ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

W Dolinę Śmierci…

Alfred lord Tennyson, „Szarża Lekkiej Brygady”


W westybulu — Wezwanie — Baine rozpakowuje bagaż i dokonuje interesującego odkrycia — W kuchni — Zdumiewające anegdoty o jasnowidzeniu Jane — Przygotowania do seansu spirytystycznego — Współczuję Napoleonowi — Klejnoty — Pojedynek mediów — Upiorna zjawa

Madame Iritosky czekała w westybulu z dziewięcioma sztukami bagażu, wielką, czarną, emaliowaną gablotą oraz księciem de Vecchio.

— Madame Iritosky! — zagulgotała pani Mering. — Co za urocza niespodzianka! I książę! Baine, przyprowadźcie pułkownika i powiedzcie mu, że mamy gości! Tak się ucieszy! Znacie państwo pannę Brown — wskazała Verity — a to jest pan Henry.

Weszliśmy za nią do domu.

— Co ona tutaj robi? — mamrotała Verity. — Myślałam, że nigdy nie opuszcza domu.

— Milo pana poznacz, signor Henri — powiedział książę de Vecchio z ukłonem.

— Dlaczego pani nas nie zawiadomiła o swoim przyjeździe? — wypytywała pani Mering. — Baine wyszedłby po was na stację.

— Sama nic nie wiedziałam aż do wczorajszej nocy — odparła madame Iritosky — kiedy to odebrałam wiadomość z Tamtego Świata. Nie wolno ignorować wezwania duchów.

Nie wyglądała tak, jak się spodziewałem. Niska, kluchowata kobiecina z kartoflowatym nosem i zmierzwionymi siwymi włosami, w dość wytartej brązowej sukni. Kapelusz też miała obszargany, a pióra na nim pochodziły chyba od koguta. Przypuszczałem, że pani Mering będzie kręcić nosem na osobę tego rodzaju, ale ona dosłownie płaszczyła się przed gościem.

— Wiadomość od duchów? — zawołała, klaszcząc w ręce. — Jakie podniecające! Co powiedziały?

— „Jedź!” — oznajmiła dramatycznie madame Iritosky.

Avanti! — przetłumaczył książę de Vecchio. — Wysztukali to na sztole. „Jedź”.

— „Dokąd mam jechać?”, zapytałam je — ciągnęła madame Iritosky — i czekałam, żeby wystukały odpowiedź. Ale panowała cisza.

Silencio — uzupełnił książę.

— „Dokąd mam jechać?”, zapytałam je ponownie — mówiła madame Iritosky — i nagle na stole przede mną zabłysło białe światło, które rosło i rosło, aż zmieniło się… — zrobiła dramatyczną pauzę — w pani list!

— Mój list! — westchnęła pani Mering, a ja przysunąłem się do niej w obawie, że będziemy świadkami następnego omdlenia, ona jednak tylko zachwiała się i odzyskała równowagę. — Napisałam do madame o duchach, które widziałam — zwróciła się do mnie — a teraz one po nią posłały!

— One próbują coś pani powiedzieć — oświadczyła madame Iritosky, wpatrując się w sufit. — Wyczuwam ich obecność. Są teraz z nami.

Podobnie jak Tossie, Terence i Baine. I pułkownik Mering w stanie krańcowej irytacji. Miał na sobie wodery i trzymał podbierak.

— O co znowu chodzi? — burknął. — Lepiej, żeby to było coś ważnego. Dyskutujemy z Peddickiem o bitwie Monmoutha.

— Panno Mering, amor mia — zawołał książę i natychmiast podszedł do Tossie. — Jestem szczęśliwy, że znowu panią widzę.

Nachylił się nad dłonią Tossie, jakby chciał ją ucałować.

— Jak się pan miewa? — rzucił Terence. Wysunął się przed Tossie i sztywno wyciągnął rękę. — Terence St. Trewes, narzeczony panny Mering.

Książę i madame Iritosky wymienili spojrzenia.

— Mesiel, nigdy nie zgadniesz, kto przyjechał! — zawołała pani Mering. — Madame Iritosky, przedstawiam pani mojego męża, pułkownika Meringa!

— Pułkowniku Mering, dziękujemy, że przyjął nas pan w swoi domu — powiedziała madame Iritosky, pochylając przed nim kogucie pióra na głowie.

— Hrrumm — mruknął pułkownik przez wąsy.

— Mówiłam ci, Mesiel, że widziałam ducha — paplała pani Mering. — Madame Iritosky przyjechała, żeby nawiązać z nim kontakt. Mówi, ze duchy są z nami nawet teraz.

— Ciekawe jak — burknął pułkownik. — Brakuje miejsca w tym przeklętym westybulu. Mamy dom. Po co tutaj stać z bagażami.

— Och, oczywiście — zreflektowała się pani Mering, jakby dopiero teraz zauważyła tłok panujący w westybulu. — Proszę wejść, madame Iritosky, książę, przejdźmy do biblioteki. Baine, każcie Jane podać herbatę, zanieście rzeczy madame Iritosky i księcia do ich pokojów.

— Gablotę także, jaśnie pani? — zapytał Baine.

— Ga… — pani Mering popatrzyła ze zdumieniem na stertę bagaży. — Ojej, jak dużo bagażu! Wyjeżdża pani w podróż, madame Iritosky?

Madame i książę ponownie wymienili spojrzenia.

— Kto wie? — odparła madame Iritosky. — Kiedy duchy rozkazują, ja słucham.

— O, oczywiście — powiedziała pani Mering. — Nie, Baine, madame Iritosky będzie potrzebowała gabloty na seans. Wstawcie ją do salonu.

Zaciekawiło mnie, jakim cudem on ją tam wepchnie, pomiędzy otomany, aspidistry i ekrany przed kominkiem.

— I zanieście resztę rzeczy na górę — ciągnęła pani Mering — i rozpakujcie.

— Nie! — sprzeciwiła się ostro madame Iritosky. — Wolę sama rozpakować swoje rzeczy. Psychiczne linie mocy, pani rozumie.

— Oczywiście — przyświadczyła pani Mering, która chyba nie lepiej niż reszta z nas orientowała się, co to są psychiczne linie mocy. — Po herbacie zabiorę panią na dwór i pokażę miejsce, gdzie po raz pierwszy zobaczyłam tego ducha.

— Nie! — odmówiła madame Iritosky. — Ta długa podróż nadwaga moje siły. Pociągi! — wzdrygnęła się. — Po herbacie muszę odpocząć. Jutro pokaże mi pani cały dom i posiadłość.

— Oczywiście — pani Mering wydawała się rozczarowana. — Zbadamy spirytualną obecność w Muchings End — ciągnęła madame Iritosky. — Z pewnością jest tutaj duch. Nawiążemy łączność.

— Och, jak zabawnie! — zawołała Tossie. — Czy będą manifestacje?

— Możliwe — przyznała madame Iritosky i ponownie przyłożył rękę do czoła.

— Pani jest zmęczona, madame Iritosky — powiedziała pani Mering. — Musi pani usiąść i napić się herbaty.

Poprowadziła madame Iritosky i księcia do biblioteki.

— Dlaczego mi nie powiedziałaś o księciu de Vermicelli? — zwrócił się Terence do Tossie, kiedy szli za resztą towarzystwa.

— De Vecchio — poprawiła Tossie. — On jest okropnie przystojny prawda? Lilia Chattisbourne mówi, że wszyscy Włosi są przystojni. Czy pan też tak uważa?

— Duchy! — fuknął pułkownik Mering i trzepnął podbierakiem o nogę. — Brednie! Idiotyczne nonsensy! — I zamaszystym krokiem wrócił do bitwy Monmoutha.

Baine, który krytycznie oglądał bagaż, skłonił się i ruszył korytarzem w stronę kuchni.

— No więc? — zapytałem, kiedy wszyscy odeszli. — Co teraz zrobimy?

— Przygotujemy się na wieczór — odparła Verity. — Czy odratowano z wraku ten koszyk z pokrywą, w którym miałeś Księżniczkę Ardżumand?

— Tak — potwierdziłem. — Jest w mojej szafie.

— Świetnie — ucieszyła się Verity. — Przynieś go do salonu. Muszę przyszyć do podwiązki pudełko na fiołki w cukrze. — Zaczęła wchodzić na schody.

— Wciąż planujesz urządzić tutaj seans spirytystyczny z madame Iritosky?

— Jutro jest piętnasty. Masz lepszy pomysł?

— Nie możemy zwyczajnie zaproponować Tossie wycieczki do Coventry… tak jak do kościoła w Iffley?

— Ona nie pojechała do kościoła w Iffley, pojechała do Terence’a, i sam ją słyszałeś. Aż się pali, żeby zbadać posiadłość i zobaczyć manifestacje. Za nic z tego nie zrezygnuje.

— A co z księciem de Vecchio? — zapytałem. — Czy on może być panem C? Zjawił się akurat w odpowiedniej chwili i wygląda mi na takiego, co to używa fałszywego nazwiska..

— Niemożliwe — zaprzeczyła Verity. — Tossie była szczęśliwą małżonką pana C. przez pięćdziesiąt lat, pamiętasz? Książę de Vecchio przepuściłby jej wszystkie pieniądze i zostawił ją na lodzie w Mediolanie po trzech miesiącach.

Musiałem przyznać jej rację.

— Jak myślisz, co oni tutaj robią?

Verity zmarszczyła brwi.

— Nie wiem. Zakładałam, że madame Iritosky nigdy nie urządza seansów poza domem, bo w domu ma te wszystkie zapadnie i sekretne przejścia. — Otworzyła drzwiczki gabloty. — Ale niektóre jej efekty są przenośne. — Zamknęła drzwiczki. — Albo przyjechała, żeby przeprowadzić badania. No wiesz, poszperać w szufladach, przeczytać listy, obejrzeć portrety rodzinne.

Podniosła ferrotypię pary stojącej obok drewnianego drogowskazu z napisem: LOCH LOMOND.

— „Widzę mężczyznę w cylindrze — zaintonowała, dotykając czoła koniuszkami palców. — Stoi nad jakąś wodą… chyba nad jeziorem. Tak, stanowczo nad jeziorem”, a wtedy pani Mering woła: „To wujek George!” One tak robią, zbierają informacje, żeby przekonać łatwowierne osoby. Chociaż pani Mering nie trzeba przekonywać. Jest gorsza od Arthura Conan Doyle’a. Madame Iritosky podczas swojego „odpoczynku” pewnie zamierza wśliznąć się do sypialni i zgromadzić amunicję na seans.

— Powinniśmy ją namówić, żeby ukradła dla nas pamiętnik Tossie — zaproponowałem.

Verity uśmiechnęła się.

— Co dokładnie Finch mówił o pamiętniku? Czy to na pewno był piętnasty?

— Mówił, że pan Dunworthy kazał nam powiedzieć, że biegła sądowa odcyfrowała datę i to był piętnasty.

— Czy Finch mówił, jak ona do tego doszła? Wiesz, piątka wygląda bardzo podobnie do szóstki, albo do ósemki. A jeśli to było szesnastego czy osiemnastego, mamy czas na… muszę z nim porozmawiać — oświadczyła. — Jeśli pani Mering o mnie zapyta, powiedz, że poszłam zaprosić wielebnego pana Arbitage na seans. I spróbuj znaleźć dwa kawałki drutu, długie na jakieś półtorej stopy.

— Po co?

— Na seans. Finch przypadkiem nie zapakował tamburynu do twojego bagażu?

— Nie — zaprzeczyłem. — Myślisz, że powinnaś to robić? Pamiętaj, Co się wczoraj stało.

— Idę porozmawiać z Finchem, nie z biegłą sądową. — Naciągnęła rękawiczki. — A zresztą już całkiem wyzdrowiałam. Wcale nie uważam, że jesteś przystojny — zakończyła i wyfrunęła przez frontów drzwi.

Poszedłem do mojego pokoju, wziąłem kosz i zaniosłem go do salonu. Verity nie mówiła, co chce z nim zrobić, więc postawiłem go na kominku za ekranem, gdzie Baine nie powinien go zobaczyć, kiedy przyniesie gablotę, i odstawić w bezpieczne miejsce.

Kiedy wracałem korytarzem, Baine czekał na mnie w uprzątniętym już z bagażów westybulu.

— Czy mogę zamienić z panem słówko, sir? — zapytał. Spojrzał niespokojnie w kierunku biblioteki. — Na osobności?

— Oczywiście — odpowiedziałem z nadzieją, że nie będzie mnie znowu wypytywał o Stany Zjednoczone, i zaprowadziłem go do mojego pokoju.

Zamknąłem za nami drzwi.

— Chyba nie wrzuciliście znowu Księżniczki Ardżumand do rzeki?

— Nie, sir — zaprzeczył. — Chodzi o madame Iritosky. Rozpakowując jej rzeczy, sir, znalazłem kilka nadzwyczaj podejrzanych przedmiotów.

— Przecież madame Iritosky zapowiedziała, że sama się rozpakuje.

— Dama nigdy nie rozpakowuje bagażu — odparł Baine. — Kiedy otworzyłem jej kufry, znalazłem kilka niezwykłych przedmiotów: rozkładane pręty, trąbki, dzwonki, tabliczki łupkowe, akordeon z samogrającym mechanizmem, druty, po kilka jardów czarnej tkaniny i gazy. i książkę o sztuczkach magicznych. I to! — Podał mi małą buteleczkę.

Przeczytałem na głos etykietkę.

— Świecąca Farba Balmaina.

— Obawiam się, że madame Iritosky nie jest prawdziwym medium, tylko oszustką — powiedział Baine.

— Na to wygląda — przyznałem i otworzyłem buteleczkę. Zawierała białozielonkawy płyn.

— Boję się, że ona i książę de Vecchio mają niegodziwe zamiary wobec państwa Mering — ciągnął Baine. — Jako środek ostrożność ukryłem biżuterię pani Mering w bezpiecznym miejscu.

— Doskonały pomysł — pochwaliłem go.

— Ale najbardziej martwi mnie wpływ madame Iritosky na panią Mering. Boję się, że padnie ofiarą jakiegoś łajdackiego spisku madam Iritosky i księcia de Vecchio. — Mówił z przejęciem i prawdziwą troską. — Przy herbacie madame Iritosky wróżyła z dłoni pannie Mering. Posiedziała, że widzi w jej przyszłości małżeństwo. Małżeństwo z cudzoziemcem. Panna Mering to wrażliwa młoda dziewczyna — dodał poważnym tonem. — Nie nauczono jej logicznego myślenia ani bezstronnego podejścia do uczuć. Boję się, że popełni jakieś głupstwo.

— Naprawdę wam na niej zależy? — zdziwiłem się. Szyja mu poczerwieniała.

— Ona ma wiele wad. Jest próżna, płytka i niemądra, ale te cechy zaszczepiło w niej złe wychowanie. Psuto ją i rozpieszczano, ale serce ma dobre. — Zrobił zakłopotaną minę. — Tylko że prawie nie zna świata. Dlatego przyszedłem do pana.

— Panna Brown i ja także się martwimy — powiedziałem. — Zamierzamy namówić pannę Mering, żeby jutro wybrała się z nami na wycieczkę do Coventry; chcemy ją odciągnąć od księcia i madame Iritosky.

— Och. — Na twarzy Baine’a odmalowała się ulga. — To doskonały plan. Jeśli mogę jakoś pomóc…

— Lepiej to odłóżcie, zanim madame Iritosky zauważy brak — poradziłem i niechętnie oddałem mu buteleczkę Świecącej Farby Balmaina. Świetnie by się nadawała do napisania COVENTRY na stole podczas seansu.

— Tak, sir — powiedział i zabrał butelkę.

— I może lepiej pozamykać srebra.

— Już to zrobiłem, sir. Dziękuję, sir. — Ruszył do drzwi.

— Baine — zawołałem za nim. — Coś mi przyszło do głowy. De Vecchio na pewno nie jest autentycznym księciem. Możliwe, że podróżuje pod przybranym nazwiskiem. Przy rozpakowywaniu jego rzeczy, jeśli traficie na jakieś papiery czy listy…

— Rozumiem, sir — dokończył. — Jeśli mogę jeszcze cokolwiek zrobić to proszę tylko powiedzieć. — Milczał przez chwilę. — Mam na względzie jedynie dobro panny Mering.

— Wiem — przyznałem i zszedłem do kuchni poszukać mocnego, cienkiego drutu.

— Drut? — zdziwiła się Jane, wycierając ręce w fartuch. — Na co, sorr?

— Do okręcenia walizki — wyjaśniłem. — Zamek się zepsuł.

— Baine go naprawi — oznajmiła. — Czy dzisiaj wieczorem odbędzie się seans, skoro ta madam przyjechała?

— Tak.

— Myśli sorr, że będą mieli trąbki? Moja siostra Sharon jest na służbie w Londynie, jej pani urządziła seans i trąbka przefrunęła nad stołem i odegrała „Już zapada nocy mrok”!

— Nie wiem, czy będą trąbki — powiedziałem. — Baine jest zajęty bagażem księcia de Vecchio i nie chcę mu przeszkadzać. Potrzebuje dwóch kawałków drutu, długich na półtorej stopy.

— Mogę panu dać kawałek szpagatu — zaproponowała Jane. — To wystarczy?

— Nie — odparłem, żałując, że nie kazałem po prostu Baine’owi ukraść trochę z bagażu madame Iritosky. — Musi być drut.

Jane otworzyła szufladę i zaczęła w niej grzebać.

— Wie pan, ja mam dar jasnowidzenia. Moja matka też to miała.

— Uhm — mruknąłem i zajrzałem do szuflady, zawierającej rozmaite przybory nieznanego przeznaczenia. Ale nie drut.

— Jak Sean wtedy złamał obojczyk, widziałam wszystko we śnie. Zawsze mnie ściska w żołądku, jak coś złego ma się zdarzyć.

Jak ten seans?, pomyślałem.

— Zeszłej nocy przyśnił mi się wielki okręt. Zapamiętaj moje słowa, mówię do kucharki dzisiaj rano, ktoś z tego domu pojedzie w podróż. A po południu kto tu przyjeżdża, jak nie ta madam, i przyjechali pociągiem! Myśli pan, że dzisiaj będzie manifestacja?

Mam szczerą nadzieję, że nie, pomyślałem sobie, chociaż z Verity nigdy nic nie wiadomo.

— Co właściwie planujesz? — zapytałem ją, kiedy wróciła tuż przed obiadem. — Chyba nie przebierzesz się w gazę?

— Nie — szepnęła z niejakim żalem.

Staliśmy przy oszklonych drzwiach salonu, czekając na obiad. Pani Mering opisywała Tossie nocne odgłosy oddychania Cyryla — „Szloch straszliwie udręczonej duszy!” — a pułkownik i profesor Peddick zanudzali Terence’a wędkarskimi historyjkami w kącie przy kominku, więc musieliśmy rozmawiać cicho. Ani madame Iritosky, ani książę jeszcze nie zeszli. Pewnie wciąż „odpoczywali”. Miałem nadzieję, że nie przyłapią Baine’a na gorącym uczynku.

— Moim zdaniem najlepiej rozegrać to prosto — powiedziała Verity. — Dostałeś druty?

— Tak — wyjąłem je spod marynarki. — Po półtoragodzinnym wysłuchiwaniu jasnowidzeń Jane. Po co ci one?

— Do przechylania stołu — wyjaśniła i przesunęła się lekko, żeby nas nie widziano. — Robisz hak na końcu każdego druta, a potem przed seansem wkładasz je do rękawów. Kiedy światła gasną, wysuwasz druty za nadgarstki i zahaczasz o brzeg stołu. W ten sposób możesz unieść stół, trzymając sąsiadów za ręce.

— Unieść stół? — powtórzyłem, chowając druty pod marynarkę. — Który stół? Ten solidny mebel z drewna różanego w salonie? Żaden drut nie uniesie tego grata.

— Owszem, uniesie — odparła. — To działa na zasadzie dźwigni.

— Skąd wiesz?

— Czytałam w kryminalnej powieści. Oczywiście.

— A jeśli ktoś mnie przyłapie?

— Nie przyłapie. Będzie ciemno.

— A jeśli ktoś poprosi, żeby nie gasić światła?

— Światło nie pozwala duchom się zmaterializować.

— Wygodne — przyznałem.

— Wyjątkowo. I nie mogą się pojawić, jeśli wśród obecnych jest osoba niewierząca. Ani jeśli ktoś przeszkodzi medium czy komuś innemu w kręgu. Więc nikt cię nie przyłapie, kiedy uniesiesz stół.

— Jeśli uniosę stół. Ten grat waży tonę.

— Panna Climpson uniosła. W „Silnej truciźnie”. Musiała. Lord Peter miał mało czasu. Tak jak my.

— Rozmawiałaś z Finchem? — zapytałem.

— Tak. Wreszcie. Musiałam iść aż na farmę Bakera, gdzie kupował szparagi. Co on knuje?

— I cyfra na pewno była piątką?

— To nie była cyfra. Napisała datę słownie. Nie ma innego liczebnika z literami „p” i „s”. To na pewno był piętnasty czerwca.

— Piętnasty czerwca — rzucił profesor Peddick od kominka. — Wigilia bitwy o Quatre Bras i fatalnych błędów, które doprowadziły do klęski pod Waterloo. Tego dnia Napoleon niesłusznie powierzył generałowi Neyowi wzięcie Quatre Bras. Fatalny dzień.

— Tak, to będzie fatalny dzień, jeśli nie zaciągniemy Tossie do Coventry — mruknęła Verity. — Zrobimy tak. Przechylisz stół raz czy dwa. Wtedy madame Iritosky zapyta, czy jest tu obecny duch, a ja stuknę raz na tak. A potem zapyta mnie, czy mam dla kogoś wiadomość, a ja ją przeliteruję.

— Przeliterujesz?

— Stukaniem. Medium recytuje alfabet, a duch stuka przy literze.

— Dosyć czasochłonny sposób — zauważyłem. — Myślałem, że na tamtym świecie wszystko wiedzą. Powinni wymyślić bardziej efektywną metodę komunikacji.

— Wymyślili, tablicę ouija, ale wynaleziono ją dopiero w 1891 roku, więc musimy jakoś sobie poradzić.

— Jak będziesz stukać?

— Przyszyłam pudełko na fiołki w cukrze do jednej podwiązki, a wieczko do drugiej. Kiedy złączę kolana, wydają bardzo ładny głuchy stuk. Wypróbowałam to na górze w moim pokoju.

— Jak powstrzymasz się od stukania w nieodpowiedniej chwili? — zapytałem, zerkając na jej spódnicę. — Na przykład w trakcie obiadu.

— Podciągnęłam jedną podwiązkę wyżej niż drugą. Opuszczę ją do tej samej wysokości, kiedy usiądziemy przy stole. Ty dopilnuj, żeby madame Iritosky nie stukała.

— Ona też ma pudełko na fiołki w cukrze?

— Nie. Robi to stopami. Strzela dużymi palcami u nóg jak siostry Fox. Jeśli przysuniesz nogę do jej nogi, żeby wyczuć każde poruszenie, chyba nie odważy się stukać, przynajmniej dopóki nie wystukam: „Jedź do Coventry”.

— Myślisz, że się uda?

— Pannie Climpson się udało — oświadczyła. — Poza tym musi się udać. Słyszałeś Fincha. Tossie napisała w pamiętniku, że piętnastego pojechała do Coventry, więc musi pojechać. Więc musimy ją przekonać, żeby pojechała. Więc seans musi się udać.

— To nie ma sensu — stwierdziłem.

— To jest epoka wiktoriańska — odparła. — Kobiety nie muszą mówić z sensem.

Wsunęła mi rękę pod ramię.

— Oto madame Iritosky i książę. Idziemy na obiad?

Na obiad mieliśmy solę z rusztu, pieczony mostek jagnięcy oraz spóźnioną krytykę Napoleona.

— Nie powinien był zostać na noc we Fleurus — oznajmił pułkownik. — Gdyby pojechał dalej do Quatre Bras, bitwa odbyłaby się dwadzieścia cztery godziny wcześniej, a Wellington i Blucher nie połączyliby swoich sił.

— Banialuki! — fuknął profesor Peddick. — Powinien był zaczekać aż ziemia wyschnie po deszczu. Nie powinien brnąć naprzód w błocie.

To wydawało się strasznie niesprawiedliwe. Ostatecznie oni z góry wiedzieli, jak się wszystko skończyło, podczas gdy Napoleon, Verity i ja mieliśmy tylko garść meldunków z pola bitwy oraz datę w zamoczonym pamiętniku.

— Brednie! — sprzeciwił się pułkownik Mering. — Powinien był zaatakować dzień wcześniej i zdobyć Ligny. Gdyby tak zrobił, wcale nie doszłoby do bitwy pod Waterloo.

— Na pewno pan widział wiele bitew podczas pobytu w Indiach, pułkowniku — odezwała się madame Iritosky. — I mnóstwo bajecznych skarbów. Czy przywiózł pan jakieś do domu? Może szmaragdy radży? Albo zakazany księżycowy kamień z oka posągu?

— Co? — burknął pułkownik Mering przez wąsy. — Księżycowy kamień? Posąg?

— Tak, przecież wiesz, papo — wtrąciła Tossie. — „Księżycowy kamień”. To powieść.

— Phi! Nigdy nie słyszałem — mruknął.

— Napisał ją Wilkie Collins — uparcie ciągnęła Tossie. — Skradziono księżycowy kamień i jest tam detektyw, i lotne piaski, i bohater to zrobił, tylko o tym nie wiedział. Musisz to przeczytać.

— Teraz już nie ma sensu, skoro opowiedziałaś mi zakończenie — stwierdził pułkownik. — I nie ma żadnych posągów z klejnotami.

— Ale Mesiel przywiózł mi śliczny naszyjnik z rubinów — odezwała się pani Mering — z Benares.

— Rubiny! — zawołała madame Iritosky i zerknęła na księcia de Vecchio. — Doprawdy!

Signora nie potszebuje rubinów — zabrał głos książę — szkoro ma taki klejnot za córkę. Ona jeszt jak diament. Nie, jak zaffiro perfetto jak wy mówicie, nieszkazitelny szafir.

Spojrzałem na Baine’a, który ponuro podawał zupę. — Madame Iritosky nawiązała kiedyś łączność z duchem radży — Powiedziała pani Mering. — Myśli pani, że dzisiaj będzie manifestacja naszym seansie, madame?

— Dzisiaj? — zaniepokoiła się madame Iritosky. — Nie, nie, dzisiaj nie możemy urządzić seansu. Ani jutro. Tych rzeczy nie wolno robić w pośpiechu. Potrzebuję czasu, żeby przygotować się spirytualnie.

I rozpakować trąbki, pomyślałem. Popatrzyłem na Verity, spodziewając się miny równie ponurej jak u Baine’a, ale ona spokojni jadła zupę.

— I nie wiem, czy manifestacje będą tutaj możliwe — ciągnęła madame. — Wizualne zjawiska występują jedynie w pobliżu tego, co nazywamy portalem, bramą łączącą nasz świat z zaświatami…

— Ależ tutaj jest portal — przerwała jej pani Mering. — Na pewno. Widziałam duchy w tym domu i na terenie posiadłości. Jestem pewna, że jeśli tylko zgodzi się pani na seans dzisiaj wieczorem, będziemy mieli manifestację.

— Nie powinniśmy zamęczać madame Iritosky — wtrąciła Verity. — Madame ma całkowitą rację. Podróże koleją rzeczywiście są wyczerpujące, i nie powinniśmy żądać, żeby madame nadmiernie wytężała swoje cudowne psychiczne moce. Urządzimy dzisiaj seans bez niej.

— Beze mnie? — wycedziła lodowato madame Iritosky.

— Nie ośmielimy się nadużywać pani spirytystycznych mocy dla naszej skromnej, domowej imprezy. Kiedy pani odzyska siły, urządzimy prawdziwy seans spirytystyczny.

Madame Iritosky otwarła usta, zamknęła je i znowu otwarła, zupełnie jak wyłupiastooki ryunkin pułkownika Meringa.

— Ryba? — zapytał Baine, pochylając się nad nią z półmiskiem soli.

Pierwsza runda wygrana. Teraz żeby tylko seans się udał.

Wielebny pan Arbitage przyszedł o dziewiątej, skorzystałem z zamieszania przy powitalnej prezentacji, żeby wsunąć druty do rękawów, i wszyscy (oprócz madame Iritosky, która przeprosiła dość opryskliwie i poszła na górę, oraz pułkownika Meringa, który burknął — „Bajdy!” i poszedł do biblioteki poczytać gazetę) zasiedliśmy w salonie wokół stołu z drewna różanego, którego za żadne skarby nie zdołałbym unieść, nawet z pomocą dźwigni.

Verity skinęła na mnie, żebym usiadł obok niej. Spełniłem pole cenie i natychmiast poczułem ciężar na kolanach.

— Co to jest? — szepnąłem dyskretnie, kiedy Terence, książę i wielebny pan Arbitage walczyli o miejsce obok Tossie.

— Koszyk Księżniczki Ardżumand — odszepnęła Verity. — Otwórz go, kiedy dam ci znak.

— Jaki znak? — zapytałem i poczułem mocne kopnięcie w kostkę u nogi.

Książę i wielebny pan Arbitage zwyciężyli i Terence wylądował między panem Arbitage a panią Mering. Profesor Peddick usiadł obok mnie.

— Napoleon interesował się spirytyzmem — oznajmił. — Urządził seans w Wielkiej Piramidzie w Gizie.

— Musimy złączyć dłonie — powiedział książę do Tossie i wziął ją za rękę. — O tak…

— Tak, wszyscy musimy złączyć dłonie — potwierdziła pani Mering. — Ależ, madame Iritosky!

Madame Iritosky stała w drzwiach, udrapowana w powłóczystą purpurową szatę z szerokimi rękawami.

— Wezwały mnie duchy, abym służyła wam dzisiaj za przewodnika przy uchylaniu zasłony. — Dotknęła czoła wierzchem dłoni. — To mój obowiązek, bez względu na stan zdrowia.

— Cudownie! — zawołała pani Mering. — Proszę usiąść. Baine, przysuńcie krzesło dla madame Iritosky.

— Nie, nie — zaprotestowała madame Iritosky i wskazała krzesło profesora Peddicka. — To tutaj skupiają się teleplazmiczne wibracje.

Profesor Peddick posłusznie zamienił się na krzesła.

Przynajmniej madame nie usiadła obok Verity, ale siedziała obok księcia de Vecchio, co oznaczało, że miała jedną rękę wolną. I obok mnie, co oznaczało, że unoszenie stołów będzie jeszcze trudniejsze.

— Za dużo światła — stwierdziła madame. — Musi być ciemno… — rozejrzała się po salonie. — Gdzie moja gablota?

— Właśnie, Baine — poparła ją pani Mering. — Kazałam wam ją przynieść.

— Tak, jaśnie pani — powiedział Baine z ukłonem. — Jedne drzwiczki pękły i nie domykały się należycie, więc zabrałem ją do kuchni i naprawiłem uszkodzenie. Mam ją teraz przynieść?

— Nie! — odparła madame Iritosky. — Nie trzeba.

— Jak pani sobie życzy — powiedział Baine.

— Czuję, że dzisiaj nie będzie manifestacji — oświadczyła madame Iritosky. — Duchy pragną tylko z nami rozmawiać. Złączcie dłonie — poleciła układając na stole fałdy swoich szerokich purpurowych rękawów. Chwyciłem jej dłoń i ścisnąłem mocno. — Nie! — zawołała i wyrwała dłoń. — Lekko.

— Przepraszam bardzo — bąknąłem. — Nigdy tego nie robiłem.

Wsunęła rękę w moją dłoń.

— Baine, zgaście światła — poleciła. — Duchy przychodzą tylko przy świecach. Przynieście świecę. Tutaj.

Wskazała stojak na doniczki przy swoim łokciu. Baine zapalił świecę i zgasił światło.

— Nie zapalajcie światła pod żadnym pozorem — ostrzegła madame. — I nie próbujcie dotykać duchów ani medium. To niebezpieczne.

Tossie zachichotała, a madame Iritosky zaczęła kasłać. Puściła moją dłoń. Skorzystałem z okazji, żeby wysunąć druty za nadgarstki i zahaczyć pod stołem.

— Proszę o wybaczenie. Kłopoty z gardłem — wyjaśniła madame Iritosky i znowu wzięła mnie za rękę. Gdyby Baine zapalił światło, rzeczywiście naraziłby nas na niebezpieczeństwo. Z pewnością ujawniłby fakt, że w mojej dłoni spoczywała dłoń księcia de Vecchio. Nie wspominając o moich własnych szachrajstwach.

Z prawej strony rozległ się lekki szelest. Verity przesuwała podwiązkę.

— Nigdy jeszcze nie uczestniczyłem w seansie spirytystycznym — powiedziałem głośno, żeby zagłuszyć ten odgłos. — Chyba nie usłyszymy złych nowin?

— Duchy mówią, co zechcą — odparła madame Iritosky.

— Czyż to nie fascynujące? — zawołała pani Mering.

— Cisza — zapowiedziała madame Iritosky grobowym głosem. — Duchy, wzywamy was z Tamtego Świata. Przybądźcie do nas i odsłońcie nam nasze losy.

Świeca zgasła.

Pani Mering wrzasnęła.

— Cisza — powtórzyła madame Iritosky. — Nadchodzą.

Przez długą chwilę panowało milczenie, kilka osób zakaszlało, a potem Verity kopnęła mnie w kostkę. Puściłem jej dłoń, wsunąłem rękę pod stół i zdjąłem pokrywę z koszyka.

— Poczułam coś — oznajmiła Verity i skłamała, ponieważ Księżniczka Ardżumand ocierała się o moje nogi.

— Ja też coś poczułem — odezwał się po chwili wielebny Arbitage — Jakby zimny powiew.

— Och! — zawołała Tossie. — Teraz to poczułam.

— Czy jest tutaj duch? — zapytała madame Iritosky, a ja pochyliłem się do przodu i uniosłem nadgarstki.

Zdumiewające, ale stół naprawdę się poruszył. Tylko odrobinę, wystarczająco jednak, żeby Tossie i pani Mering wydały swoje okrzyczki, a Terence zawołał:

— A niech mnie!

— Jeśli jesteś tutaj, duchu — podjęła madame Iritosky lekko zirytowanym tonem — przemów do nas. Stuknij raz na tak, dwa razy na nie — Czy jesteś życzliwym duchem?

Wstrzymałem oddech.

„Klik”, stuknęło pudełko na fiołki w cukrze i przywróciło mi wiarę w powieści kryminalne.

— Czy jesteś Gicziwata? — zapytała madame Iritosky.

— To jej duch przewodni — wyjaśniła pani Mering. — Wódz czerwonych Indian.

Klik, klik.

— Czy jesteś tym duchem, którego widziałam zeszłej nocy? — zapytała pani Mering.

Klik.

— Wiedziałam — wykrzyknęła pani Mering.

— Kim jesteś? — zapytała madame Iritosky. Zapadła cisza.

— On chce, żebyśmy użyli alfabetu — podpowiedziała Verity i nawet w ciemnościach poczułem, jak madame Iritosky piorunuje ją wzrokiem.

— Czy chcesz komunikować się za pomocą alfabetu? — zapytała z przejęciem pani Mering.

Klik. A potem drugie stuknięcie, trochę inne, jakby ktoś strzelił palcami.

— Nie chcesz się komunikować przez alfabet? — zmieszała się pali Mering.

Klik i bolesny kopniak w kostkę.

— Chce — powiedziałem pospiesznie. — A, B, C…

Klik.

— C — zawołała Tossie. — O, madame Iritosky, pani mnie ostrzegła Przed C.

— Co dalej? — zapytała pani Mering. — Proszę kontynuować, panie Henry.

O nie, dopóki pewna stopa operowała swobodnie. Zsunąłem się do przodu w krześle, wyciągnąłem lewą nogę, aż dotknęła spódnicy madame Iritosky, i mocno przycisnąłem stopę do jej stopy.

— ABCDEFGHIJK — powiedziałem szybko, blokując jej stopę LMNO…

Klik.

Cofnęła nogę, a ja w pierwszej chwili miałem ochotę przytrzymać ją za kolano. Za późno.

— ABCD — zaczęła pani Mering i znowu rozległo się stuknięcie.

— C-O-D? — zdziwiła się pani Mering.

— Cod, coda, cody — zastanawiał się na głos wielebny Arbitage. — Czy jesteś duchem Buffalo Billa Cody?

— Nie! — krzyknąłem, zanim ktoś zdążył wystukać odpowiedź. — Już wiem! To litera G, nie C. C i G wyglądają prawie tak samo — ciągnąłem w nadziei, że nikt nie zauważy, że litery były recytowane, nie pisane, i wcale nie sąsiadują ze sobą w alfabecie. — G-O-D. Ona próbuje przeliterować „Godiva”. Czy jesteś duchem lady Godivy?

Bardzo stanowczy „klik” i znowu zawróciliśmy na właściwy kurs.

— Lady Godiva? — powtórzyła niepewnie pani Mering. Tossie zapytała:

— Czy to ona przejechała na koniu przez miasto bez…

— Tocelyn! — skarciła córkę pani Mering.

— Lady Godiva była świętą kobietą — oznajmiła Verity. — Tylko dobro poddanych leżało jej na sercu. Na pewno chce przekazać bardzo ważną wiadomość.

— Tak — potwierdziłem i mocno przycisnąłem nogę madame Iritosky. — Co pragniesz nam powiedzieć, lady Godivo? ABC…

Klik.

Ponownie wyklepałem alfabet w takim tempie, żeby madame Iritosky nie zdążyła stuknąć. — ABCDEFG…

Dotarłem aż do H. Rozległ się ostry trzask, jakby ktoś gniewnie strzelił palcami. Zignorowałem to i próbowałem dociągnąć do O, ale bez powodzenia.

— H — powiedziała pani Mering. — CH.

— Dużo słów zaczyna się od CH — zauważył Terence.

— Może ona chce powiedzieć: „Chodź”? — podsunęła Tossie.

— Tak, oczywiście — zgodziła się pani Mering. — Ale dokąd mamy pójść? ABC… — Verity stuknęła, chociaż moim zdaniem niepotrzebnie się fatygowała. Nigdy nie dojedziemy do „O”, nie mówiąc już o „V”. A… — zaczęła pani Mering.

Mocno nadepnąłem na nogę madame Iritosky, ale spóźniłem się Trzask. Tym razem w trzaśnięciu dźwięczała niewątpliwa furia. Zabrzmiało tak, jakby madame Iritosky złamała sobie palec.

— ABCDEFGHIJKLMNOPR… — recytowała pani Mering. Verity nie dawała znaku życia.

Trzask.

— R — oświadczyła madame Iritosky. — Ardżumand. Duchy próbują przekazać nam wiadomość o kotce panny Mering. — Nagle zmieniła głos. — Przynoszę wam wieści o Księżniczce Ardżumand — wymówiła chrapliwym basem. — Ona jest z nami na Tamtym Świecie…

— Księżniczka Ardżumand? Na tamtym świecie? — zawołała Tossie. — Niemożliwe! Przecież ona…

— Nie smuć się, że odeszła. Ona jest tam szczęśliwa. Księżniczka Ardżumand wybrała właśnie tę chwilę, żeby wskoczyć na stół i śmiertelnie nas wystraszyć. Tossie wydała okrzyczek.

— O, Księżniczko Ardżumand! — zawołała z radością. — Wiedziałam, że nie odeszłaś. Dlaczego duchy tak powiedziały, madame Iritosky?

Nie czekałem, aż madame wymyśli odpowiedź.

— Wiadomość wcale nie zaczynała się od „A”, tylko od „C”. C-A… co chcesz nam powiedzieć, duchu? — i wyklepałem alfabet najszybciej, jak potrafiłem. — ABCDEFGHIJKLMNOPRSTUV…

Verity stuknęła, a Tossie zapytała:

— C-A-V? Co to znaczy?

Caveat — podpowiedział uczynnie profesor Peddick. — Strzeż się.

— Coventry — rzuciła pani Mering, a ja chciałem ją ucałować. — Duchu, czy żądasz, żebyśmy pojechali do Coventry?

Energiczny klik.

— Gdzie w Coventry? — zapytałem, naparłem całym ciężarem na but madame Iritosky i ruszyłem z kopyta przez alfabet.

Verity rozsądnie postanowiła nie literować „świętego”. Stuknęła na M, I oraz C, a ponieważ nie wiedziałem, jak długo zdołam utrzymać w ryzach madame Iritosky, powiedziałem:

— Święty Michał.

Rozległ się potwierdzający klik.

— Czy żądasz, żebyśmy odwiedzili kościół świętego Michała? Kolejny klik, po którym cofnąłem stopę.

— Kościół świętego Michała — powtórzyła pani Mering. — O, madame Iritosky, musimy tam pojechać z samego rana…

— Cisza — ogłosiła madame Iritosky. — Wyczuwam tutaj złośliwego ducha.

Gwałtownie sięgnąłem stopą do jej stopy.

— Czy jesteś złym duchem? — zapytała. Trzask.

Czekałem, żeby Verity stuknęła powtórnie, ale usłyszałem tylko gorączkowe szelesty. Widocznie przesunęła pudełko na fiołki w cukrze z powrotem nad kolano.

— Czy kieruje tobą niedowiarek? — ciągnęła madame Iritosky. Trzask.

— Baine, zapalcie światło — rozkazała madame. — Ktoś tutaj stuka kto nie jest duchem.

Zaraz mnie przyłapią z drutami wystającymi z rękawów. Próbowałem wyrwać rękę z dłoni madame Iritosky (albo księcia), ale dłoń trzymała mnie w żelaznym uchwycie.

— Baine! Światło! — zawołała madame Iritosky. Potarła zapałkę i zapaliła świecę.

Nagły podmuch od oszklonych drzwi zgasił świecę.

Tossie wrzasnęła i nawet Terence stęknął. Wszyscy spojrzeli na falujące zasłony. Rozległ się jakby niski jęk i coś świecącego pojawiło się przed zasłonami.

— Mój Boże! — wykrzyknął wielebny Arbitage.

— Manifestacja — wydyszała pani Mering.

Kształt płynął powoli w stronę otwartych oszklonych drzwi, zbaczając lekko na bakburtę i rozsiewając upiorną zielonkawą poświatę.

Uścisk na mojej dłoni rozluźnił się, więc szybko schowałem druty do rękawów. Obok mnie Verity podciągnęła spódnicę, po czym wepchnęła pudełko na fiołki w cukrze za cholewkę mojego prawego buta.

— Książę de Vecchio, niech pan zapali światło! — zażądała madame Iritosky.

Una fantasma! — westchnął książę i przeżegnał się. Verity wyprostowała się i wzięła mnie za rękę.

— O zjawo, czy jesteś duchem łady Godivy?

— Książę de Vecchio — powtórzyła madame Iritosky. — Rozkazuję ci zapalić światło!

Kształt dotarł do oszklonych drzwi, po czym jakby uniósł się i przybrał formę twarzy. Zawoalowanej twarzy z wielkimi ciemnymi oczami. I spłaszczonym nosem. I obwisłymi policzkami.

Ręka Verity w mojej lekko drgnęła.

— O duchu — powiedziała Verity opanowanym głosem — czy żądasz, żebyśmy pojechali do Coventry?

Kształt powoli odpłynął od oszklonych drzwi, a potem obrócił się i znikł jak nakryty czarną płachtą. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem.

— Wzywa nas do Coventry — powiedziałem. — Nie możemy lekceważyć wezwania duchów.

— Widzieliście to? — zawołał książę de Vecchio. — To było straszne, straszne!

— Widziałem serafina w ciele — oznajmił z uniesieniem wielebny Arbitage.

Zabłysło światło ukazując Baine’a, który stał spokojnie obok stolika z marmurowym blatem i regulował płomień lampy.

— O, madame Iritosky! — wykrzyknęła pani Mering i osunęła się na dywan. — Widziałam twarz mojej drogiej matki!

Загрузка...