego samobójczą szarżę, a jego zastępca natychmiast przejął dowodzenie z identycznym rezultatem. W tym natomiast — pokazał ekran w drugim rzędzie — historyk przebrany za pruskiego żołnierza potknął się i upadł w bitwie o Ligny, a samokorekta była ogromna, objęła cztery regimenty i samego Blüchera.

Przesunął się do środkowego ekranu.

— Tutaj zmieniliśmy okoliczności w La Sainte Haye. Strzechy zajęły się ogniem od pocisków artylerii, ale łańcuch ludzi z kociołkami pełnymi wody ugasił pożar.

Wskazał miejsce w pobliżu środka.

— Wprowadziłem tutaj historyka, który ukradł jeden kociołek. Stworzył poważną niekongruencje, a co najbardziej interesujące, samokorekta wywołała zwiększony poślizg nie tylko tutaj i tutaj — światło musnęło górną część ekranu — ale również tutaj, przed 1814 rokiem.

— Cofnęła się w przeszłość i skorygowała samą siebie?

— Właśnie — potwierdził. — W zimie 1812 roku była ostra zamieć, która rozmyła drogę przed La Sainte Haye i powstała głęboka koleina, która spowodowała, że przejeżdżający wóz zaprzężony w woły zgubił cześć ładunku, między innymi drewnianą beczułkę z piwem, którą znalazł służący i zaniósł do domu, do La Sainte Haye. Beczułka z odbitym wiekiem zastąpiła brakujący kociołek w brygadzie pożarowej, ogień ugaszono i niekongruencja się naprawiła.

Wrócił do komputera, stuknął w kolejne klawisze i wywołał nowe obrazy na ekranach.

— Ten, gdzie Gneisenau cofa się do Liege, i ten, gdzie historyk pomaga wyciągnąć działo z błota, też pokazują samokorekty w przeszłości.

— Dlatego kazałeś Verity skakać do maja? — zapytałem. — Bo myślisz, że niekongruencja spróbuje się naprawić, zanim zaistnieje?

— Ale nie wykryliśmy nigdzie żadnego poślizgu, tylko przy twoim skoku — odparł ze sfrustrowaną miną. — Każdy z nich — machnął w stronę ekranów — bez względu na wielkość samokorekty, wykazuje ten sam podstawowy wzorzec: radykalnie zwiększony poślizg w ośrodku, umiarkowanie zwiększony poślizg w najbliższym otoczeniu, a dalej od ośrodka izolowane nisze poślizgu.

— Co wcale nie pasuje do naszej niekongruencji — stwierdziłem gapiąc się w ekran.

— Nie pasuje — zgodził się TJ. — Poślizg przy skoku Verity wynosił dziewięć minut, i nie wykryłem żadnego radykalnego zwiększenia poślizgu wokół tego ośrodka. W ogóle jedyne poślizgi skupiają się w 2018 roku i są znacznie większe, niż powinny tak daleko od ośrodka.

Podszedł do komputera, wystukał coś i wrócił do ekranu po lewej, na którym zaszła niewielka zmiana.

— Jedyny zbliżony to ten — oznajmił. — Kazaliśmy historykowi wystrzelić pocisk armatni, który zabił Wellingtona.

Poszukał w kieszeniach pióra świetlnego, nie znalazł go i posłużył się palcem.

— Widzisz? Tutaj i tutaj, mamy radykalnie zwiększony poślizg, ale nie może objąć zmian i rozbieżności, które powstają tutaj, tutaj i tutaj — pokazał trzy miejsca blisko ogniska — i wielkość poślizgu spada ostro tutaj, a tutaj widzisz — pokazał dalej — jak rezerwy zawodzą i sieć zaczyna wadliwie funkcjonować, kiedy historia zmienia bieg.

— I Napoleon wygrywa bitwę pod Waterloo.

— Tak — potwierdził. — Widzisz podobieństwa do waszej niekongruencji tutaj — wskazał ciemniejszą plamkę szarości — gdzie występuje gniazdo zwiększonego poślizgu prawie siedemdziesiąt lat od ośrodka, i tutaj — plamka jaśniejszej szarości — brak poślizgu w małej odległości od ośrodka.

— Ale wciąż jest radykalnie zwiększony poślizg w samym ośrodku — zauważyłem.

— Tak — przyznał ponuro. — W każdej niekongruencji, którą badaliśmy. Oprócz waszej.

— Ale przynajmniej mogłeś udowodnić, że niekongruencja jest możliwa — pocieszyłem go. — Zawsze to już coś.

— Jak to? — nie zrozumiał. — To tylko matematyczne symy.

— Wiem, ale pokazałeś, co by było, gdyby… Gwałtownie pokręcił głową.

— Gdybyśmy naprawdę spróbowali wysłać historyka pod Waterloo, żeby przechwycił wiadomość, zastrzelił konia albo pokazał drogę, sieć by się nie otworzyła. Historycy próbują tego od ponad czterdziestu lat. Nikt nie zbliży się bardziej niż dwa lata i sto mil od Waterloo. — Gniewnie machnął ręką na rząd ekranów. — Te wszystkie symy bazują na sieci bez żadnych zabezpieczeń.

Więc wróciliśmy do punktu wyjścia.

— Czy coś mogło pokonać zabezpieczenia przy skoku Verity? — zapytałem. — Albo je uszkodzić?

— Sprawdziliśmy to jako pierwsze. Pod każdym względem to wyglądało na całkowicie normalny skok.

Wszedł pan Dunworthy z zatroskaną miną.

— Przepraszam, że tak długo trwało — powiedział. — Poszedłem sprawdzić, czy biegła sądowa wykryła coś na temat daty lub nazwiska.

— I wykryła? — zapytałem.

— Gdzie jest rekrut? — wtrąciła opryskliwie Warder, zanim pan Dunworthy zdążył odpowiedzieć. — Miał wrócić z panem.

— Posłałem go do katedry, musi czymś zająć lady Schrapnell, żeby tutaj nie przyszła i nie znalazła Neda.

Mogłem na nim polegać tak samo, jak w sprawie latarki czy znalezienia powrotnej drogi do domu, więc powinienem się streszczać.

— Czy biegła sądowa odcyfrowała nazwisko pana C?

— Nie. Zawęziła liczbę liter do ośmiu i zlokalizowała fragment o Coventry, a teraz pracuje nad datą.

No, to już coś.

— Potrzebujemy tego jak najszybciej — powiedziałem. — Terence i Tossie wczoraj się zaręczyli.

— O nie — jęknął pan Dunworthy i rozejrzał się, jakby musiał usiąść. — w czasach wiktoriańskich zaręczyny były bardzo poważną sprawą — wyjaśnił na użytek T.J. Potem zwrócił się do mnie: — Ned, wy dwoje ciągle nie macie żadnych wskazówek co do tożsamości pana C?

— Nie, i jeszcze nie zdołaliśmy zajrzeć do pamiętnika — wyznałem. Verity ma nadzieję, że pan C. przyjdzie jutro na kościelny festyn.

Próbowałem sobie przypomnieć, czy miałem jeszcze coś im powiedzieć albo o coś zapytać.

— T.J., wspominałeś o poślizgu przy powrotnym skoku.

— A tak. Warder! — krzyknął w stronę konsoli, gdzie techniczka wściekle waliła w klawisze. — Już pani obliczyła poślizg?

— Przecież próbuję…

— Wiem, wiem, próbuje pani wyciągnąć Carruthersa.

— Nie — odparła — próbuję przenieść Fincha.

— To może zaczekać — oświadczył TJ. — Potrzebuję poślizgu przy powrotnym skoku Neda.

— Dobrze! — warknęła, błyskając setką serafinowych oczu. Stukała w klawisze przez pół minuty. — Trzy godziny, osiem minut.

— Trzy godziny! — wykrzyknąłem.

— Lepiej niż przy ostatnim skoku Verity — powiedział pan Dunworthy. — Ona miała dwa dni.

TJ. rozłożył ręce i wzruszył ramionami.

— Tego nie było w żadnym symie. Coś mi przyszło do głowy.

— Jaki dzisiaj dzień?

— Piątek — odpowiedział T.J.

— Zostało dziewięć dni do konsekracji — dodał w zamyśleniu pan Dunworthy. — Piątego listopada.

— Dziewięć dni! — powtórzyłem. — Dobry Boże! I pewnie strusia noga biskupa jeszcze się nie znalazła?

Pan Dunworthy pokręcił głową.

— Sprawy nie wyglądają dobrze, co, chorąży Kleppermanie?

— Z jednym wyjątkiem — oznajmił T.J., podbiegł do komputera i stuknął w klawisze. — Zrobiłem kilka scenariuszy bombardowania Berlina. — Ekrany pokazały lekko zmieniony deseń szarych smug. — Samolot zabłądził, trafienie samolotu, trafienie pilota, nawet eliminacja samolotu razem z pilotem, i nic z tego nie wpłynęło na wynik. Londyn wciąż zostaje zbombardowany.

— Też mi dobra nowina — rzucił kwaśno pan Dunworthy.

— No, zawsze to coś — powiedziałem, chociaż sam w to nie wierzyłem.

Sieć zamigotała i pojawił się Finch. Zaczekał, aż Warder podniesie zasłony, a potem ruszył prosto do pana Dunworthy’ego i oznajmił.

— Mam wspaniałe nowiny dotyczące… — Urwał i spojrzał na mnie. Zaczekam w pańskim gabinecie, sir — powiedział i wyszedł pospiesznie.

— Chcę wiedzieć, co knuje Finch — zażądałem. — Czy pan go wysłał, żeby utopił Księżniczkę Ardżumand?

— Utopił…? — powtórzył T.J. i parsknął śmiechem.

— Tak czy nie? — warknąłem. — I proszę nie mówić, że nie wolno panu powiedzieć.

— Naprawdę nie możemy ci powiedzieć, na czym polega misja Fincha — odparł pan Dunworthy — ale zapewniam cię, że Księżniczce Ardżumand nic nie grozi i że ucieszą cię rezultaty tej misji.

— Jeśli Henry wraca — rzuciła opryskliwie Warder od konsoli — muszę go wysłać teraz, żeby zacząć półgodzinne intermisje dla Carruthersa.

— Potrzebujemy informacji biegłej, jak tylko pan ją otrzyma — powiedziałem do pana Dunworthy’ego. — Spróbuję przeskoczyć dzisiaj wieczorem albo jutro.

Pan Dunworthy kiwnął głową.

— Nie mogę marnować całego dnia — syknęła Warder. — Próbuję…

— Już dobrze — rzuciłem i podszedłem do sieci.

— Na którą pana odesłać? — zapytała Warder. — Pięć minut po przejściu?

Nadzieja nagle rozkwitła we mnie niczym jedna z tęczy Wordswortha.

— Mogę wrócić wtedy, kiedy zechcę?

— Przecież to podróże w czasie — zirytowała się Warder. — Nie mogę marnować całego…

— Wpół do piątej — powiedziałem. Przy odrobinie szczęścia będę miał dwadzieścia minut poślizgu i festyn dawno się skończy.

— Wpół do piątej? — oburzyła się Warder. — Nikt nie będzie pana szukać?

— Nie — zapewniłem. — Terence ucieszy się, że nie musi wracać do Jazdy na Kucyku.

Warder wzruszyła ramionami i zaczęła nastawiać koordynaty. — Wejść do sieci — rozkazała i uderzyła w klawisz SEND. Sieć zamigotała. Poprawiłem krawat i kapelusz, po czym dziarsko wkroczyłem na festyn. Niebo wciąż było zachmurzone, więc nie poznałem po słońcu, która godzina, a zegarek był bezużyteczny, tłum jednak wydawali się przerzedzać. Na pewno było co najmniej wpół do czwartej. Podszedłem do straganu ze starociami, żeby zameldować Verity, że nie mam o czym meldować.

Nie było jej. Stragan obsługiwały Róża i Lilia Chattisbourne, które próbowały mi sprzedać srebrny młotek do cukru.

— Ona jest w namiocie z herbatą — powiedziały, ale tam też jej nie było.

Natomiast kręcił się tam Cyryl w złudnej nadziei, że ktoś upuści kanapkę, i sprawiał wrażenie, że spędził tam cały dzień. Kupiłem mu jagodziankę, a sobie brukowca i filiżankę herbaty, które zaniosłem z powrotem do Ukrytego Skarbu.

— Coś szybko wróciłeś — stwierdził Terence. — Mówiłem, żebyś się nie spieszył.

— Która godzina? — zapytałem i poczułem, że ziemia usuwa mi się spod nóg. — Mój zegarek… stanął.

— „Było to najlepsze masło” — zacytował Terence. — Pięć po dwunastej. Pewnie nie chcesz poprowadzić dla odmiany Jazdy na Kucyku? — zagadnął z nadzieją.

— Nie — powiedziałem.

Powędrował smętnie w stronę podjazdu, a ja popijałem herbatę, pogryzałem brukowca i rozmyślałem o niesprawiedliwości Losu.

To było bardzo długie popołudnie. Eglantyna, która wyżebrała od sióstr następną pięciopensówkę, spędziła większość dnia przykucnięta nad piaskiem, planując swoją strategię.

— Myślę, że w żadnym kwadracie nie ma Wielkiej Nagrody — oznajmiła, kiedy zmarnowała dwupensówkę na numer dwa.

— Jest — odparłem. — Sam ją włożyłem, czy mi wierzysz, czy nie.

— Ja panu wierzę — powiedziała. — Wielebny Arbitage widział, jak pan to robił. Ale może ktoś się zakradł i zabrał ją, kiedy nikt nie patrzył.

— Ktoś tu był przez cały czas.

— Mogli się zakraść od tyłu — wyjaśniła. — Kiedy rozmawialiśmy.

Znowu przykucnęła, a ja wróciłem do brukowca, który był nawet twardszy niż brukowiec na Modlitwie za Służbę RAF i Wencie Wypieków, i rozmyślałem o strusiej nodze biskupa.

Czy ktoś ją wyniósł od tyłu, kiedy nikt nie patrzył? Twierdziłem że nikt się na nią nie połaszczy, ale spójrzcie tylko, jakie rzeczy ludzie kupują na kiermaszach staroci. Może jednak jakiś szabrownik wygrzebał ją z gruzów. A może Verity miała rację i zabrano ją z katedry jeszcze przed nalotem. Albo była w katedrze podczas nalotu, albo jej nie było, rozmyślałem patrząc na kwadraty piasku. To jedyne dwie możliwości. I w obu przypadkach musiała gdzieś być. Ale gdzie? Pod numerem osiemnastym? Dwudziestym piątym?

O wpół do drugiej wikary przyszedł mnie zastąpić, żebym mógł „zjeść porządny lunch” i „obejrzeć festyn”. Rzeczony „porządny lunch” składał się z kanapki z pastą rybną, której połowę oddałem Cyrylowi, oraz następnej filiżanki herbaty. Potem zrobiłem obchód straganów. Wygrałem czerwony szklany pierścionek w stawie wędkarskim, kupiłem pikowany kapturek na imbryczek do herbaty, pachnidełko zrobione z pomarańczy naszpikowanej goździkami, porcelanowego krokodyla i słoik galaretki z cielęcych nóżek, powiedziałem Verity, że nie poznałem daty ani nazwiska pana C, i wróciłem do Ukrytego Skarbu. Kiedy Eglantyna nie patrzyła, zakopałem krokodyla pod numerem dziewiątym.

Popołudnie wlokło się powoli. Ludzie wybierali cztery, szesnaście, dwadzieścia jeden i dwadzieścia dziewięć, i nawet odnaleziono dwa szylingi. Eglantyna wydała resztę pieniędzy na próżno i odeszła naburmuszona. W pewnej chwili zjawił się Baine z Księżniczką Ardżumand i wepchnął mi ja w ramiona.

— Mógłby pan jej popilnować, panie Henry? — poprosił. — Pani Mering życzy sobie, żebym poprowadził kokosowe rzutki, a obawiam się że Księżniczki Ardżumand nie można zostawić samej nawet na chwilę — zakończył, mierząc ją surowym spojrzeniem.

— Znowu ten perłowy ryunkin? — zapytałem.

— Tak, sir.

Wielka skrzynia z piaskiem również nie wydawała się najlepszym miejscem dla kota.

— Czemu nie możesz przespać całego dnia na wystawie robótek, ten cętkowany kot na kiermaszu staroci Narodzenia Maryi Dziewicy? — zapytałem ją.

— Mouę — odpowiedziała i potarła nosem o moją dłoń.

Pogłaskałem ją, myśląc, jaka szkoda, że nie utonęła i nie osiągnęła nieistotności, żeby sieć zamknęła się przede mną, kiedy próbowałem zwrócić, i żebym mógł ją zatrzymać.

Oczywiście tak naprawdę nie mógłbym jej zatrzymać. Porwałby ją jakiś miliarder, a jeden kot nie zastąpi całego wymarłego gatunku, nawet przez klonowanie. A jednak, rozmyślałem drapiąc ją za uszami ona jest bardzo miłym kotem. Oczywiście nie licząc perłowego ryunkina. I niebieskiego klenia profesora Peddicka.

Finch nadszedł w pośpiechu. Rozejrzał się szybko, nachylił się do mnie i szepnął:

— Mam wiadomość od pana Dunworthy’ego. Polecił panu przekazać, że rozmawiał z biegłą sądową, która odcyfrowała datę wycieczki do Coventry. Powiedział…

— Mamusia mówi, żeby pan pozwolił mi jeszcze na trzy próby — odezwała się Eglantyna, pojawiwszy się znikąd — a ona zapłaci panu pięć pensów, jak festyn się skończy.

Finch zerknął nerwowo na Eglantynę.

— Czy możemy gdzieś porozmawiać prywatnie, sir? — zapytał.

— Eglantyno — zacząłem. — Chciałabyś poprowadzić Ukryty Skarb przez kilka minut?

Pokręciła głową.

— Chcę kopać. Osobie prowadzącej nie wolno wygrywać nagród. Chcę numer dwa.

— Przepraszam — powiedziałem. — Ten dżentelmen był przed tobą. Panie Finch, który kwadrat pan wybiera?

— Kwadrat? — powtórzył Finch.

— Kwadrat do kopania. — Wskazałem piaskownicę. — Ponieważ jest trzydzieści kwadratów, większość ludzi wybiera datę. Jeśli to jeden z numerów — dodałem, przypomniawszy sobie, że miesiąc może mieć trzydzieści jeden dni. — Czy ma pan jakąś konkretną datę na myśli panie Finch?

— Och — połapał się Finch. — Data. Chciałbym kwadrat numer…

— On nie zapłacił — przerwała Eglantyna. — Najpierw musi pan zapłacić dwupensówkę, żeby kopać.

Finch pogrzebał w kieszeniach.

— Obawiam się, że nie mam…

— Kamerdynerzy mogą spróbować za darmo — oświadczyłem.

— Jaki numer…?

— To niesprawiedliwe — zajęczała Eglantyna. — Dlaczego kamerdynerzy mogą próbować za darmo?

— Zasada kościelnych festynów — wyjaśniłem.

— Kamerdynerowi pani Mering pan nie pozwolił spróbować darmo — wytknęła mi.

— On wykorzystał swoją szansę na kokosowych rzutkach — odparłem podając Finchowi łopatę. — Data, panie Finch?

— Piętnaście poproszę, panie Henry — powiedział szybko.

— Piętnaście? — zachłysnąłem się. — Na pewno?

— Nie może pan wybrać piętnastki — wtrąciła Eglantyna. — Już była wybrana. Ani szesnastki, ani siedemnastki. Nie może pan wybrać numeru, który już był wybrany. To wbrew zasadom.

— Piętnaście — powtórzył twardo Finch.

— Ależ to niemożliwe — zaprotestowałem. — Piętnasty jest jutro.

— I nie może pan kupić szóstki ani dwadzieścia dwa — ciągnęła Eglantyna — bo ja zamierzam je kupić.

— Czy była absolutnie pewna? — zapytałem.

— Tak, sir — potwierdził Finch.

— A miesiąc? Może chodziło o lipiec? Albo sierpień? — Chociaż wiedziałem, że to niemożliwe. Verity powiedziała mi tamtego dnia w Iffley, że wycieczka do Coventry odbyła się w czerwcu.

— Wybrałabym jakiś róg — podsunęła Eglantyna. — Trzydzieści albo jeden.

— Na pewno to był piętnasty? Jutro?

— Tak, sir — powiedział Finch. — Pan Dunworthy wysłał mnie natychmiast, żebym pana uprzedził.

— Muszę zawiadomić Verity — powiedziałem. — Finch, zamykamy sklepik.

— Pan nie może — zaskomlała Eglantyna. — Mam jeszcze trzy szanse.

— Pozwól pan jej kopać w trzech kwadratach, a potem zamknij interes — poleciłem i ruszyłem w stronę straganu ze starociami, zanim któreś z nich zdążyło zaprotestować, przemykając się bokiem, żeby nie opadła mnie pani Mering ani żadna z dziewcząt Chattisbourne’ów. Verity sprzedawała banjo bez strun młodemu człowiekowi w kapeluszu derby i z podkręconym wąsem. Podniosłem niezidentyfikowany przyrząd z dużym zębatym kółkiem oraz dwoma rzędami zakrzywionych ostrzy i udawałem, że znam jego przeznaczenie, dopóki młodzieniec nie odszedł.

— Niejaki pan Kilbreth — oznajmiła Verity. — Pisany przez „K”.

— Biegła sądowa odcyfrowała datę wycieczki do Coventry — powiedziałem szybko, zanim ktoś zdążył nam przeszkodzić. — To piętnasty czerwca.

Verity była wstrząśnięta.

— Ale to niemożliwe. Piętnasty jest jutro.

— Dokładnie tak samo uważam.

— Skąd się dowiedziałeś? Przeszedłeś jeszcze raz?

— Nie. Finch przeszedł i powiedział mi.

— On jest pewien?

— Tak. I co zrobimy? — zapytałem. — Chyba nie mogę po prostu zaproponować wypadu do Coventry jutro rano? Żeby podziwiać widoki?

Verity potrząsnęła głową.

— Po takim wydarzeniu przez cały następny dzień obgadują je z Chattisbourne’ami, wikarym i wdową Wallace. Za nic nie wyjadą, żeby nie stracić plotek. To najlepsza część festynu.

— A ryby? — zapytałem.

— Ryby?

— Możemy powiedzieć pułkownikowi i profesorowi Peddickowi, że tam są doskonałe płycizny albo głębie, albo kamieniste dno na leszcze czy co innego. Czy Coventry leży nad rzeką? Pułkownik i profesor Peddick nie oprą się żadnej pokusie związanej z rybami.

— No, nie wiem — mruknęła Verity z namysłem — ale podsunąłeś mi pomysł. Pewnie nie potrafisz strzelać palcami u nóg?

— Co?

— Tak to robiły siostry Fox. Nie szkodzi, wystarczy nam… — zaczęła grzebać wśród rupieci na stoisku. — O, świetnie, jeszcze tu jest — powiedziała i podniosła metalowe puzderko na fiołki w cukrze. — Masz, kup to — zażądała, wtykając mi pudełeczko. — Ja nie mam pieniędzy.

— Po co?

— Mam pomysł — oznajmiła. — Kup to. Kosztuje pięć pensów. Posłusznie podałem jej szylinga.

— Ja chciałam to kupić — oznajmiła Eglantyna, pojawiając się znikąd.

— Myślałem, że kopiesz w Ukrytym Skarbie — powiedziałem.

— Kopałam — odparła. — Kwadraty dziesięć, jedenaście i dwadzieścia siedem. W żadnym nie było skarbu. Nie wierzę, że tam jest. Nie wierzę, że pan tam włożył skarb. — Odwróciła się do Verity. — Mówiłam pani dzisiaj rano, że chcę kupić pudełko na fiołki w cukrze.

— Niestety — odparła Verity — pan Henry już je kupił. Bądź grzeczną dziewczynką i znajdź panią Mering. Muszę z nią pomówić.

— Ma akurat odpowiednią wielkość, żeby trzymać w nim guziki — powiedziała Eglantyna. — I mówiłam pani dzisiaj rano, że chcę je kupić.

— Nie wolałabyś ładnej książeczki? — zasugerowała Verity i podsunęła jej „Staromodną dziewczynę”.

— Masz dwa pensy — zaproponowałem. — Jeśli przyprowadzisz panią Mering, powiem ci, gdzie jest skarb.

— To wbrew zasadom — sprzeciwiła się Eglantyna.

— Ale nie podpowiedz. — Nachyliłem się i szepnąłem jej do ucha: — Bitwa pod Waterloo.

— Dzień czy rok?

— Musisz sama odgadnąć.

— Podpowie mi pan, w którym kwadracie jest szyling?

— Nie — zaprzeczyłem. — I przyprowadź panią Mering, zanim zaczniesz kopać.

Odbiegła pędem.

— Szybko, zanim ona wróci — powiedziałem — jaki masz pomysł? Verity odebrała mi pudełeczko, zdjęła pokrywkę i uniosła nad pudełkiem jak nad cymbałkami, a potem złączyła obie części z metalicznym trzaskiem.

— Seans spirytystyczny — oznajmiła.

— Seans? — powtórzyłem. — Żałuję, że nie pozwoliłem Eglantynie kupić tego pudełeczka.

— Mówiłeś, że pułkownik i profesor Peddick nie oprą się żadnej pokusie związanej z rybami — przypomniała mi. — No więc pani Mering nie oprze się żadnej pokusie związanej z duchami czy seansami spirytystycznymi…

— Seans? — podchwyciła pani Mering, nadciągając w swojej Sukni Rozmaitych Farb. — Proponujesz nam seans, Verity?

— Tak, ciociu Malwinio — przyświadczyła Verity, pospiesznie zawinęła pudełeczko w bibułkę, włożyła je do koszyka w kształcie łabędzia i wręczyła mi obie rzeczy. — Z pewnością będzie pan zadowolony zakupów, panie Henry — powiedziała i zwróciła się do pani Mering: — Pan Henry właśnie mi mówił, że nigdy nie brał udziału w seansie spirytystycznym.

— Czy to prawda, panie Henry? — wykrzyknęła pani Mering. — O, w takim razie musimy koniecznie urządzić dzisiaj seans, specjalnie dla Pana. Poproszę wielebnego pana Arbitage’a, żeby się przyłączył. Panie Arbitage! — zawołała i odeszła w pośpiechu.

— Daj mi pudełeczko na fiołki — szepnęła Verity. Odwróciłem się nieco, żeby nikt nie widział naszych dłoni, i podałem jej bibułkowe zawiniątko.

— Do czego chcesz go użyć?

— Do stukania w stół — szepnęła i schowała pudełeczko do torebki. — Dzisiaj otrzymamy spirytystyczną wiadomość, żeby jechać do Coventry.

— Myślisz, że to podziała? — wyraziłem wątpliwość.

— Podziałało w przypadku madame Iritosky — odparła. — I D.D. Home, i sióstr Fox, i Florence Cook. Nabrał się naukowiec William Crookes oraz Arthur Conan Doyle. Pani Mering wzięła ciebie za ducha. Nam też się uda. Dlaczego nie?

Pani Mering podbiegła do nas, łopocząc szatą.

— Wielebny pan Arbitage prowadzi loterię ciast. Muszę pamiętać, żeby zapytać go później. O, panie Henry — wzięła mnie za ramię — wiem, że urządzimy wspaniały seans. Już teraz wyczuwam w pobliżu obecność duchów.

Właściwie to był Baine, który stanął za jej plecami i czekał na przerwę, żeby zabrać głos.

— Może to ten sam duch, którego pan słyszał poprzedniej nocy, panie Hen… o co chodzi, Baine? — rzuciła niecierpliwie.

— Madame Iritosky, jaśnie pani — powiedział.

— Tak, tak, co z nią?

— Jest tutaj.

Загрузка...