John Wyndham BIURO TURYSTYCZNE PAWLEYA

Peepholes


Pokazałem Sally wzmiankę w Westwich Evening News.

— Co o tym sądzisz? — spytałem.

Czytała, stojąc, z wyrazem niecierpliwości na ładnej buzi.

— Nie wierzę w to — powiedziała wreszcie.

Zasady wiary i niewiary Sally są czymś, w czym trudno md się połapać. Sally potrafi odrzucić najbardziej oczywiste dowody, tak jakby były tyle warte co para z imbryka, a równocześnie dać się nabrać na jakieś ogłoszenie, które od początku do końca pachnie czystym łgarstwem, tak oczywistym jak matka ziemia. Po prostu nie jestem w stanie tego zrozumieć.

Wzmianka w gazecie brzmiała:

KONCERT Z DRESZCZYKIEM

Stali bywalcy koncertów w Adams Hall byli zdumieni ubiegłego wieczoru, kiedy w czasie wykonywania jednej z pozycji programu ujrzeli parę nóg huśtających się u sufitu. Widziała je cała widownia i wszyscy świadkowie są co do tego zgodni, że były to gołe nogi, a na nich coś, co przypominało sandały. Widoczne były mniej więcej trzy — cztery minuty i w tym czasie przesuwały się wielokrotnie tam i z powrotem po suficie. Uczyniwszy wreszcie ruch kopnięcia zniknęły w suficie i już ich więcej nie widziano. Przeprowadzono badania dachu, ale nie znaleziono żadnych śladów i właściciele sali koncertowej gubią się w domysłach co do genezy zjawiska.


— W tym coś jest — powiedziałem.

— Ale co? — spytała Sally zapominając wyraźnie, że wcale w to nie wierzy.

— Tego jeszcze nie wiem — przyznałem.

— No i proszę!

Czasami odnoszę wrażenie, że Sally nie ma strzępa szacunku dla logiki.

Jednakże większość ludzi myślała podobnie jak Sally, ponieważ większość ludzi lubi, by rzeczy były i pozostał proste i oczywiste. Tymczasem ja odnosiłem wrażenie, że zaczyna się dziać coś, co należałoby jakoś ze sobą powiązać i coś z tego wydedukować.

Pierwszym człowiekiem, który się na to nadział — to znaczy na tyle pierwszym, na ile mogłem to stwierdzić był posterunkowy Walsh. Może już i przed nim ludzie widywali podobne rzeczy i zaszeregowali je do kategorii białych myszek, ale posterunkowy Walsh ze oswoją koncepcją obchodu służbowego pierwszej klasy, przypominającą szklankę mocnej herbaty z furą cukru, gdy natknął się na głowę tkwiącą w chodniku na fragmencie szyi, zatrzymał się, aby jej się dobrze przyjrzeć i zająć stanowisko.

Tym, co go najbardziej zaniepokoiło, jak to wynika z raportu, jaki złożył, gdy przebiegł już pół mili do posterunku i przestał bełkotać, było to, że głowa mu się również przyjrzała.

Ostatecznie znaleźć głowę na chodniku nie jest niczym przyjemnym o żadnej porze, a godzina druga w nocy jeszcze sprawę pogarsza, ale co do reszty, no cóż, zdarza się czasem ujrzeć coś jakby pełne wyrzutu spojrzenie kawałka dorsza z kanapki, o ile masz w tym momencie czymś innym zaprzątnięty umysł. Ale posterunkowy Walsh na tym nie poprzestał. Stwierdził dalej w raporcie, że obiekt otworzył usta, „jak gdyby zamierzał coś powiedzieć”.

Jeżeli nawet tak było, nie powinien był tego mówić. To siłą rzeczy przywodziło na myśl białe myszki. Upierał się jednak przy tym, więc kiedy już go zbadano, wąchając z rozczarowaniem jego oddech, odesłano go z powrotem z drugim policjantem, aby pokazał, gdzie dokładnie obiekt ten zobaczył. Nie było tam, rzecz jasna, żadnej głowy ani krwi, ani śladów, że coś tu zostało sprzątnięte.

Byłoby to już wszystko, co ma związek z tym całym incydentem, o ile nie wspomnieć o krótkich wzmiankach w aktach personalnych posterunkowego.

W dwa wieczory później mieszkańcom bloku ściął krew w żyłach rozdzierający wrzask pani Rourke spod 35-ego i równocześnie panny Farrell, która nad nią mieszkała. Gdy zjawili się sąsiedzi, pani Rourke histerycznie plotła coś o parze nóg dyndających u jej sufitu, a panna Farrell w ten sam sposób o ramieniu i barku, które wychynęły spod jej łóżka. Nic wszakże nie było widać na suficie, jak również pod łóżkiem panny Farrell, o ile nie wspomnieć o zawstydzającej ilości nagromadzonego tam kurzu.

Zdarzały się też inne incydenty.

Jest taki Jimmy Lindlen, który o ile to nie jest przesada, pracuje w sąsiednim biurze i który zwrócił na nie moją uwagę.

Jimmy zbiera fakty. Jego zdaniem wszystko, co prasa drukuje, jest faktem. Nieszczęśnik. Nie interesuje go zupełnie, czego te fakty dotyczą, o ile tylko są wystarczająco dziwne. Podejrzewam, że gdzieś słyszał, że prawda nigdy nie jest prosta, i wyciągnął stąd wniosek, że wszystko, co nie jest prosie, musi być prawdziwe.

Przywykłem do tego, że często przychodził do mojego pokoju pełen najróżniejszych pomysłów i nigdy nie brałem ich zbyt serio, więc też gdy zjawił się u mnie z pierwszą kolekcją wycinków o posterunkowym Walshu i tej całej reszcie, nie zapłonąłem zbytnim entuzjazmem.

Ale za parę dni był u mnie znowu, tym razem z większą kolekcją. Byłem trochę zdziwiony, że drugi raz wałkuje ten sam temat, więc też poświęciłem mu więcej niż zazwyczaj uwagi.

— Widzi pan? Ramiona, głowy, nogi, tułowia, wszędzie tego pełno. To już epidemia. Coś się za tym kryje. Coś się dzieje — powiedział głosem oddającym kursywę na tyle, na ile to jest możliwe.

Gdy przeczytałem kilka odcinków, musiałem przyznać, że wybrał tym razem coś, gdzie element dziwności się powtarzał. Kierowca autobusu widział górną część ciała tkwiącą przed nim pionowo na drodze — ale trochę za późno. Gdy już zahamował i spocony wysiadł, aby ocenić rozmiar katastrofy, niczego już tam nie było. Jakaś kobieta, wychylona przez okno i obserwująca ulicę, zobaczyła tuż pod sobą głowę, też obserwującą ulicę, tylko że ta głowa tkwiła w solidnym murze.

Para rąk wyrosła z podłogi w sklepie masarskim wykonując ruchy chwytania czegoś; po minucie lub dwu ręce zniknęły bez śladu w podłodze betonowej — o ile za ślad nie będzie się uważać pewnego spadku obrotów handlowych masarza.

Jakiś człowiek na budowie zauważył koło siebie dziwnie ubraną postać — postać ta stała w powietrzu. Po tym stwierdzeniu trzeba go było sprowadzić na dół i odesłać do domu. Inną postać zauważono między szynami na szlaku ciężkiego pociągu towarowego. Postać zniknęła bez śladu, gdy pociąg przejechał.

Podczas gdy przeglądałem te i inne wzmianki, Jimmy stał koło mnie w postawie dobrze nabitego syfonu wody sodowej. Wystarczyło, jeśli od czasu do czasu powiedziałem: O!

— Widzi pan! Coś się rzeczywiście dzieje.

— Przypuśćmy nawet, że ostatnie — ustąpiłem ostrożnie — to co to właściwie jest?

— Obszar pojawień jest ograniczony — z naciskiem rzekł Jimmy wyciągając plan miasta. — Jeżeli pan spojrzy na zaznaczone przeze mnie miejsca incydentów, stwierdza gon, że grupują się gdzieś w tym okręgu. Tu znajduje się „epicentrum zakłóceń”. Tym razem oddał głosem cudzysłów i czekał, że objawię zdumienie.

— Ach, tak? — powiedziałem. — Zakłóceń… czego?

Nie dał się zagiąć.

— Mam całkiem niezłą koncepcję — powiedział odważając słowa.

Nie wątpiłem, że tak jest, aczkolwiek koncepcja mogła się całkowicie zmienić za godzinę.

— Przyjmuję ją — powiedziałem.

— Teleportacja — oświadczył. — To jest właśnie to. To musiało nastąpić wcześniej czy później. A teraz ktoś już to odkrył.

— Hm — powiedziałem.

— Tak, to na pewno to. — Pochylił się ku mnie z powagą. — Jak pan to może inaczej wyjaśnić?

— No cóż, jeśli to ma być teleportacja, czy teleportaż, czy jak to tam nazwać, to przecież wnusi być gdzieś jakiś przekaźnik i jakaś stacja montująca całość — zaznaczyłem. Nie można sobie wyobrazić rzeczy czy osoby w jakiś tam sposób transmitowanej, a następnie na powrót zmontowanej w tym samym miejscu.

— Ale przecież pan nic nie wie — powiedział. — Poza tym to jest częścią tego, co nazwałem „epicentrum”. Przekaźnik jest zupełnie gdzie indziej, a tylko emituje na nasz teren.

— Jeśli tak jest — odparłem — w takim razie coś z nim nie jest w porządku. Chodzi mi o poziomy i pozycje. Co się dzieje, na przykład, z facetem zmontowanym częściowo w ścianie, a częściowo poza nią?

Tego rodzaju szczegóły i uwagi doprowadzają Jimmy’ego do pasji.

— Jest to zapewne wczesny etap. Eksperymentalny powiedział.

Niezależnie od tego, czy etap był wczesny czy nie, temat z montowaniem facetów wydawał mi się nieprzyjemny.

* * *

Tego wieczoru po raz pierwszy powiedziałem Sally o wszystkim. I biorąc pod uwagę całość zagadnienia, był to fatalny błąd.

Kiedy mi już dała jasno do zrozumienia, że wcale w to nie wierzy, powiedziała, że o ile to wszystko jest prawdą, mamy zapewne do czynienia z jakimś nowym wynalazkiem.

— Co ty rozumiesz pod „jakimś nowym wynalazkiem”? Przecież to byłby wynalazek wręcz rewolucyjny — powiedziałem.

— Przy naszym sposobie użytkowania będzie to zła rewolucja.

— Dlaczego tak uważasz?

Sally była znów w kwaśnym nastroju. Powiedziała z rozczarowaniem:

— Znamy dwa sposoby korzystania z wynalazków. Jednym z nich jest łatwiejsze zabijanie większej ilości ludzi. Drugi umożliwia sprytnym spekulantom wyciąganie forsy z kieszeni naiwnych. Może są jakieś wyjątki, jak np. promienie Roentgena, ale jest ich niewiele. Wynalazki! Najpierw sprowadzamy cały dorobek ludzkiego geniuszu do najniższego wspólnego mianownika, a następnie mnożymy go przez możliwie najbardziej prymitywny ułamek. Co za wiek! Co za świat! Gdy pomyślę, co przyszłe wieki powiedzą o naszym wieku, robi mi się gorąco.

— Na twoim miejscu bym się o to nie martwił. Nie będziesz miała okazji tego słyszeć — powiedziałem.

Spoczęło na mnie miażdżące spojrzenie.

— Mogłam przewidzieć taką odpowiedź. Typowa dla osobnika z dwudziestego wieku.

— Jesteś śmieszna — powiedziałem. — Myślisz trochę po wariacku, ale ostatecznie to typowe dla mentalności kobiet. Dla nich przyszłość jest przeważnie mglistą mrzonką, o ile nie chodzi o modny kapelusz lub przyszłoroczne dziecko. Reszta ich nie dotyczy. One żyją w przeświadczeniu, że nic się nigdy nie zmieni, a jeżeli nawet się zmieni, to niewiele.

— Widzę, że wiesz bardzo dużo o dziewczętach i o tym, co myślą — powiedziała Sally.

— Chyba się mylisz. Skąd mogę coś o tym wiedzieć… odparłem.

Sally wyraźnie nie miała nastroju kontynuować rozmowy na ten temat, tak że dałem jej spokój.

* * *

W parę dni później Jimmy znów zajrzał do mojego pokoju.

— Przestał — powiedział.

— Kto przestał?

— Ten teleportujący facet. Żadnego raportu od wtorku. Może wie, że ktoś go ściga.

— Pan ma na myśli siebie? — spytałem.

— Może.

— No i co?

Zmarszczył czoło. — Zacząłem. Naniosłem namiary wszystkich incydentów na mapę i centrum wypada na kościół Wszystkich Świętych. Obejrzałem całe to miejsce dokładnie, ale niczego nie znalazłem. Ale muszę być już blisko niego, bo w przeciwnym razie nie zaprzestałby chyba emisji…

Nic mu nie mogłem pomóc. Nikt zresztą inny też nie mógł. Ale tego samego wieczoru była w gazecie wzmianka o ramieniu i nodze, które jakaś kobieta widziała, jak wędrowały po jej kuchennej ścianie. Pokazałem to Sally.

— Przypuszczam, że okaże się w końcu, iż jest to jakiś nowy rodzaj reklamy — powiedziała.

— Coś w rodzaju zaszyfrowanej reklamy — podsunąłem. Po czym, gdy zauważyłem, że znów popada w kwaśny nastrój, rzuciłem propozycję: — A może pójdziemy do kina?

Gdy wchodziliśmy do kina, zachmurzyło się nagle, gdy wychodziliśmy — lało jak z cebra. Ponieważ do jej domu było mniej niż mila, a wszystkie taksówki w mieście były zajęte, zdecydowaliśmy się iść piechotą. Sally naciągnęła na głowę kaptur swojego nieprzemakalnego płaszcza, wzięła mnie pod ramię i ruszyliśmy przez deszcz. Nie mówiliśmy nic przez chwilę, a potem:

— Kochanie — powiedziałem — wiem, że mogę być uważany za niepoważnego osobnika o niskich wskaźnikach etycznych, ale czy zastanowiłaś się kiedyś nad tym, jakie to wdzięczne pole dla reform…

— Tak — odrzekła, ale nie tym tonem co należy.

— Mam na myśli — mówiłem do niej cierpliwie — że gdyby zdarzyło ci się szukać dobrej pracy, dla której mogła byś poświęcić życie, to cóż mogłoby być lepszego niż dzieł nawracania tego rodzaju osobników. Zakres działania jest ogromny, tylko…

— Czy to ma być propozycja? — spytała Sally.

— Czy to ma być? Myślałem, że… O Boże! — Przerwałem

* * *

Byliśmy na Tyler Street. Krótka ulica, oblana deszczem i wyłączając nas kompletnie pusta. Zatrzymało nas nagłe pojawienie się czegoś w rodzaju pojazdu, który ujrzeliśmy w głębi ulicy. Nie mogłem go zbyt dokładnie obejrzeć, ponieważ padał deszcz, ale przypominał małą, nisko zawieszony platformę zapełnioną postaciami w jasnych strojach, szybko przemierzającą na ukos Tyler Street. Po chwili ten dziwny pojazd znikł.

Gdyby istniała jakaś ulica przecinająca Tyler Street, nie byłoby to dziwne, ale takiej nie ma. Pojazd pojawił się po prostu z jednej strony, a zniknął z drugiej.

— Czy coś widziałaś — spytałem.

— Ale jakim cudem?… — zaczęła.

Podeszliśmy jeszcze kawałek, aż znaleźliśmy się w miejscu, które pojazd przeciął. Przed mami z jednej strony ciągnął się solidny mur, a z drugiej frontony domów.

— Musiałeś się pomylić — powiedziała Sally.

— No, oczywiście, to ja musiałem się pomylić!

— Ależ to po prostu nie mogło się zdarzyć…

— Posłuchaj, kochanie… — zacząłem.

Ale w tym momencie z jednolitego muru na dziesięć stóp przed nami wyszła dziewczyna. Stanęliśmy i gapiliśmy się na nią.

Nie wiem, czy to były jej własne włosy. Sztuka i wiedza razem wzięte mogą zdziałać wiele, jeśli chodzi o dziewczęta. Jej fryzura przypominała wielką złotą chryzantemę o średnicy ponad półtorej stopy z czerwonym kwiatkiem nieco w lewo od środka i wydawała się sporo ważyć. Dziewczyna miała na sobie coś w rodzaju króciutkiej, różowej tuniki, chyba z jedwabiu, która byłaby bardziej odpowiednia na pokazy dla starszych panów niż na Tyler Street podczas wstrętnej, mokrej nocy. Szokujące wrażenie wywoływał haft na tej tunice. Nigdy w życiu bym nie uwierzył, że jakakolwiek dziewczyna mogłaby… a, zresztą co tam, faktem jest, że stała i my też.

Kiedy mówię „stała”, to znaczy, że tak było istotnie, chociaż to stanie odbywało się na sześć cali nad ziemią. Przypatrywała się nam obydwojgu, potem wlepiła wzrok w Sally równie mocno jak Sally w nią.

Przez kilka dobrych sekund nikt z nas nie drgnął. Dziewczyna otworzyła usta, coś mówiła, ale głosu słychać nie było. Potrząsnęła głową, zrobiła niedbały ruch ręką, odwróciła się i zniknęła w murze.

Sally nie drgnęła. Lśniący od deszczu płaszcz upodabniał ją do czarnego posągu. Kiedy obróciła się tak, że mogłem ujrzeć jej twarz pad kapturem, na tej twarzy malował się taki wyraz, jakiego nigdy jeszcze u niej nie widziałem. Objąłem ją ramieniem i poczułem, że drży.

— Boję się, Jerry — powiedziała.

— Nie ma powodu, Sal. Na to musi być jakieś proste wyjaśnienie — rzekłem obłudnie.

— Ale o co innego mi chodzi, Jerry. Widziałeś jej twarz? To był mój sobowtór!

— Była dość podobna… — przyznałem.

— Jerry, ona była dokładnie taka sama… ja… ja się boję.

— To pewnie gra świateł. Poszła już zresztą — powiedziałem.

Sally jednak miała rację. Dziewczyna była jej odbiciem. To mnie zastanowiło.

Nazajutrz Jimmy przyniósł do mego pokoju egzemplarz porannej gazety. Zawierała krótką, żartobliwą czołówkę redakcyjną, podającą ilość osób, które widziały ostatnio dziwne zjawiska.

— Wreszcie zaczęli zauważać — stwierdził.

— A co pan zdziałał? — spytałem.

Zachmurzył się.

— Boję się, że to nie jest dokładnie tak, jak myślałem. Sądzę, że to jest ciągle etap doświadczalny, a przekaźnik może w ogóle być gdzie indziej. Możliwe, że ten obszar służy mu wyłącznie za teren do prób.

— Ale dlaczego tutaj?

— Tego nie wiem. Gdzieś taki obszar musi przecież być, a sam przekaźnik może być wszędzie.

Zamilkł olśniony złowieszczą myślą.

— To maże być niebezpieczna historia. Przypuśćmy, że Rosjanie mają przekaźnik, który mógłby tutaj do nas przekazywać ludzi lub bomby — drogą teleportacji?

— Dlaczego akurat tutaj — zdziwiłem się. — Sądzę, że raczej w pobliże Harwellu lub Królewskiego Arsenału…

— Na razie robią eksperymenty — przypomniał mi.

— A rzeczywiście — przyznałem ze wstydem.

Powiedziałem mu, co ja i Sally widzieliśmy poprzedniej nocy.

— I to mi się nie zgadza. Nie tak wyobrażam sobie Rosjan.

Jimmy pokręcił głową.

— To może być kamuflaż. A zresztą tam u nich mogą przecież sobie wyobrazić, jak wyglądają nasze dziewczyny, choćby na podstawie ilustrowanych pism czy magazynów.

* * *

Następnego dnia około siedemdziesiąt pięć procent czytelników poinformowało pismo o śmiesznych rzeczach, jakie widzieli, i wtedy Wiadomości porzuciły żartobliwy ton. W dwa dni później rzecz nabrała rangi faktu dzieląc mieszkańców jak gdyby na dwa obozy: konserwatywny i postępowy. W łonie tego ostatniego schizmatyczne grupy spierały się co do teleportacji lub projekcji trójwymiarowej lub innych wreszcie teorii samorzutnego scalania molekularnego. W pierwszym obozie opinie można było ugrupować wokół trzech hipotez: inwazji duchów, nagłej widzialności pokutujących dusz lub zapowiedzi Sądu Ostatecznego.

W ogniu sporów trudno było w pewnym momencie ustalić, kto co widział i ile, a kto entuzjastycznie improwizował, przy wydatnym uszczerbku dla faktów.

W sobotę spotkałem się z Sally na obiedzie. Pojechaliśmy potem samochodem w kierunku małego zakątka w górach, który wydawał mi się świetnym miejscem na oświadczyny. Ale na głównym skrzyżowaniu przy High Street jadący przede mną mężczyzna raptownie zahamował. Zrobiłem to samo i jadący za mną samochód też. Następnemu z kolei już tak dobrze nie poszło. Po drugiej stronie skrzyżowania też dał się słyszeć gwałtowny zgrzyt metalu. Wstałem, żeby zobaczyć, co się dzieje, i szarpnąłem Sally, aby też wstała.

— Znów jedzie — powiedziałem. — Popatrz!

Dokładnie w środku skrzyżowania znajdował się — no, nie można było tego chyba nazwać pojazdem — coś jakby niski wagonik lub platforma na wysokości około stopy nad ziemią. A kiedy mówię „nad ziemią”, to znaczy to, co znaczy. To coś nie miało ani kół, ani nóg. Jakby wisiało w powietrzu, niczym nie podparte. Na platformie stało około pół tuzina osób, ubranych w jakby długie barwne koszule lub kitle. Owe osoby rozglądały się ciekawie wokół. Wzdłuż krawędzi platformy ciągnął się napis: BIURO TURYSTYCZNE PAWLEYA. Jeden z mężczyzn pokazywał swojemu towarzyszowi kościół Wszystkich Świętych, innych więcej interesowały samochody i ludzie.

Z budki kontrolnej wychynęła twarz policjanta i para wybałuszonych oczu. Ale zaraz policjant wziął się w garść. Krzyknął coś, zagwizdał, znów krzyknął. Ludzie na platformie w ogóle go nie zauważali. Policjant wyszedł z budki i ruszył przez jezdnię podobny do wulkanu, który szuka odpowiedniego miejsca, żeby wybuchnąć w całej okazałości.

— Hej! — zawołał.

Na platformie nikogo to nie wzruszyło, ale gdy zbliżył się na odległość jednego lub dwóch jardów, zauważyli go, zaczęli trącać się łokciami i szczerzyć zęby. Policjant spurpurowiał na twarzy i przemówił do nich groźnym tonem. Ale oni nadal przyglądali mu się ze wzrastającym zainteresowaniem.

Policjant wyciągnął z tylnej kieszeni pałkę i podszedł bliżej. Usiłował złapać jakiegoś typa w żółtej koszuli — ale jego ręka przeszła przez niego na wylot.

Policjant cofnął się o krok. Widać było, jak mu się niczym u konia rozdęły nozdrza. Chwycił mocniej pałkę i zdecydowanym, kolistym ruchem powiódł nią po całej gromadzie. Pałka przeszła przez nich nie napotykając na opór, a oni uśmiechali się nadal.

Uchylam kapelusza przed tym policjantem. Nie uciekł. Patrzał przez chwilę na nich z bardzo dziwnym wyrazem twarzy, po czym odwrócił się na pięcie i spokojnie wrócił do budki. Równie spokojnie dał znak wznowienia ruchu. Samochód przede mną tylko na to czekał. Pojechał prosto na i przez platformę. Ruszyła z miejsca, ale trąciłby ją, gdyby to było możliwe. Sally, patrząc do tyłu, powiedziała, że platforma posuwała się po krzywiźnie i znikła w wejściu do Kasy Oszczędności.

Kiedy dojechaliśmy już do mojego zakątka, pogoda zepsuła się tak, że miejsce to wyglądało posępnie i odpychająco. Pojechaliśmy więc trochę dalej, a potem skręciliśmy w bok do małej przytulnej restauracyjki przydrożnej tuż za Westwich. Właśnie doprowadziłem rozmowę do tematu, który chciałem poruszyć, kiedy nagle nikt inny tylko Jimmy musiał się zjawić przy naszym stoliku.

— Co za spotkanie! — powiedział. — Słyszałeś, co się dziś po południu zdarzyło na skrzyżowaniu, Jerry?

— Byliśmy tam — powiedziałem.

— Rozumiesz, Jerry, to już coś więcej niż myślałem, dużo więcej. Ta cała platforma. Ci ludzie ogromnie nas w technice wyprzedzają. Czy wiesz, co ja myślę?… Kto oni są?

— Marsjanie — rzuciłem.

Spojrzał na mnie zaskoczony. — A skąd ty do tego mogłeś dojść? — spytał.

— Czułem, że to kiedyś nastąpi. Ale odnoszę wrażenie, że Marsjanie nie przywędrowaliby tu z etykietą BIURO TURYSTYCZNE PAWLEYA.

— Ach, tak? Nikt mi nic o tym nie mówił — powiedział Jimmy.

Odszedł ze smutkiem na twarzy, ale mnie samą swoją obecnością zniszczył tak starannie skonstruowany nastrój.

* * *

W poniedziałek rano nasza maszynistka Anna przyszła do pracy jeszcze bardziej, niż zwykle, roztargniona.

— Zdarzyło mi się coś zupełnie okropnego — powiedziała do nas, jak tylko weszła. — O Boże! Byłam cała w pąsach!

— Cała? — spytał Jimmy z zaciekawieniem.

Zlekceważyła tę uwagę.

— Byłam akurat w łazience, a kiedy przypadkiem podniosłam oczy, stał tam mężczyzna w zielonej koszuli i przyglądał mi się. Oczywiście natychmiast wrzasnęłam.

— Bardzo słusznie — zgodził się Jimmy. — A co zdarzyło się potem, czy też nie wypada, abyśmy…

— Po prostu stał — powiedziała Anna — potem zachichotał i wyszedł przez ścianę. Zupełnie osłupiałam.

— Można osłupieć z powodu chichotu — zgodził się Jimmy.

Anna wyjaśniła, że nie osłupiała wyłącznie z powodu chichotu.

— Uważam — powiedziała — że nie powinno się pozwalać na takie rzeczy. Jeżeli mężczyźnie wolno chodzić po łazience samotnie mieszkającej dziewczyny, to cóż go może jeszcze powstrzymać?

Pytanie było rzeczywiście nie retoryczne.

Zaraz potem przyszedł kierownik. Wszedłem za nim do jego gabinetu. Miał wygląd człowieka przygnębionego.

— Co tu się, u diabła, dzieje w tym piekielnym mieście, Jerry? — spytał. — Wczoraj żona wraca do domu i zastaje w salonie dwie nieprawdopodobne dziewczyny. Oczywiście sądzi, że nie przypadkiem. Pierwsze piekło w domu od dwudziestu lat. A dziewczyny w tym czasie znikają — powiedział zwięźle.

Stać mnie było tylko na kilka współczujących okrzyków.

Tego wieczoru, kiedy wybrałem się do Sally, zastałem ją siedzącą na stopniach domu, w mżawce.

— Co się stało, na Boga?… — zacząłem.

Spojrzała na mnie bez wyrazu.

— Weszli do mojego pokoju. Mężczyzna i dziewczyna. Nie chcieli wyjść. Śmiali się ze mnie. A potem zaczęli się tak zachowywać, jakby mnie tam wcale nie było. No i… a zresztą, po prostu nie mogłam tam wysiedzieć, Jerry.

Wyglądała bardzo nieszczęśliwie, a po chwili wybuchnęła płaczem.

* * *

Od tego momentu wydarzenia zaczęły się piętrzyć. Następnego ranka doszło do nieuniknionego acz jednostronnego starcia na High Street. Panna Dotherby, należąca do jednej z najbardziej szanowanych rodzin Westwich, wzburzona była do głębi swoich długoletnich zasad widokiem dwu chryzantemowych dziewczyn, które chichocząc stały na rogu Northgate. Kiedy udało jej się odwrócić od nich oczy i odzyskać oddech, zrozumiała, gdzie leży jej powinność. Ujęła parasolkę tak, jakby to był miecz jej dziadka i natarła. Przeleciała gładko przez dziewczyny zadając razy na lewo i na prawo, a kiedy się obróciła, zobaczyła, że się z niej śmieją. Jeszcze raz na nie natarła, ale śmiały się dalej. Kiedy już zaczęła bredzić, ktoś zawołał pogotowie, które ją zabrało.

Pod koniec dnia miasto pełne było matek, pomstujących na obrazę moralności publicznej, i oczarowanych turystkami mężczyzn, a burmistrz i policja zasypani byli żądaniami, aby natychmiast ktoś z tym coś zrobił.

Najwięcej kłopotów było w rejonie, który Jimmy kiedyś zaznaczył na mapie. Gdzie indziej też mocna było spotkać turystów, ale w tym rejonie spotykało się ich całe tłumy mężczyzn w kolorowych koszulach, dziewczyny o zadziwiających fryzurach i jeszcze bardziej zadziwiających haftach na tunikach. Wszyscy ani ramię przy ramieniu wychodzili ze ścian i włóczyli się obojętnie między samochodami i ludźmi.

Czasem gdzieś przystawali pokazując sobie nawzajem różne rzeczy lub wybuchając salwami śmiechu, szczególnie kiedy ludzie z ich powodu wpadali w gniew. Do tych, którzy już wyprowadzeni byli z równowagi, stroili miny, aż ich doprowadzali do sinej wściekłości. Tym lepszą mieli wtedy zabawę. Szli sobie spokojnie, gdzie im się żywnie podobało, przez sklepy, banki, biura, domy nie przejmując się zupełnie rozwścieczonymi lokatorami. Zaczęto wystawiać tablice: NIE WCHODZIĆ, ale to ich też bardzo bawiło.

Przede wszystkim nie można się było od nich uchronić w dzielnicach centralnych, aczkolwiek okazało się, że działają na niezupełnie tych samych co my poziomach. W niektórych miejscach szli po ziemi czy po podłodze, a w jeszcze innych sprawiali wrażenie, że przedzierają się przez jakąś zwartą masę.

Bardzo szybko stwierdzano, że nie mogą nas słyszeć podobnie jak my ich, tak że nie było najmniejszego sensu wołać do nich czy grozić im, a jedynym efektem wystawiania tablic było wzbudzenie u nich jeszcze większego zaciekawienia.

W tej sytuacji już po trzech dniach panował ogólny chaos. W najbardziej nawiedzanych okolicach nie było już nawet co marzyć o zaciszu domowym. W najbardziej intymnych chwilach wkraczali turyści chichocząc lub śmiejąc się rubasznie. Dobrze przynajmniej się stało, że policja ogłosiła, iż nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Goście bowiem nie byli w stanie zrobić nic złego mieszkańcom, tak że można ich po prostu ignorować. Bywają miejsca i okoliczności, gdzie ignorowanie chichoczących band młokosów i dziewcząt wymaga więcej hartu i wytrzymałości niż stać na to przeciętnego człowieka. Nawet tak spokojnego jak ja. A tymczasem w różnych ligach kobiet oraz komitetach nadzorczych aż wrzało.

Wieści o tym rozchodziły się szybko i w niczym nie polepszały sytuacji.

Wartkim strumieniem napływali zbieracze wiadomości wszelkiego autoramentu. Wypełnili okolicę po brzegi. Po ulicach wężowymi splotami wiły się kable od kamer filmowych, telewizyjnych i mikrofonów, a fotoreporterzy dokonywali swoich życiowych ujęć. Wszyscy oni żywi i namacalni stwarzali co najmniej równie wielki kłopot co turyści.

Ale jeszcze nie osiągnęliśmy szczytu. Jimmy i ja byliśmy przypadkiem obecni przy inauguracji następnego etapu. Szliśmy akurat na obsad w maksymalnym stopniu ignorując gości i zgodnie z instrukcją przechodząc przez nich. Jimmy był przybity. Musiał sobie dać spokój z wszelkimi teoriami, ponieważ utonął w faktach. Znajdowaliśmy się właśnie w pobliżu kawiarni, kiedy spostrzegliśmy zamieszanie w głębi High Street, a widząc, że się ta cała zawierucha ku nam zbliża, czekaliśmy. Pojawiło się t o po chwili spośród gęstwiny zastopowanych samochodów i zbliżało ku nam z szybkością sześciu do siedmiu mil na godzinę. Była to w zasadzie platforma, podobna do tej, jaką ja i Sally widzieliśmy na skrzyżowaniu w zeszłą sobotę, ale tym razem był to model „de luxe”.

Boki pojazdu lśniły świeżymi farbami: żółtą, czerwoną i niebieską, a fotele umocowane były w rzędach po cztery. Większość pasażerów stanowili młodzi ludzie, ale tu i ówdzie można było zauważyć panie i panów w średnim wieku, odzianych w spokojniejszą wersję tej samej mody. Za pierwszą platformą sunęło z pół tuzina dalszych. W miarę jak nas mijały, odczytywaliśmy na bokach i z tyłu platform napisy:

BIURO TURYSTYCZNE PAWLEYA — WYCIECZKI W PRZESZŁOŚĆ — NAJWIĘKSZY WYNALAZEK ŚWIATA HISTORIA BEZ ŁEZ — ZA 1 FUNT

PRZYJRZYJ SIĘ, JAK ŻYŁA TWOJA PRAPRABABCIA OSOBLIWY STARY EXPRESS DWUDZIESTOWIECZNY OGLĄDAJ ŻYWĄ HISTORIĘ — NIEZWYKŁE STROJE, STARE ZWYCZAJE, KSZTAŁCĄCE! POZNAJ PRYMITYWNE OBYCZAJE I WARUNKI ŻYCIA

ZWIEDZAJ ROMANTYCZNY WIEK DWUDZIESTY BEZPIECZEŃSTWO GWARANTOWANE

POZNAJ SWOJA HISTORIĘ — NA NAUKĘ NIGDY NIE ZA PÓŹNO — WYCIECZKA 1 FUNT

WIELKA PREMIA PIENIĘŻNA ZA IDENTYFIKACJĘ WŁASNEGO PRAPRADZIADKA LUB PRAPRABABKI

Większość ludzi na pojazdach obracała głowy to w tę, to w tamtą stronę ze zdumieniem przerywanym spazmami chichotu. Kilku młodych ludzi machało do nas rękami i mówiło bezgłośne dowcipy, które wywoływały u ich towarzyszy huragany bezgłośnego śmiechu. Inni, wygodnie rozparci, wpijali zęby w wielkie, żółte owoce i żuli. Od czasu do czasu oglądali się na boki, ale więcej uwagi poświęcali damom, których kibicie obejmowali.

Z tyłu następnego pojazdu przeczytaliśmy:

CZY TWOJA PRAPRAPRABABKA BYŁA RZECZYWISCIE TAKA FAJNA, ZA JAKĄ SIĘ PODAWAŁA?

ZOBACZ RZECZY, O KTÓRYCH HISTORIA TWOJEJ RODZINY MILCZY

a na ostatnim:


PRZYJRZYJ SIĘ SŁAWNYM, ZANIM STALI SIĘ OSTROŻNI — DOBRY CYNK DA CI SZANSĘ NA WIELKIĄ WYGRANĄ


Gdy procesja się oddaliła, staliśmy wszyscy patrząc na siebie w otępieniu. Prawdopodobnie pokaz był pewnego rodzaju premierą, ponieważ później można było w mieście spotkać platformę z napisem:

HISTORIA JEST KULTURĄ! ZA 1 FUNT ROZSZERZYSZ DZIŚ SWOJE HORYZONTY UMYSŁOWE!!

lub:

POZNAJ ODPOWIEDZI NA TEMAT SWOICH PRZODKÓW!

ale nigdy już nie słyszałem o nowej, regularnej procesji.


W biurze rady miejskiej wydzierano sobie resztki włosów z głowy, wydając na lewo i na prawo serie rozporządzeń na temat tego, czego turystom nie wolno robić — co dawało im nowe powody do śmiechu — a sprawa mimo wszystko wyglądała coraz gorzej.

Piesi „turyści” zwykli podchodzić blisko i patrzeć ludziom w twarze porównując je z jakimiś fotografiami w książkach lub czasopismach, które mieli przy sobie, po czym odchodzili rozczarowani daną osobą i podchodzili do innej. Doszedłem do wniosku, że za rozpoznanie mojej osoby nie przysługiwała żadna nagroda.

Ale cóż, życie musiało się toczyć dalej. Nie było możliwości poradzić sobie z tym wszystkim, trzeba się było z tym pogodzić. Sporo rodzin wyprowadziło się z miasta w poszukiwaniu zacisza i po to, aby uchronić córki od wpływów nowej mody i tak dalej, ale większość z nas musiała zostać jak długo się dało. Prawie każdy z obywateli miasta był w tych dniach albo oszołomiony, albo ponury — z wyjątkiem oczywiście „turystów”.

Wpadłem po Sally pewnego wieczoru, mniej więcej dwa tygodnie po owej procesji platform. Kiedy wychodziliśmy z domu, na ulicy odbywała się zacięta walka. Grupa dziewcząt, o głowach przypominających kule ze złotej siatki, tłukła się gdzie popadło. Jeden ze stojących obok mężczyzn przyglądał się temu z dumną miną, reszta podjudzała zawodniczki do walki. Poszliśmy inną drogą.

— To miasto nie wygląda już jak nasze miasto — powiedziała Sally. — Nawet nasze mieszkania nie są już nasze. Dlaczego oni nie mogą odejść i zostawić nas w spokoju? Niech wszyscy oni będą przeklęci, co do jednego! Nienawidzę ich!

Ale tuż za parkiem napotkaliśmy jedną małą główkę chryzantemową, siedzącą na czymś niewidocznym i płaczącą rzewnie. Sally trochę zmiękła.

— Może niektórzy z nich mają nawet ludzkie odruchy. Ale jakim prawem zamienili nasze miasto w lunapark?

Znaleźliśmy wolną ławkę i usiedliśmy patrząc na zachód słońca. Postanowiłem zabrać stąd Sally jak najprędzej.

— Dobrze by nam było teraz w górach — powiedziałem.

— Cudownie, Jerry — westchnęła.

Ująłem jej dłoń, nie cofnęła jej.

— Sally, kochanie… — zacząłem.

I wtedy, zanim zdążyłem powiedzieć coś więcej, dwoje turystów, mężczyzna i dziewczyna, pojawiło się przed nami i zakotwiczyło się tam na dobre. Tym razem byłem już zły. Prawie wszędzie prześladują człowieka platformy, ale przynajmniej w parku, gdzie przecież nic nie ma dla nich ciekawego, chciałbyś być wolny od pieszych turystów. Tych dwoje coś jednak znalazło. Tym czymś była Sally. Stali więc patrząc na nią bez skrępowania. Wysunęła rękę z mojej dłoni. Naradzali się. Mężczyzna wyjął folder, który anioł przy sobie i wyciągnął z niego kartkę. Patrzał na nią, potem na Sally, a potem znów na kartkę. Nie byłem w stanie tego zignorować. Wstałem i przeszedłem przez nich, by zobaczyć, co to za kartka. Spotkała mnie niespodzianka. Był to wycinek z Westwich Evening News, z bardzo starego egzemplarza, pożółkły i bardzo zniszczony. Aby uchronić go od całkowitego rozpadu, oprawiono go w przejrzysty plastyk.

Żałuję, że nie zobaczyłem daty, ale wiedziony naturalnym odruchem spojrzałem na to, na co oni patrzyli: ze zdjęcia uśmiechała się do mnie twarz Sally. W ramionach trzymała dwoje dzieci. Zdążyłem tylko jeszcze przeczytać nagłówek: BLIŹNIAKI ŻONY RADCY MIEJSKIEGO, kiedy schowali wycinek i pognali tam, skąd przyszli. Byłem pewien, że są na tropie jednej z tych ich cholernych premii ale miałem błogą nadzieję, że nic im z tego nie przyjdzie.

Wróciłem i usiadłem obok Sally. Zdjęcie definitywnie popsuło całą sprawę — ŻONA RADCY MIEJSKIEGO. Oczywiście Sally chciała wiedzieć, co zobaczyłem, i musiałem szybko wymyślić kilka kłamstewek, aby się z tego wyplątać.

Milcząc siedzieliśmy tak przez chwilę w ponurym nastroju.

Minęła nas platforma z napisem: KULTURA WOLNA OD TROSK — KSZTAŁĆ SIĘ W NOWOCZESNYM KOMFORCIE. Patrzyliśmy, jak odpłynęła przez ogrodzenie prosto w ruch uliczny.

— Chyba już czas, byśmy stąd poszli — zaproponowałem.

— Tak — zgodziła się głucho Sally.

Poszliśmy w kierunku jej domu i ciągle żałowałem, że nie udało mi się zobaczyć daty w gazecie.

— Czy ty — spytałem ją obojętnym tonem — czy ty nie znasz przypadkiem jakiegoś radcy miejskiego?

Spojrzała na mnie ze zdumieniem.

— No… chyba pana Falmera…

— Czy to… młody człowiek? — spytałem beztrosko.

— Nie, skądże. Bardzo stary. — A właściwie, to znam tylko jego żonę.

— A! — powiedziałem. — Nie znasz żadnego młodszego?

— Obawiam się, że nie. Dlaczego?

Nawiązałem wtedy do aktualnej sytuacji, w której potrzebni są młodzi ludzie z pomysłami.

— Młodzi ludzie z pomysłami nie muszą być koniecznie radcami — powiedziała patrząc na mnie uważnie.

Może rzeczywiście, jak to już powiedziałem przedtem, logika nie jest jej najmocniejszą stroną, ale Sally ona swoje własne sposoby wprowadzenia człowieka w lepszy nastrój. Czułbym się jednak znacznie lepiej, gdybym sam miał jakiś dobry pomysł.

* * *

Następnego dnia rozgoryczenie powszechne wzrosło o jedną kreskę. Odbywała się jakaś msza wieczorna w kościele Wszystkich Świętych. Wikary właśnie wszedł na ambonę i wciągnął w płuca powietrze przed krótkim kazaniem, kiedy przez północną ścianę wjechała do środka platforma z napisem:

CZY TWÓJ PRAPRAPRADZIADEK BYŁ JEDNYM Z TYCH CHŁOPCÓW? NASZA WYCIECZKA ZA 1 FUNTA MOŻE CIĘ O TYM PRZEKONAĆ

— i zatrzymała się dokładnie przed samą amboną. Wikary patrzył na nią przez kilka sekund w milczeniu, a potem trzasnął pięścią w pulpit.

— To! — zagrzmiał — to jest niedopuszczalne! Poczekamy, aż ten przedmiot będzie stąd usunięty.

Znieruchomiał patrząc na platformę. Wierni patrzyli z nim razem. Turyści na platformie robili wrażenie, jakby czekali na otwarcie spektaklu. Kiedy nic się nie działo, puścili w obieg butelki i owoce dla zabicia czasu. Wikary nie spuszczał z nich kamiennego spojrzenia. Kiedy dalej nic się nie działo, turyści zaczęli się nudzić. Młodzi panowie łaskotali dziewczyny, a dziewczyny zanosiły się chichotem. Kilku z nich zaczęło nalegać na człowieka siedzącego w przodzie pojazdu, aby ruszał dalej. Po chwili platforma wyjechała z kościoła południową ścianą. Był ta pierwszy punkt na naszą korzyść. Wikary otarł czoło, odchrząknął i zaimprowizował kazanie swego życia na temat „Miasta Maluczkich”.

* * *

Niezależnie jednak od tego, jak bardzo wpływowe czynniki odgórne łamały sobie głowy, ciągle nic nie można było zrobić. Istniały oczywiście różne pomysły. Autorem jednego z nich był Jimmy: w grę wchodziło użycie ultrawysokich lub też infraniskich częstotliwości, które by rozbiły na kawałki projekcje turystów. Być może, że coś w tym rodzaju można by kiedyś wymyślić, ale nam potrzebne było szybkie lekarstwo. A równocześnie piekielnie trudno jest przeciwdziałać czemuś, co jest w istocie tylko trójwymiarowym, ruchomym obrazem, chyba że istotnie wynajdzie się coś, co mogłoby zniszczyć projekcję. Całe działanie nie przebiega w tym miejscu, gdzie się to widzi, ale w zupełnie innym, nieznanym — tylko jak się tam dostać? To co faktycznie widzimy, nie czuje, nie je, nie oddycha, nie śpi… I właśnie kiedy myślałem nad tym, co ono robi, wpadł mi do głowy pomysł. Było to jak cios pałką — Takie proste! Porwałem kapelusz i poleciałem do ratusza.

W owym czasie codzienne procesje jazgoczących, grożących i zwariowanych obywateli bardzo ich tam w ratuszu uczuliły na wizyty, ale udało mi się w końcu dotrzeć do kogoś, kto wyraził zainteresowanie, choć nie bez wątpliwości.

— Nikomu się to nie będzie podobało — powiedział.

— Tego nie można od nikogo żądać. Ale przy okazji przysłużymy się przynajmniej miejscowemu handlowi.

Twarz mu się rozjaśniła. Naciskałem dalej:

— Poza tym burmistrz ma swoje restauracje, a wszystkie bary będą na pewno za.

— Tu ma pan rację — przyznał — dobrze, przedłożymy ten projekt. Chodźmy.

Pracowaliśmy nad tym pełne trzy dni. Czwartego dnia przystąpiliśmy do dzieła. Po zachodzie słońca na mieście pojawiły się ekipy ustawiające ogrodzenia na rogatkach miasta, a kiedy to już było zrobione, przymocowano wielkie, białe tablice z czerwonymi napisami:

WESTWICH — MIASTO, KTÓRE PATRZY W PRZYSZŁOŚĆ

PRZYJDŹ I ZOBACZ!

TO JEST POZA CZASEM — NOWSZE NIŻ JUTRO! CUD STULECIA!

OPŁATA (dla zamiejscowych) 2 SZYLINGI I 6 PENSÓW

Tego samego manka gazety krajowe umieściły wielkie ogłoszenie:

KOLOSALNE — UNIKALNE — KSZTAŁCĄCE! WESTWICH DAJE JEDYNE AUTENTYCZNE PRZEDSTAWIENIE FUTURAMATYCZNE!

DOWIESZ SIĘ

JAK SIĘ BĘDZIE UBIERAĆ TWOJA PRAPRAWNUCZKA JAK BĘDZIE WYGLĄDAŁ TWÓJ PRAPRAWNUK MODA NASTĘPNEGO STULECIA!

JAK ZMIENIĄ SIĘ ZWYCZAJE?

PRZYBĄDŹ DO WESTWICH I ZOBACZ NA WŁASNE OCZY!

OFERTA STULECIA!

PRZYSZŁOŚĆ ZA DWA I PÓŁ SZYLINGA!!

Liczyliśmy na to, że cała sprawa miała już dotychczas i tak wystarczający rozgłos, wobec czego dalsze detale byłyby zbędne — ale na wszelki wypadek zamieściliśmy również lelka bardziej wyspecjalizowanych ogłoszeń w magazynach ilustrowanych, w rodzaju:

WESTWICH

DZIEWCZĘTA! DZIEWCZĘTA! DZIEWCZĘTA! PRZYSZŁE KROJE! ŚMIAŁE MODELE! ORYGINALNA MODA!

ZDUMIEWAJĄCE — AUTENTYCZNE — BEZ CENZURY!! OBFITOŚĆ WDZIĘKÓW ZA DWA I PÓŁ SZYLINGA!!!

Zakupiliśmy wystarczająco dużo miejsca w prasie, aby umieścić w szpaltach informacje dla tych, którzy przywykli kierować się względami socjologicznymi, psychologicznymi lub intelektualnymi.

No i przyszli.

Ciekawskich było już sporo przedtem, ale dopiero teraz dowiedzieli się, że warto płacić pieniądze za to widowisko, a im więcej pieniędzy wpływało, tym bardziej ponury stawał się skarbnik rady miejskiej, żałując, że nie ustalono stawki na pięć szylingów lub nawet dziesięć!

Po kilku dniach zmuszeni byliśmy zamienić na parkingi wszystkie wolne parcele oraz spore połacie terenu poza miastem, a ludzie parkowali swoje pojazdy wystarczająco daleko od miasta, tak że zaistniała konieczność uruchomienia specjalnej linii autobusowej łączącej parkingi z miastem. Wkrótce ulice były już tak zapchane tłumami, które biegały tu i tam i pozdrawiały platformy Pawleya i turystów gwizdami, szyderstwami i kocią muzyką, że mieszkańcy miasta pozostawali po prostu w swoich domach i tam spalali się w ogniu gniewu.

Skarbnik martwił się teraz o to, czy nie grozi nam obowiązek płacenia podatku od widowisk. Lista protestów kierowanych do burmistrza rosła z każdym dniem, ale sam burmistrz tak dalece był zajęty organizowaniem konwojów żywności i piwa do swoich restauracji, że nie starczało mu czasu na przejmowanie się protestami.

Po kilku jednak dniach zacząłem się martwić, czy aby Pawley nas nie przetrzyma. Widać było, że turyści niezbyt się tym wszystkim przejęli i chociaż utrudniało im to walkę o premie, nie oduczyli się włóczęgi po całym mieście. A oprócz tego mieliśmy jeszcze tysiące wycieczkowiczów rozpętujących pandemonium po całych nocach. Nerwy wszystkich mieszkańców napięte były jak postronki i lada chwila mogła wybuchnąć burza.

I oto, szóstej nocy, gdy wielu z nas myślało już nad tym, czy nie byłoby lepiej oczyścić trochę Westwich, pojawiła się pierwsza rysa. Jakiś człowiek zadzwonił do mnie z ratusza i powiedział, że widział szereg platform z nie obsadzonymi miejscami.

Następnej nocy wybrałem się na najbardziej uczęszczany szlak, by sprawdzić tę wieść naocznie.

Napotkałem tam gęsty, dobrze podpity tłum obrzucający się na przemian słonymi dowcipami i kuksańcami, ale nie musieliśmy długo czekać. Z wejścia kawiarni „Coronation” wychynęła platforma z napisem:

CZAR I ROMANTYZM DWUDZIESTEGO WIEKU — 15 SZYLINGÓW

— a połowa miejsc była pusta.

Pojawienie się platformy wywołało wielkie pijackie brawa i huragan gwizdów. Kierowca prowadził pojazd poprzez tłum z obojętnym wyrazem twarzy. Pasażerowie wyglądali dużo mniej pewnie. Niektórzy wprawdzie próbowali się odgrywać; chichotali, robili grymasy, machali rękami, jakby oddawali cios za cios. Dobrze, że turystki nie słyszały wykrzykiwanych przez tłum słów spod ich adresem, ale niektóre gesty były bardzo niedwuznaczne. Zanim platforma zniknęła we frontowej ścianie magazynu „Bon Marche”, prawie wszyscy turyści przestali udawać, że jest im wesoło. Niektórzy wyglądali, jakby im było słabo. Z wyrazu ich twarzy wywnioskowałem, że Pawleya czeka ciężka robota; będzie musiał wytłumaczyć owej delegacji aspekty dwudziestowiecznej kultury.

Następnego wieczora było więcej pustych foteli niż zajętych, a ktoś doniósł, że cena spadła do 10 szylingów.

W dwa dni później nie pojawili się już w ogóle, a my musieliśmy zwracać wycieczkom półkoronówki i łagodzić ich pretensje z powodu zmarnowanej benzyny.

Następnej nocy też się nie pojawili. Nie mieliśmy więc już nic innego do roboty, jak oczyścić miasto i cała sprawa była w zasadzie zakończona. Pozostało jeszcze jedno zadanie — zmniejszyć popularność, jaką miejscowość ostatnio się cieszyła.

Wreszcie powiedzieliśmy sobie, że problem został zlikwidowany. Jimmy jednak utrzymuje, że to tak tylko z naszej strony wygląda. Jedyną rzeczą, jaką jego zdaniem winni oni byli w tej sytuacji zrobić, była modyfikacja czynnika widzialności, który tyle przysparzał kłopotu. Wobec czego możliwe, że dalej tu kursują — tu, czy gdzie indziej.

A może on ma rację? Może istotnie ten cały Pawley, kimkolwiek jest lub miał kiedyś być, prowadzi po całym świecie i po całej historii łańcuch swoich wycieczek. Ale my o tym nic nie wiemy, a jak długo ich nam nie pokazuje, nie sądzę, abyśmy mieli łamać sobie nad tym głowy.

Na tyle, na ile to nas dotyczyło — sprawa z Pawleyem była skończona. Był to przypadek wymagający desperackich środków zaradczych, ocenił to nawet wikary kościoła Wszystkich Świętych. I miał on niewątpliwie rację, gdy swoje dziękczynne kazanie rozpoczął od słów: „Paradoksalne, drodzy wierni, paradoksalne mogą być dzieła pospólstwa…”

* * *

Kiedy już było po wszystkim, znalazłam wreszcie czas, aby znów zobaczyć się z Sally. Zastałam ją o wiele bardziej promienną, niż dawniej i w związku z tym o wiele bardziej uroczą. Zdawało mi się, że również ucieszyła się na mój widok.

— Cześć, Jerry — powiedziała — czytałam właśnie w gazecie o tym, jak pięknie zorganizowałeś cały plan, aby się ich pozbyć. Uważam, że to było po prostu cudowne z twojej strony.

Jeszcze nie tak dawno uważałbym to za docinek, ale tym razem była szczera. Nie mogłem jakoś zapomnieć jej widoku z tymi bliźniakami na ręku i nie mogłem przestać się dziwić temu, skąd się one tam wzięły.

— Ta nic wielkiego, kochanie — powiedziałem skromnie — każdy mógł wpaść na ten pomysł.

— Może masz rację, ale bardzo wiele ludzi uważa tak, jak ja. I powiem ci coś jeszcze, o czym dzisiaj usłyszałam. Będą cię prosić, abyś kandydował do rady, Jerry.

— Ja do rady. Kupa śmiechu… — zacząłem i urwałem nagle.

— To znaczy, będę tytułowany radcą miejskim? — spytałem.

— Cóż… no, chyba tak. Tak sądzę — odparła ze zdziwieniem.

I nagle olśniła mnie myśl.

— Sally, kochanie, najdroższa, wiesz… jest coś, co już bardzo dawno miałem zamiar ci powiedzieć — zacząłem.


Przekład: Marek Wagner

Загрузка...