Pobieg
— Heej raz! Heej raz!
Proste urządzenie — deska, dwa kawałki sznurka i oto ciężka bryła rudy leży na wózku.
— Jazda!
Ładunek nie jest cięższy niż zwykle, ale maleńki człowieczek w pasiaku wparty piersią w poprzeczkę nie może ruszyć wózka z miejsca.
— Jazda!
Któryś z więźniów próbuje pomóc ramieniem. Za późno! Podchodzi nadzorca.
— Co się stało?
— Nic się nie stało.
— Jazda! Prędzej!
Człowieczek znowu próbuje gwałtownym zrywem pociągnąć wózek. Daremnie. Nieludzki wysiłek wywołuje atak kaszlu. Człowieczek zasłania się dłonią.
Nadzorca czeka w milczeniu, aż atak minie.
— Pokaż rękę.
Wyciągnięta dłoń jest zakrwawiona.
— Tak… Odwróć się.
Na więziennej kurtce, na plecach, znak. Nadzorca przerysowuje znak do notesu.
— Do lekarza!
Inny więzień zajmuje miejsce chorego.
— Jazda! — To w jednakowym stopniu odnosi się do obu — do tego, który od tej chwili będzie ciągnął wózek, i do tamtego, który już nie jest do tego zdolny.
— Przepraszam, panie nadzorco, czy nie można…
— Powiedziałem, do lekarza!
Nadzorca patrzy na oddalające się przygarbione plecy i jeszcze raz sprawdza notatkę w notesie: AD 15/13264. Cóż, wszystko jest jasne. Trójkąt oznacza dezercję, kwadrat dożywotnie więzienie, piętnasty barak, więzień numer trzynaście tysięcy dwieście sześćdziesiąt cztery. Dożywotnie więzienie. Wszystko się zgadza, tylko że dla tego człowieka najwidoczniej zbliża się już koniec kary. Plantacje bawełny.
— Heej raz!
Lśniący nikiel, szkło, rozproszone światło luminescencyjnych lamp i jakaś nieomal materialna, sterylna czystość.
Szare, nieco zmęczone oczy człowieka w białym fartuchu patrzą uważnie przez grube szkła okularów. Tu, w podziemnych obozach koncentracyjnych Medeny, życie ludzkie ceni się nadzwyczaj wysoko. Jakżeby inaczej! Każdy więzień, zanim dusza jego stanie przed najwyższym trybunałem, musi odkupić swoją winę wobec tych, którzy w dalekich głębinach kosmosu toczą niebywałą w historii bitwę o hegemonię macierzystej planety. Ojczyźnie potrzebny jest uran. Na każdego więźnia dany jest plan i dlatego życie człowieka jest równie cenne jak wydobyta przez niego ruda. Niestety, w tym wypadku…
— Ubieraj się!
Długie chude ręce pospiesznie wciągają kurtkę na kościste ciało.
— Stań tutaj!
Lekkie naciśnięcie pedału i sakramentalny znak przekreśla czerwony krzyż. Od tej chwili więzień AD 15/13264 ponownie może używać imienia i nazwiska — Arp Zumbi. Zrozumiały przejaw miłosierdzia dla tych, którym przyjdzie pracować na plantacjach bawełny.
Plantacje bawełny. Nikt o nich nie wie nic dokładnego, wyjąwszy fakt, że stamtąd się nie wraca. Chodzą plotki, że w gorącym, pozbawionym wilgoci klimacie ciało ludzkie zamienia się w suchy chrust — świetne paliwo dla pieców krematoryjnych.
— Idź już. Masz tu zwolnienie z pracy.
Arp Zumbi okazuje swoje zwolnienie wartownikowi, wchodzi do baraku i czuje niezmienny zapach karbolu. Barak przypomina wielki szalet kolejowy. Gęsty zapach karbolu i kafelki. Monotonię białych ścian urozmaica tylko ogromny plakat: Za ucieczkę — śmierć na torturach. Jeszcze jedno świadectwo, jak ceni się tu ludzkie życie — jeżeli już trzeba kogoś zabić, należy to zrobić możliwie najefektowniej.
Pod jedną ścianą znajduje się coś w rodzaju gigantycznego pszczelego plastra, to miejsca do spania, rozgrodzone na oddzielne komórki. Wygodnie i higienicznie. Na białym plastyku widać najmniejszą plamkę. Komórki zaś wymyślono nie dla komfortu. To przecież katorga, a nie sanatorium, jak lubi powtarzać głos, który przeprowadza codzienną psychoterapię. Podział na komórki wyklucza możliwość kontaktu między więźniami nawet w nocy, kiedy czujność wartowników nieco słabnie.
W ciągu dnia nie wolno kłaść się, więc Arp Zumbi siedzi na ławce. Arp Zumbi myśli o plantacjach bawełny. Transport zwykle kompletuje się raz na dwa tygodnie. W skład transportu wchodzą więźniowie ze wszystkich obozów. W dwa dni później przywiozą tu nową partię więźniów. Zdaje się, że ostatni raz przywieziono ich pięć dni temu, wtedy, kiedy obok Arpa w nocy pojawił się ten dziwaczny typ. Najwyraźniej stuknięty. Wczoraj przy obiedzie oddał Arpowi połowę swojego chleba. „Na — powiada — bo inaczej niedługo portki zgubisz”. Dziwak! Arp jeszcze nigdy nie słyszał, żeby ktoś oddał swój chleb. Tamten facet na pewno jest nienormalny. Wieczorem coś nuci przed snem. Też sobie znalazł miejsce do śpiewania.
Arp znowu powraca myślą do plantacji bawełny. Rozumie, że to już koniec, ale nie wiadomo dlaczego nie jest specjalnie zmartwiony. W ciągu dziesięcioletniej pracy w kopalni człowiek przyzwyczaja się do śmierci. Ale pomimo wszystko Arpa ciekawi, jak tam jest na tych plantacjach.
Od chwili, kiedy go zamknięto, dziś pierwszy dzień nie pracuje. Pewnie dlatego czas się tak dłuży. Arp z przyjemnością położyłby się spać, ale to wykluczone, nawet wtedy, kiedy ma się papier o zwolnieniu z pracy. To jest katorga, a nie sanatorium.
Wracają z pracy jego towarzysze i z zapachem karbolu miesza się zapach płynu odkażającego. Wszyscy, którzy pracują przy rudzie uranowej, biorą profilaktyczny prysznic. To jeden ze sposobów zwiększenia średniej długości życia więźnia.
Arp zajmuje swoje miejsce w kolumnie i maszeruje na obiad.
Śniadanie i obiad to czas, kiedy straż patrzy przez palce na łamanie zakazu rozmawiania. Z zapchanymi ustami człowiek wiele się nie nagada.
Arp w milczeniu zjada swoją porcję i czeka na komendę: „Wstać!”
— Na! — znowu ten stuknięty proponuje pół swojej porcji.
— Nie chcę.
Rozlega się komenda na zbiórkę. Dopiero teraz Arp widzi, że wszyscy wytrzeszczają na niego oczy. Pewnie z powodu tego czerwonego krzyża na plecach. Nieboszczyk zawsze budzi zainteresowanie.
— Prędzej!
To do sąsiada Arpa. Jego szereg już się ustawił, a tamten wciąż jeszcze siedzi przy stole. Wstaje jednocześnie z Arpem. Idąc na swoje miejsce Arp słyszy jego ledwie dosłyszalny szept:
— Jest możliwość ucieczki.
Arp udaje, że nic nie słyszał. W obozie jest pełno kapusiów, a Arp wcale nie ma ochoty umrzeć na torturach. Lepsze już plantacje bawełny.
Głos to się wznosi do krzyku, od którego w skroniach łomocze, to zniża się do ledwie dosłyszalnego szeptu, który sprawia, że człowiek mimo woli zamienia się w słuch. Głos płynie z głośnika wmontowanego w wezgłowie pryczy. Wieczorna psychoterapia.
Do obrzydliwości znajomy baryton wyjaśnia więźniom całą głębię ich upadku. Przed tym głosem nie uciekniesz, nie schowasz się. Tego głosu nie można po prostu wyłączyć ze świadomości, jak wyłącza się wrzaski nadzorców. Wydaje ci się czasem, że już myślisz o czymś zupełnie innym, że zapomniałeś o obozie, kiedy nagle nieoczekiwana zmiana natężenia głosu znowu włącza uwagę. I dzieje się tak trzy razy dziennie — wieczorem przed snem, w nocy w czasie snu i rano, pięć minut przed pobudką. Trzy razy dziennie. To jest katorga, a nie sanatorium.
Arp leży z zamkniętymi oczami i stara się myśleć o plantacjach bawełny. Reedukacja już się skończyła, ale Arpowi przeszkadza rytmiczne stukanie w ściankę działową między komórkami. Znowu ten wariat.
— Czego chcesz?! — pyta przez złożone w trąbkę dłonie przyciśnięte do ścianki.
— Wyjdź do latryny.
Arp sam nie rozumie, co sprawia, że musi zejść na dół, a potem pójść w kierunku łukowatego sklepienia, skąd słychać szmer lejącej się wody.
W latrynie gorąco, temperatura dokładnie taka, żeby nie można było wysiedzieć dłużej niż dwie minuty. Arp poci się jak ruda mysz i wreszcie zjawia się tamten.
— Chcesz uciec?
— A idź ty…
Arp Zumbi jest starym wróblem i zna na wyrywki chwyty kapusiów.
— Nie bój się — znowu pośpiesznie szepcze tamten — jestem z Komitetu Wyzwolenia. Jutro będziemy próbowali wywieźć i przerzucić w bezpieczne miejsce pierwszą partię. Nie masz nic do stracenia. Dadzą wam truciznę. Jeśli ucieczka się nie uda…
— No?
— Zażyjesz truciznę. To w każdym razie lepsze niż śmierć na plantacjach bawełny. Zgadzasz się?
Nieoczekiwanie dla samego siebie Arp kiwa głową.
— Instrukcje otrzymasz rano w chlebie. Bądź ostrożny.
Arp znowu kiwa głową i wychodzi.
Po raz pierwszy od dziesięciu lat tak głęboko pogrążył się w marzeniach, że przepuszcza mimo uszu drugie i trzecie szkolenie psychoterapeutyczne.
Arp Zumbi stoi ostatni w kolejce po śniadanie. Teraz jego miejsce jest na końcu kolumny. Zawsze ten, który jest zwolniony z pracy, dostaje jedzenie po wszystkich innych.
Ponury kryminalista rozlewający zupę uważnie patrzy na Arpa i z nieznacznym uśmieszkiem rzuca mu kawałek chleba leżący osobno.
Arp je zupę i ostrożnie łamie chleb. Jest! Ukrywa za policzkiem maleńką kulkę papieru.
Teraz trzeba poczekać, aż kolumna pójdzie do pracy.
Komenda: Wstać! Arp wychodzi ze stołówki, na końcu kolumny dochodzi do poprzecznej galerii i skręca w lewo. Reszta idzie prosto.
Tu, za węgłem, Arp jest względnie bezpieczny. Dyżurni sprzątają baraki, a na zmianę warty jeszcze za wcześnie.
Instrukcja jest bardzo lakoniczna. Arp czytają trzykrotnie, a kiedy jest już pewny, że wszystko zapamiętał, znowu zgniata papierek i połyka go.
Teraz, kiedy trzeba działać, Arpa ogarnia strach.
Waha się, śmierć na plantacjach bawełny wydaje się upragniona w porównaniu z torturami.
Trucizna!
Myśl o truciźnie od razu go uspokaja. Rzeczywiście, koniec końców, co ma do stracenia?!
Strach, lepki, obrzydliwy, oślizły strach, nadchodzi znowu, kiedy Arp okazuje swoje zwolnienie z pracy wartownikowi na granicy strefy.
— Dokąd?
— Do lekarza.
— Idź!
Arp ma wrażenie, że jego nogi zrobione są z waty. Powoli wlecze się galerią, wyczuwając plecami niebezpieczeństwo. Zaraz rozlegnie się okrzyk i w ślad za okrzykiem seria z automatu. W takich przypadkach strzelają w nogi. Za ucieczkę grozi śmierć na torturach. Nie należy pozbawiać więźniów takiego pouczającego widowiska, to katorga, a nie sanatorium.
Zakręt!
Arp skręca za róg i opiera się o ścianę. Słyszy uderzenia własnego serca. Zdaje mu się, że za chwilę wyrzyga ten drgający kłębek razem z gorzką żółcią zgromadzoną w żołądku. Zimny pot oblewa ciało. Zęby szczękają. Właśnie tak, przy dźwięku werbli prowadzą schwytanych uciekinierów na kaźń.
Cała wieczność mija, zanim wreszcie Arp decyduje się iść dalej.
Gdzieś tu w niszy powinny być pojemniki na śmiecie. Arp jeszcze raz powtarza w myśli instrukcję. Znowu nachodzą go wątpliwości. A jeśli to prowokacja? Wlezie do pojemnika, a oni tylko na to czekają! I żadnej trucizny przecież nie dostał. Dureń! Nie trzeba było się zgadzać, póki nie dostał do ręki trucizny. Bałwan! Arp gotów jest tłuc głową o mur. Tak dać się nabić w butelkę pierwszemu lepszemu prowokatorowi!
A otóż i pojemniki. Obok lewego ktoś postawił kozły dla malarzy. Wszystko jak w instrukcji. Arp stoi niezdecydowany. Chyba najrozsądniej będzie wrócić.
Niespodziewanie słyszy głośną rozmowę i szczekanie psa. Obchód. Nie ma czasu na myślenie. Nadspodziewanie lekko włazi na kozły i wskakuje do pojemnika.
Głosy zbliżają się. Pies szarpie smycz, Arp słyszy ochrypłe szczekanie i stukot podkutych butów.
— Spokój, Gar!
— Ktoś jest w pojemniku.
— Pewnie szczur, tu jest pełno szczurów.
— Nie, na szczura pies szczeka inaczej.
— Zawracanie głowy! Idziemy! Uspokój go wreszcie!
— Cicho, Gar.
Kroki oddalają się.
Teraz Arp może obejrzeć swoją kryjówkę. Pojemnik jest napełniony mniej więcej do wysokości jednej czwartej. O tym, żeby się z niego wydostać, nie ma nawet co myśleć. Odległość od górnej krawędzi dwukrotnie przekracza wzrost człowieka. Arp przesuwa dłonią po ściance pojemnika i natrafia na dwa niewielkie otwory, o których była mowa w instrukcji. Otwory znajdują się w wytłoczonych literach „Obozy pracy”. Napis opasuje pojemnik. Dzięki tym otworom Arp będzie mógł oddychać, kiedy zatrzaśnie się pokrywa.
Kiedy zatrzaśnie się pokrywa… Arp już i teraz czuje się schwytany w potrzask. Kto wie, czym to się wszystko skończy? Co to za Komitet Wyzwolenia? W obozie nikt o nim nie słyszał. Może to ci sami chłopcy, którzy pomogli Arpowi zdezerterować? Szkoda, że ich wtedy nie posłuchał i poszedł odwiedzić matkę. Ktoś doniósł i wzięto go u matki. A przecież, gdyby nie był takim bałwanem, wszystko mogłoby wyglądać inaczej.
Znowu głosy i skrzyp kół. Arp przywiera okiem do jednego otworu i uspokaja się. Dwaj więźniowie wiozą wiadro z odpadkami. Widocznie to dyżurni sektoru. Nie śpieszą się. Przysiedli na wózku i po kolei dopalają okurek papierosa wyrzucony przez któregoś strażnika. Arp widzi blade smużki dymu i ślina napływa mu do ust. Niektórzy to mają szczęście!
Z niedopałka wyciągnięto wszystko, co można było wyciągnąć, i kubeł jedzie do góry. Lina od wiadra przerzucona jest przez kołowrót nad głową Arpa. Arp zasłania głowę rękami. Zawartość kubła spada na Arpa.
Dopiero teraz, kiedy więźniowie odeszli, Arp czuje, jak paskudnie śmierdzi w jego kryjówce.
Otwory do oddychania znajdują się nieco powyżej jego ust i Arp musi zgarnąć sobie pod nogi trochę odpadków.
Teraz trzeba być czujnym. Sprzątanie kończy się o dziesiątej. Po dziesiątej napełnione pojemniki wysyła się na górę.
Nie wiadomo skąd ona się tu wzięła, ta szeroka nie heblowana deska wymazana wapnem. Jeden jej koniec wparł się w dno pojemnika, drugi znalazł się nieco wyżej niż głowa Arpa. Deska, podobnie jak i kozły, jest świadectwem czyjejś troski o los uciekiniera. Arp odczuwa to szczególnie teraz, kiedy ostry pręt metalowy przebija warstwę śmiecia, trafia na deskę i starannie bada ją z góry na dół. Gdyby nie było tej deski… Wydaje się, że to sprawdzanie nigdy się nie skończy.
— No i co tam? — pyta ochrypły starczy głos.
— Nic, po prostu deska.
— Jazda!
Lekkie szarpnięcie, skrzyp kołowrotu i pojemnik kołysząc się rozpoczyna podróż do góry. Od czasu do czasu uderza o ściany szybu i Arp, który przywarł do ścianki pojemnika, czuje twarzą każde uderzenie. Między jego głową a deską jest przestrzeń wolna od śmieci. To pozwala odsunąć nieco głowę od otworów przy szczególnie gwałtownym chybotaniu pojemnika.
Stop! Ostatnie, najsilniejsze uderzenie, pokrywa unosi się z łoskotem. Znowu żelazny pręt bada wnętrze pojemnika. Znowu błogosławiona deska ukrywa skulonego, trzęsącego się ze strachu człowieka.
Teraz przed otworami pojemnika betonowy mur i cały świat wokół Arpa ogranicza się do szarej, szorstkiej powierzchni.
Jednak ten świat przepełniają dawno zapomniane dźwięki. Wśród nich Arp rozróżnia szelest opon samochodowych, głosy przechodniów i nawet ćwierkanie wróbli.
Rytmiczne, uporczywe stukanie o pokrywę pojemnika sprawia, że Arp znowu kuli się w swojej kryjówce. Stukanie jest coraz częstsze, coraz natrętniejsze, coraz niecierpliwsze i nagle Arp uświadamia sobie, że to deszcz. Dopiero wtedy zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, jak bliska, jak upragniona jest wolność.
Tej nocy wszystko podobne jest do gorączkowych majaków. Od chwili kiedy wysypano go z pojemnika, Arp to traci przytomność, to budzi się od dotyku szczurzych łap. Na wysypisku roi się od szczurów. Gdzieś niedaleko jadą szosą samochody. Czasem ich reflektory wydobywają z ciemności górę śmieci, za którą przyczaił się Arp. Szczury z piskiem uciekają w ciemność, drapią twarz Arpa ostrymi pazurami, gryzą, jeśli próbuje je spłoszyć, i znowu powracają, kiedy wysypisko pogrąża się w mroku.
Arp myśli o tym, że w obozie już na pewno zauważono jego ucieczkę. Próbuje wyobrazić sobie, co się teraz tam dzieje. Przychodzi mu do głowy, że psy mogły wywęszyć jego trop wiodący do pojemników, a wtedy…
Dwa ostre snopy światła działają jak uderzenie.
Arp zrywa się na nogi. Reflektory natychmiast gasną. Zamiast nich zapala się maleńka lampka w szoferce samochodu. To wojskowa furgonetka, która zwykle służy do przewozu amunicji. Człowiek za kierownicą daje znak Arpowi, żeby się zbliżył.
Arp wzdycha z ulgą. To samochód, o którym była mowa w instrukcji.
Arp podchodzi do tylnych drzwi. Drzwi się otwierają, Arp chwyta czyjeś wyciągnięte ręce i znowu pogrąża się w ciemnościach.
W furgonetce jest ciasno. Siedząc na podłodze Arp słyszy ciężki oddech ludzi, plecami i ramionami czuje dotyk innych ciał. Miękko kołysząc się na resorach furgonetka bezszelestnie pędzi w mrok.
Budzi go światło latarki świecącej mu prosto w oczy. Coś się stało! Znikło wrażenie ruchu, do którego tak już przywykł.
— Chwila odpoczynku! — mówi człowiek z latarką. — Na pięć minut możecie wyjść.
Arp wcale nie ma ochoty wychodzić z samochodu, ale z tyłu napierają inni i musi zeskoczyć na ziemię.
Wszyscy instynktownie stłoczyli się Wokół szoferki, nikt nie ryzykuje odejścia od furgonetki.
— A więc tak, przyjaciele! — mówi ich zbawca oświetlając latarką postacie w pasiakach. — Na razie wszystko idzie dobrze, ale zanim dojedziemy na miejsce, może się jeszcze wszystko zdarzyć. Wiecie, czym grozi ucieczka?
Milczenie.
— Wiecie. Dlatego Komitet zaopatrzy was w truciznę. Po jednej tabletce na głowę. Działa błyskawicznie. Zażywać tylko w razie ostateczności. Jasne?
Arp dostaje swój przydział, tabletkę zawiniętą w srebrzystą cynfolię i ponownie wdrapuje się do furgonetki.
Zaciśnięta w dłoni tabletka daje mu poczucie siły. Teraz policja straciła nad nim władzę. Z tą myślą Arp zasypia.
Niebezpieczeństwo! Wyczuwa się je we wszystkim — w martwocie samochodu, w pobladłych, oświetlonych światłem przenikającym przez szpary w plandece twarzach uciekinierów, w głośnej kłótni tam na drodze.
Arp robi ruch, żeby wstać, ale dziesiątki rąk machają na niego, pokazują, żeby się nie ruszał.
— Wojskowych ładunków nie wolno rewidować — to głos kierowcy.
— Powtarzam, że taki mam rozkaz. Dzisiejszej nocy…
Samochód zrywa się z miejsca i natychmiast w ślad za nim trzaskają serie z automatów. Sypią się kawałki drewna.
Kiedy Arp podnosi wreszcie głowę, dostrzega, że jego ręka ściska czyjąś maleńką dłoń. Ogolona głowa, patrzące spode łba czarne oczy okolone puszystymi rzęsami. Więzienny pasiak nie może ukryć dziewczęcych okrągłości. Na lewym rękawie zielona gwiazda. Niższa rasa.
Arp odruchowo cofa rękę i wyciera dłoń o spodnie. Prawa Medeny zabraniają kontaktów z przedstawicielami niższej rasy. Nie na darmo ci, którzy noszą gwiazdę, rodzą się i umierają w obozach.
— Nie złapią nas, prawda? Nie złapią?
Drżący głosik brzmi tak żałośnie, że Arp zapomina o prawach i przecząco kręci głową.
— Jak ci na imię?
— Arp.
— A mnie Getta.
Arp opuszcza głowę na pierś i udaje, że drzemie. Przecież nikt nie wie, jak potraktują podobną rozmowę tam, dokąd ich wiozą.
Samochód skręcił z szosy i nie zmniejszając szybkości podskakuje na wybojach. Arpowi chce się jeść. Głód i wstrząsy przyprawiają go o mdłości. Stara się zdławić kaszel, nie chce przeszkadzać innym, ale przez to skurcze stają się nie do opanowania. Arp zgina się wpół, z gardła wyrywa się kaszel i bryzgi krwi.
Atak tak wyczerpuje Arpa, że nie ma już sił, aby odsunąć rękę z zieloną gwiazdą na rękawie, rękę, która wyciera mu pot z czoła.
Gorące, nocne powietrze przepojone zapachami egzotycznych kwiatów, ćwierkają cykady.
Nie ma już pasiaków. Długa do pięt płócienna koszula mile chłodzi rozparzone w łaźni ciało. Arp starannie oczyszcza łyżką miskę po kaszy.
Na końcu stołówki przed pomostem zbudowanym z pustych beczek i desek stoi troje ludzi. Wysoki siwy mężczyzna o opalonej twarzy oracza, widać najważniejszy ze wszystkich. Sympatyczny młody chłopiec w mundurze armii Medeny. I drobna kobieta z ciężkim rudym warkoczem owiniętym wokół głowy. Bardzo jej do twarzy w białym fartuchu.
Czekają, aż się skończy kolacja.
Wreszcie stuk łyżek ucicha. Najważniejszy zwinnie wskakuje na pomost.
— Witajcie, przyjaciele!
Radosny szum głosów jest odpowiedzią na to niezwykłe powitanie.
— Przede wszystkim chcę wam zakomunikować, że jesteście tu całkowicie bezpieczni. Władze nie wiedzą, gdzie znajduje się nasz punkt ewakuacyjny.
Na szarych wycieńczonych twarzach pojawia się wyraz takiego szczęścia, że wydają się one nieomal piękne.
— Na tym punkcie ewakuacyjnym będziecie musieli spędzić pięć do dziesięciu dni. Mówiąc ściśle, termin ten będzie ustalony przez waszego lekarza, ponieważ przed wami trudny wielodniowy marsz. Miejscowość, do której was zaprowadzimy, oczywiście nie jest rajem. Trzeba tam będzie pracować. Każdą piędź ziemi w naszych osiedlach wyrywamy dżungli. Ale tam będziecie wolni, będziecie mogli założyć rodziny i pracować dla własnego dobra. Kwatery na pierwszy okres przygotowali wam ci, którzy przybyli przed wami. Taka jest nasza tradycja. A teraz będę odpowiadał na pytania.
Póki zadają pytania, Arpa zadręcza wahanie. Bardzo się chce dowiedzieć, czy w tych koloniach można się ożenić z dziewczyną niższej rasy. Jednakże kiedy się wreszcie zdecydował i nieśmiało podniósł rękę, wysoki mężczyzna o twarzy oracza zszedł już z pomostu.
Teraz do uciekinierów przemawia kobieta. Mówi cicho i śpiewnie i Arp musi natężać słuch, żeby zrozumieć, o czym mowa.
Kobieta prosi, żeby wszyscy położyli się do łóżek i czekali na badanie lekarskie.
Arp znajduje swoje łóżko, na poręczy wisi tekturka z jego nazwiskiem, kładzie się na wykrochmalonym chłodnym prześcieradle i natychmiast zasypia.
Przez sen czuje, jak go przewracają z boku na bok, potem chłodny dotyk stetoskopu i kiedy unosi powieki, widzi drobną kobietę z rudym warkoczem zapisującą coś w notesie.
— Obudziłeś się? — uśmiecha się pokazując oślepiające, równe zęby.
Arp kiwa głową.
— Jesteś bardzo wycieńczony. Będziesz spać przez siedem dni. Zaraz cię uśpimy.
Dopiero teraz Arp dostrzega jakiś aparat przysunięty do łóżka. Kobieta naciska kilka guziczków na białym pulpicie i do mózgu Arpa przenika dziwny szum.
— Spać — mówi daleki, daleki melodyjny głos i Arp zasypia. Śni mu się zdumiewający sen, pełen słońca i szczęścia. Tylko we śnie możliwa jest taka upajająca powolność ruchów, całkowity brak poczucia ciężaru własnego ciała i takie cudowne szybowanie w powietrzu.
Ogromna łąka usiana olśniewająco białymi kwiatami. W oddali Arp widzi wysoką wieżę, lśniącą wszystkimi kolorami tęczy. Arp lekko odbija się od ziemi i powoli opada na dół. Niepowstrzymanie wabi go ku sobie lśniąca wieża, która emanuje nieopisaną błogością.
Arp nie jest sam. Ze wszystkich krańców łąki zdążają ku wieży ludzie ubrani tak jak i on w białe długie koszule. Jest pomiędzy nimi Getta z podołkiem pełnym białych kwiatów.
— Co to? — pyta Arp wskazując na wieżę.
— Obelisk Wolności. Chodźmy!
Biorą się za ręce i razem płyną w powietrzu przetkanym promieniami słońca.
— Poczekaj!
Arp również zbiera pełen podołek kwiatów i dalej płyną już wraz z Getta.
Składają kwiaty u stóp wieży.
— Kto zbierze więcej?! — woła Getta płynąc wśród szarych łodyg. — Goń mnie!
Ich przykład zaraża innych. Mija niewiele czasu i podnóże wieży zasypane jest kwiatami.
Potem rozpalają ogniska, pieką na ogniu wielkie kawały mięsa nasadzone na długie cienkie pręty. Cudowny zapach szaszłyka miesza się z zapachem płonących gałęzi, budzi jakieś wspomnienia, ogromnie odległe i ogromnie przyjemne.
Kiedy Arp zasypia przy dogasającym ognisku, w jego dłoni spoczywa mała, ciepła dłoń.
Gasną ogniska. Wyłączono różnokolorowe żarówki. Na samym dole tuż przy ziemi otwierają się drzwi i dwie gigantyczne mechaniczne łapy zgarniają bawełnę do środka.
Pod oszkloną kopułą stary opalony mężczyzna patrzy na wskazówkę automatycznej wagi.
— Pięć razy więcej niż wszystkie poprzednie partie — mówi wyłączając transporter. — Obawiam się, że przy takim szalonym tempie nie wytrzymają nawet tygodnia.
— Trzymam zakład o dwie butelki — wesoło uśmiecha się sympatyczny chłopiec w wojskowym mundurze. — Pociągną normalne dwadzieścia dni. Hipnoza to wielka rzecz! Można było zdechnąć ze śmiechu, kiedy żarli tę pieczoną brukiew! Pod hipnozą każdy zrobi wszystko, co się zechce. Prawda, pani doktor?
Drobna kobieta z ciężkim rudym warkoczem owiniętym wokół głowy nie śpieszy się z odpowiedzią. Podchodzi do okna, włącza reflektor i uważnie patrzy na obciągnięte skórą twarze, przypominając trupie czaszki.
— Pan nieco przecenia możliwości elektrohipnozy — mówi obnażając w uśmiechu ostre zęby wampira. — Potężne promieniowanie pola może tylko nakazać rytm pracy i określić pewien ogólny kierunek działania. Ale podstawową sprawą jest odpowiednie psychiczne zaprogramowanie. Imitacja ucieczki, rzekome niebezpieczeństwo — wszystko to stworzyło u nich poczucie wolności zdobytej za wysoką cenę. Trudno przewidzieć, jakie kolosalne rezerwy organizmu mogą wyzwolić uczucia wyższego rzędu.
Przełożyła Irena Lewandowska