Marian Butrym GOŚĆ Z TAMTEGO ŚWIATA

Obejrzałem się. Kilkanaście par oczu wpatrywało się w przybysza.

Właściwie nie powinienem się specjalnie dziwić: obcy w tak małej mieścinie jak Powder Valley zawsze będzie wzbudzał sensację. Toteż się nie dziwiłem.

Doskonale wiem, że ciekawość jest stara jak świat, a maże nawet jeszcze starsza. I w ogóle,wszystko było w porządku. Najlepszym. Poza jednym — tym obcym byłem ja, a właśnie ja chciałbym, żeby wszyscy przestali się mną interesować i to od zaraz. I żeby zajęli się uprzejmie własnymi sprawami.

Ale nie mogłem im tego powiedzieć.

Poczułem się nieco gorzej, ale jeszcze nie całkiem źle. Zresztą sprawa, która mnie sprowadziła do Powder Valley, była zbyt poważna, bym miał się denerwować drobiazgami. Czasem jednak drobiazgi decydują o powodzeniu spraw nawet tak ważnych, jak ta, która mnie tutaj sprowadziła.

A nie mogłem sobie pozwolić na ryzyko. Najmniejsze.

Dom stał na przedmieściu, jeżeli w ogóle miasteczko wielkości Powder Valley może posiadać przedmieście. Ale tą sprawą niech się martwią jego mieszkańcy.

Zapukałem do drzwi. Nic. Odczekawszy więc przepisowe kilkanaście sekund, które poświęciłem studiowaniu zacieków na suficie korytarza, zapukałem ponownie, tym razem mocniej. Cisza. Odczekałem jeszcze chwilę sprawdzając tym razem dyskretnie, czy ktoś nie interesuje się mną ponad zwykłą miarę, i poczuwszy się uwolnionym od ludzkiego szacunku dla cudzego mieszkania, otworzyłem drzwi bez zaproszenia.

W pokoju panował półmrok. Ale nawet zasłonięte stary okien pozwalały dostrzec siedzącego w fotelu człowieka. Nie widziałem w tym momencie jego nie ogolonej twarzy, jego ponurej miny desperata; nie dostrzegłem pustej butelki po whisky stojącej obok na podłodze.

Nie widziałem nic poza czarną lufą colta.45 skierowanego z niepokojącą wprawą w miejsce, gdzie ludzie mają serce. Nie było to przywitanie godne królów, ale nie zaskoczyło mnie. Raczej wprost przeciwnie: wiedziałem, że tak się stanie. Wiem również o wielu innych sprawach, ale to nie należy do tematu. Lubię dobrą broń, a taką jest niewątpliwie szybkostrzelny colt kalibru.45. Lubię poza tym wiele innych rzeczy. Ale jednego cholernie nie lubię. Nie lubię, gdy ktoś mierzy do mnie z rewolweru, zwłaszcza takiego jak colt.45. Możecie mi wierzyć.

— Dobry wieczór, Barnes — powiedziałem uprzejmie.

Lufa nie zniżyła się ani o milimetr.

— Czego?! — warknął niskim głosem z nalotem chronicznej chrypki. — Czego?

— Nie jesteś zbyt uprzejmy — stwierdziłem bez żalu, wpatrując się w oksydowaną czerń spluwy.

— Wynoś się stąd!

— Jestem Jones. Mike Janes z Chicago Tribune — dodałem, ciągle jeszcze najuprzejmiej.

— Jeszcze jeden gryzipiórek! — Siedzący w fotelu nie miał zbyt wygórowanego mniemania o zawodzie dziennikarskim. — Z nikim nie będę gadać — wyjaśnił łagodniejszym tonem, a lufa czterdziestki piątki spojrzała w podłogę.

Poczułem się raźniej. Wieloletni instynkt mówił mi, że strzał i tak by nie padł. Człowiek z rewolwerem miał dosyć. Uświadomiłem to sobie i dlatego poczułem się raźniej. Barnes był wykończony. Stanowił jeden poplątany kłębek nerwów. Barnes się bał. Cholernie się bał i zdawał sobie z tego sprawę.

— Szkoda, bo chciałem z tobą pogadać, Barnes — powiedziałem łagodnie jak panna na wydaniu.

Nie pomyliłem się. Człowiek w fotelu szarpnął się gwałtownie, a czterdziestka piątka upadła na podłogę. Widziałem już takich ludzi: byli wykończeni oczekiwaniem na coś, czego się panicznie obawiali, i wiedzieli, że przyjdzie, ale nic nie mogli zrobić. Może nawet nie chcieli nic zrobić, podświadomie czując, że tak będzie najlepiej. Barnes też nic nie zrobił.

Barnes należał do takich ludzi.

— Ja mam was dosyć — wykrztusił — ja chcę…

— Spokój!!! — mój głos zawibrował dźwiękiem co najmniej o trzy oktawy— wyższym. Krzyknąłem wiedząc, jak postępować z facetami w takim stanie nerwów. — Spokój powiedziałem już łagodniej, starannie modulując głos. Opanuj się, Barnes… Co z twoimi nerwami?!.. WTEDY miałeś mocniejsze nerwy…

Barnes milczał. Ja też taktycznie milczałem, nie mając zresztą nic do powiedzenia. Nie — mogłem przecież głośno powiedzieć — a przynajmniej teraz — że guzik mnie obchodzą jego nerwy i nerwy kilku innych, podobnych facetów. Obchodziło mnie tylko TAMTO i chciałem sprowokować Barnesa do wynurzeń. Całą resztą Barnes mógł się kazać wytapetować. Od pięt do kapelusza.

— Masz rację — zaczął prawie szeptem, ale w miarę wypowiadania słów głos mu potężniał i mówił coraz szybciej, z wyraźnymi nutkami histerii — masz rację, ale WTEDY się nie bałem!.. Rozumiesz?! Nie bałem się… A teraz się boję!

— Rozumiem, Barnes. Rozumiem. — Kłamałem jak z nut, naprawdę bowiem nie rozumiałem dotąd ani sława. Wiedziałem, że od dawna dusi w sobie pragnienie wygadania się przed kimś i musi jakoś zacząć. Nie chciałem mu tego ułatwiać, ale chciałem być tym „kimś”. Dlatego przecież tu byłem i dlatego Mike’a Jonesa nazywano reporterem o nieprawdopodobnym szczęściu albo jak mówią niektórzy — farcie. Oznacza to właściwie to samo i nie robi mi specjalnej różnicy.

Upływający czas mogłem zaliczyć na straty. Na Ziemi nikt jak dotąd nie potrafi go rozciągać.

A szkoda.

Szkoda, bo pociągiem z Chicago pędził jeszcze ktoś i to pędził właśnie tutaj, a ja nie miałem najmniejszej ochoty spotykać się w tym mieszkaniu z kimkolwiek, nie mówiąc już o nim, i nie mówiąc o tym, że takie spotkanie nie byłoby najprzyjemniejsze.

— Spokojnie, Barnes — dodałem ciepło, podając siedzącemu w fotelu szklankę z odrobiną whisky. Nosiłem ten swój żelazny zapas w kieszeni na sercu i niech bogowie docenią wysiłek wyrzeczenia się jego części.

Wiedziałem jednak, że whisky w takich sytuacjach działa lepiej niż jakikolwiek eliksir. — Napij się — powiedziałem przyjaźnie — to ci ukoi skołatane nerwy!.. — Nawet jeżeli w ostatnich słowach zabrzmiała nutka szyderstwa, a zabrzmiała, o ile siebie znam, to była ona bardzo nikła i chyba aż nadto usprawiedliwiona moją nienaturalną cierpliwością przez tak długi czas.

Wypił skwapliwie i trudno się dziwić, że do dna. Sam zrobiłbym to samo.

— Nie musiałeś się bać, Barnes — zaryzykowałem atak w każdym razie nie aż tak i… jeszcze nie teraz. — Te trzy kropki przed słowami „jeszcze” stawiam doskonale: właśnie w tym miejscu zawiesiłem głos i delikatnie stonowałem groźbę. Zaczynałem się niecierpliwić: czas szybko uciekał, a na Ziemi, jak dotąd, nikt nie umie go rozciągać. Wiem o tym najlepiej. Jestem przecież reporterem działu naukowego Chicago Tribune i mam, jak zapewne pamiętacie, niesłychany fart do wyczuwania sensacji na odległość. Nie chwalę się, bo jest tak w rzeczywistości. Zapytajcie, kogo chcecie, jeśli będzie okazja ku temu i jeśli ten ktoś będzie chciał gadać na mój temat.

— Słuchaj — zaczął nagle — ty znasz całą sprawę?

— Czytam gazety — wyjaśniłem cierpko — a poza tym w moim fachu słyszy się to i owo. Ale nie o wszystkim wiem, Barnes, nie o wszystkim, a to cholernie ciekawa historia. Ja właśnie lubię takie ciekawe historie, i przyjechałem, żeby usłyszeć coś od ciebie. Rozumiesz, Barnes — od ciebie!..

Uff, ale się nagadałem. Myślę, że zrozumiał nareszcie, że nie przyjechałem częstować go mają whisky, ale po to, aby coś z niego wyciągnąć. Bo jeśli przez chwilę kołatało się w głowie jemu lub komukolwiek innemu, że jest inaczej, to obaj się mylili.

— Jones, — ty mi wierzysz? — spytał z taką nadzieją w głosie, że trudno było zdecydować się na zaprzeczenie, tym bardziej że mówił prawdę.

Inaczej nigdy bym nawet nie pomyślał, aby tu przyjechać marnując na podróż kilka zielonych papierków o miłym wyglądzie, że w ogóle nie wspomnę o mojej whisky.

— Jedno jest pewne, Barnes — ty TEGO nie mogłeś wymyślić. Za głupi jesteś. Przyjechałem, bo jest w tej historii coś niezwykłego, coś, co może się przydać… Opowiedz! Chicago Tribune nie zapomina o swoich współpracownikach. A to z kolei może być kiedyś tobie potrzebne, przyjacielu…

Chyba po raz pierwszy powiedziałem tutaj prawdę. Nie mówię tego, aby się chwalić ani by powiedzieć, że nie lubię kłamać. Zresztą w moim zawodzie przyzwyczaiłem się do codziennych bujd i kłamstewek jak do swojej dziewczyny i równie przykro byłaby mi z nich zrezygnować. Nie sądzę jednak, znając ludzi, abym szybko musiał przeżywać takie rezygnacje; ostatnie zdanie było prawdą również z inszego powodu, ale Barnes o tym wiedział aż za dobrze.

— Co?! — poderwał się gwałtownie — chcesz powiedzieć, że oni mnie…

— Jego ciało sflaczało i z powrotem opadło w głąb fotela.

— Nie wiem. Nic nie wiem… Przede wszystkim opanuj się, Barnes, opanuj się i opowiedz, jak to WTEDY było.

— Wszyscy się tu ze mnie śmieją… Uważają mnie za wariata, pomyleńca. Nikt mi nie wierzy… nikt!.. — goryczą zawartą w tych słowach można by spokojnie obdzielić tuzin samobójców i jeszcze by zostało jej trochę na później. Ale wiedziałem, że jestem na najlepszej drodze. Barnes był gotowy do zwierzeń. Nareszcie. Czas pędził nieubłaganie na przód, a na Ziemi jak dotąd nikt nie nauczył się rozciągać go jak gumę do żucia. Szkoda. Musiałem się spieszyć. Cholernie nie lubię być poganianym. Zresztą, kto lubi.

— Opowiedz, Barnes. Jeszcze raz opowiedz.

— Dobrze. Opowiem jeszcze raz. Ostatni. Ale potem dasz mi już spokój. Rozumiesz: święty spokój!.. — histeryczne nutki w jego głosie wystawiły moją cierpliwość na ciężką próbę.

— OK, Barnes! — powiedziałem krótko — będziesz miał spokój. Najświętszy… Gwarantuję ci to, Barnes!

Była to nieprawda a obaj o tym wiedzieliśmy, ale nie ma to nic do rzeczy…


Barnes lubił swoją pracę i za nic nie chciał jej utracić. Nie dlatego, żeby była nadzwyczajna — był najniższym rangą pracownikiem w całym Instytucie — ale była to praca bez kłopotów. Każdy przecież chciałby mieć na starość jakiś spokojny kącik, w którym guzik obchodziłyby go wielkie problemy, a nawet jeśli ktoś mówi inaczej, to buja — wierzcie mojemu doświadczeniu.

Barnes miał właśnie taką spokojną pracę: nie przejmował się naukowymi kłopotami wszystkich pozostałych pracowników, od profesora Ruckleya począwszy, a na młodszym asystencie O’Hara skończywszy.

Barnes nie pił w pracy. Zawsze kręcili się.tu smutni ludzie w białych fartuchach, o skołatanych problemami nerwach, na widok których Barnes odczuwał zadowolenie, że nie został naukowcem, i że jest tyran, kim jest, choć nie był specjalnie nikim. Interesowały go sprawy Instytutu, ale nie na tyle, żeby o nich śnił po nocach lub tracił apetyt. Druga przyczyna była ważniejsza: Barnes był członkiem ochrony Instytutu. Wiedział, że może być potrzebny w każdej chwili i nie pił, bo alkohol osłabia refleks. Co jak co, ale refleks miał doskonały; wyciągał z kabury swoją czterdziestkę piątkę tak szybko, że zupełnie niedostrzegalnie. A jak strzelał!.. W całym Teksasie nie było lepszego strzelca, a nie muszę chyba dodawać, że chłopców z Teksasu trudno w tym fachu zadziwić. I właśnie Barnes ich zadziwił.

Była jeszcze trzecia przyczyna, jeżeli już rozwodzimy się nad nadzwyczajnym postępowaniem naszego bohatera. Barnes lubił dobrze wykonywać swoją robotę. Jednak w dzisiejszych brutalnych czasach jest to do tego stopnia podejrzane, że lepiej o tym nie wspominać.

Dlatego więc Barnes nie pił w pracy. Przynajmniej do wczoraj. Wczoraj wszyscy wyjechali na urlop. Instytut był pusty jak niepotrzebna butelka whisky. Tylko Barnes nie wiadomo po co siedział w środku. Nie wiadomo po co, bo dookoła Instytutu zabezpieczonego wysokim płotem kręciło się wielu zdolnych chłopców, którzy podobnie jak Barnes ubrani byli w bielutkie kombinezony strażników z wydrukowaną na plecach wielką literą „E”, a przy prawym boku w kaburach nosili broń, którą potrafili wyciągnąć bardzo szybko, choć może nieco wolniej niż Barnes.

Do znudzenia powtarzam, że Barnes nie pił. Dzisiaj jednak był tropikalny upał. Pawie 40 stopni. Klimatyzacja zaczynała nawalać, nic więc dziwnego, że dla pokrzepienia ducha powoli sączył whisky z wodą sodową.

Nie było mu z tego powodu najprzyjemniej. „Z tego powodu” — oczywiście oznacza fakt, że Barnes lubił być w porządku w stosunku do szefów, a nie, że nie lubił whisky, o czym chyba już wiecie, bo powtarzam zdanie o piciu jak zepsuta płyta. Lubił się napić, a jednocześnie chciał być OK, a w tej chwili wymagało to podejmowania decyzji, co nie jest przyjemne, jeśli decyzje stanowią sprzeczność pomiędzy przyjemnością i obowiązkiem, a wszystkim wiadomo, że często stanowią.

Barnes czuł się nieswojo w pustej nastawni Generatora. W zasadzie powinien był się cieszyć, że jest pusta i że nie ma nic do roboty, ale i to wymagało wysiłku. I na to było stanowczo za gorąco. A na dodatek ta whisky. Wiedział, że nikt go nie skontroluje, ale może właśnie dlatego czuł się głupio: posiadał coś, co jedni nazywają instynktem samozachowawczym, a inni uczciwością. Ani jednego, ani drugiego posiadać nie warto. Wie o tym każde dziecko i mogę dać na to słowo honoru.

Nudziło mu się trochę, więc żeby się rozgrzeszyć za whisky i nieco rozruszać, rozmawiał sam ze sobą: Nie był zbyt interesującym partnerem do pogawędki, ale po pierwsze nie mógł wybierać, a po drugie tajemnica takiej rozmowy jest na pewno zachowana. Zresztą każdy czasem lubi porozmawiać ze sobą i nie mnie opowiadać, że jest inaczej.

— Uff… Co za upał… Żeby nie ta whisky z wodą, chyba bym wyparował… I na dodatek wentylator szlag trafił! — powiedział i dla zademonstrowania swej absolutnej pogardy dla rzeczy martwych dolał wody z syfonu. — A mówiłem ci, Barnes — indagował samego siebie — odpocznij trochę. Nie bierz tej roboty. Ale sam profesor Ruckley powiedział: „Joe, pilnuj tego jak oka w głowie!”… Hey.. Pilnuj!.. A kto by chciał ukraść Generator?!.. I naprawdę tak powiedział: „Joe”, po imieniu! Słowo skauta!..

W gazecie, którą wziął do ręki, czerwonym ołówkiem był zakreślony pewien fragment. Barnes czytał go już wiele razy i choć niewiele rozumiał z terminów fachowych, to sama świadomość, że bierze udział w czymś tak ważnym, działała na niego niemal jak nowy kapelusz na kobietę. Albo i jeszcze bardziej.

„…Instytut Elektroniki Doświadczalnej w Powder Valley dokonał próbnego uruchomienia nowego generatora energii plazmowej. Energia otrzymywana w generatorze sięgać ma rzędu kilkuset milionów jednostek «beta». Wytwarzana będzie przy zastosowaniu pola magnetycznego ogromnej mocy, tworzonego i unicestwianego w milionowym ułamku sekundy. Po raz pierwszy zostanie dokonana próba teoretycznych obliczeń profesora Ruckleya: przy zastosowaniu specjalnych inwariantów pola magnetycznego istnieje możliwość uzyskania w generatorze cząstek antymaterii. Patronat nad badaniami objęło Ministerstwo Obrony. W wypadku powodzenia eksperymentu przed ludzkością stoją olśniewające perspektywy…”

Barnes odłożył gazetę, uznając, że wysiłek intelektualny poświęcony na jej przeczytanie w taki upał należy czymś zrekompensować. Szybko też znalazł sposób.

— No to ciach, pod te perspektywy ludzkości! — zachęcił sam siebie — chociaż, jeśli interesuje się tym Ministerstwo Obrony, to perspektywy wcale nie wyglądają zachęcająco. Wiadomo, że w naszym kraju nazwa tego ministerstwa została pomyślana na zasadzie przekory… — dedukował Barnes i doprawdy niewiele się mylił, możecie mi wierzyć.

— No, ale stary Ruckley to fachowiec — kontynuował swoje naukowe dywagacje. — Wie, co robi. A tutaj o wypadek łatwo: niech się ktoś pomyli z tą… antymaterią… i witajcie anielskie chóry!

Zamyślił się głęboko nad tą kwestią i nad następną, bowiem w butelce zauważył dno. Trudności aprowizacyjne zajęły go do tego stopnia, że to, co usłyszał w następnej sekundzie, nie dotarło od razu do jego skołatanej mózgownicy, a gdy dotarło, nie chciał w TO uwierzyć.

— Barnes!!!.. — gdzieś z tyłu, z baku, z przodu jednocześnie dobiegł go głos cichy, dziwnie metaliczny i odkształcony.

— Co jest?! Ktoś do mnie mówi?!.. Przecież tu nie ma nikogo! — informował się na wszelki wypadek. Jednocześnie jego prawa ręka wykonała delikatny, odmierzony ruch w kierunku biodra, raczej zresztą z przyzwyczajenia, niż z aktualnej potrzeby.

— Nie rozglądaj się, Barnes, nie zobaczysz mnie — mówił śpiewny głos. — Nasz świat wygląda trochę inaczej…

— Jaki nasz świat! Panie dowcipny, ja celnie strzelam, wypraszam sobie takie żarty — podtrzymywał konwersację Barnes, jednocześnie dyskretnie rozglądając się dokoła. Wiedział, że przez system drzwi — stref ochronnych — może się przedostać jedynie szef ochrony, pułkownik McDonald. Ale jemu nie w głowie były jakiekolwiek żarty. Nie interesowała go już zresztą, kto i w jaki sposób się tutaj dostał. Był pewien, że we właściwym czasie wyjaśnią mu tę kwestię i miał nadzieję, że jeszcze na tym świecie.

Zastanawiał się jedynie, czego chciał ów nieproszony gość. Klął siebie w żywy kamień, że przybrał tak niewygodną pozycję: siedział na nowoczesnym fotelu i trzymał nogi na lśniącym niepokalaną bielą stole. Było to dość wygodne w czasie relaksu, ale nie w jego sytuacji. Był pewien, że gość stoi sobie swobodnie za jego plecami, trzymając go na muszce swojej broni.

Obojętnie, czy to był colt czy Smith and Wesson; ten za plecami na pewno skierował w niego lufę i Barnes niemal fizycznie czuł, jak w tym miejscu zaczyna mu się robić ciepło. A Barnes znał takie miejsce na plecach, w które kieruje się broń.

Doskonale.

Przez głowę przelatywały mu tysiące sposobów wybrnięcia z tej sytuacji, ale może właśnie dlatego, że były ich tysiące, żaden nie wydał mu się odpowiedni. Sytuacja fatalna, nie ma co ukrywać i Barnes zdał sobie z tego sprawę. Trzeba było coś zrobić, bo typ za plecami nie przejawiał jakoś inicjatywy. Dłużej nie mógł zwlekać. Facet z tyłu milczał. Zwlekanie w tej sytuacji byłoby błędem.

Karygodnym.

— Wstaję — oświadczył Barnes z miną desperata, choć nie kiwnął nawet palcem w bucie. Cisza.

— Wstaję — powtórzył i zaczął powoli, niemal niedbale unosić się z fotela.

Wstał. Chwilę stał nieruchomo zastanawiając się, co właściwie robi tamten. Nie dosłyszał jednak ani szmeru. Zgarbił się, nieco opuścił rękę i jeszcze tym samym, a maże już następnym, niedostrzegalnym ruchem wyciągnął z kabury ciężar czterdziestki piątki. Jego ciało jednocześnie wykonało w powietrzu starannie wytrenowany półobrót. W powietrzu — bo ułamek sekundy wcześnie uskoczył w bok. Gdyby tamten chciał w tym momencie strzelić, byłoby już za późno. Barnes doskonale znak takie i podobne sztuczki. Leżał na podłodze nastawni kilka metrów od poprzedniego miejsca, a że strzelał szybko — już wiecie. I teraz też nadusił jadowity języczek colta o podpiłowanym zębie zaczepu, żeby strzelać jak najszybciej. Strzał jednak nie padł. Barnes miał świetny refleks. Leżał na podłodze, a jego twarz wyrażała bezbrzeżne zdumienie.

Sala była pusta. Nikogo tu nie było. Ani z bronią, ani bez. Barnes uświadomił to sobie z całą jaskrawością i zrobiło mu się głupio.

Halucynacje. Za dużo wypił. Powoli podniósł się z podłogi i z leniwą rezygnacją wrzucił colta do kabury.

— Spiłem się — pomyślał — spiłem się jak świnia. Było mu jednak sądzone zdziwić się dzisiaj jeszcze raz i to nie ostatni. Nim zdążył domyśleć poprzednią kwestię do końca, wydało mu się nagle, że zwariował.

— Spokojnie, Barnes, nie zobaczysz mnie — śpiewnie poinformował go głos.

A więc to nie były halucynacje. Teraz nie miał najmniejszej wątpliwości. Ale kto u diabła mógł do niego przemawiać w zamkniętym na cztery spusty Instytucie, strzeżonym jak nic w świecie. To nie był kawał, a jeśli nie był… Barnes poczuł, że koszula na plecach zwilgotniała mu wcale nie od upału. Tęsknie spojrzał na czerwony przycisk z napisem ALARM.

— Do cholery — zaklął, starając się dodać sobie animuszu — do ciężkiej cholery, co to ma znaczyć?

— Posłuchaj, Barnes: przybywam z układu Alfa Centauri. Jest to widoczna z Ziemi gwiazda Galaktyki — śpiewnie informował głos.

Właściwie powinien się z tego roześmiać jak z dobrego żartu, ale nie mógł się zmusić do śmiechu. TO nie wyglądało na żart i nigdy nim nie było.

— Weź gazetę, Barnes. Czytaj! Na pierwszej stronie… komenderował głos. Barnes nie zastanawiając się wziął gazetę. Wykonywał przy tym odmierzone, spazmatyczne ruchy, jakie mogłaby wykonywać maszyna, gdyby była oczywiście trochę nadpsuta.

Nic z tego nie rozumiał i było mu wszystko jedno.

„…Jak donosi nasz korespondent z Grevson — literki kłębiły się jak stado pijanych mrówek — w dniu wczorajszym zauważono tam latający talerz.W godzinę później na południowy zachód od miasta spadł meteoryt, wywołując panikę miejscowej ludności. Na miejsce upadku przybysza z Kosmosu udała się specjalna ekipa naukowa z Instytutu w Powder Valley”.

Powoli zaczynał pojmować.

— To TY jesteś… — wyszeptał.

— Jestem przybyszem z Kosmosu. Nasza cywilizacja wyprzedza waszą o wiele lat. Dlatego potrafię rozmawiać z tobą.

Uczucie strachu zmalało. Barnes błyskawicznie wydedukował, że nic mu nie grozi, przynajmniej dopóki niewidzialny gość chce rozmawiać. Postanowił działać rozważnie.

— A po co tu przyjecha… to znaczy… przybyłeś? — udał zainteresowanie, ale jego szare komórki zastanawiały się nad sposobem wyjścia z opresji.

— Profesor Ruckley wynalazł coś, o znaczeniu czego nie wie nawet on sam — sposób wytwarzania antymaterii. Ta mogłoby być groźne dla NAS, Barnes!.. To był zdolny człowiek ten Ruckley, niestety — tylko człowiek.

— Co to znaczy: był?

— Profesor Ruckley zginął dziś rano w wypadku samochodowym — bezbarwnie wyśpiewywał głos — był człowiekiem, a ludzie są śmiertelni, Barnes.

— To… to niemożliwe!.. Wyście go…

— Tak, Barnes. To jest nasza robota. Mógł wymyślić jeszcze wiele, ale za dużo jak na wasze stadium rozwoju. Nie wolno tak wyprzedzać własnej epoki. Nie daliście sobie rady z bombami „A” i „H”, a już bawicie się antymaterią. To dla NAS mogłoby być niebezpieczne. Dopóki na waszej planecie istnieją konflikty, dopóki ludzie się nienawidzą, dopóki twój rząd chce wszystko rozstrzygać siłą, nie możemy dopuścić, aby detonator materii, jakim są antycząstki, dostał się w wasze ręce. Użycie antymaterii może spowodować chaos w Galaktyce. To groźna broń, Barnes. I MY nie dopuścimy do jej użycia, nawet za cenę interwencji, której unikaliśmy dotąd. Dlatego Ruckley zginął…

— Miał pojutrze uruchomić swój Generator… — do świadomości Barnesa dopiero teraz dotarło, że profesor nie żyje. Zaczęła go ogarniać wściekłość na kogoś, kto zabił „starego” Ruckleya, kto relacjonuje o tym śpiewnym, spokojnym głosem i na kim nie można się zemścić.

— Ty go uruchomisz, Barnes, według moich wskazówek.

— Ja?!.. — zdziwienie było całkiem naturalne.

— Wybuch meteorytu, o którym czytałeś, to była eksplozja naszego transformatora energii, przetwarzającego materię w antymaterię potrzebną nam do poruszania się. My też jesteśmy omylni i źle obliczyliśmy ziemskie wektory sterownicze. Nasz transformator nie wytrzymał przeciążenia. Nie możemy się zmaterializować, Barnes. Nie możemy działać. Nie możemy się stąd wydostać. Po prostu brak nam energii. — I ja wam jestem do tego potrzebny?

— Musisz uruchomić Generator, Barnes. Jako istota niematerialna — przynajmniej w waszym pojęciu i przynajmniej na razie — nie mogę tego zrobić.

— A jeśli odmówię? — Barnes zawsze lubił znać całość zagadnienia.

Kiełkowała w nim pewna myśl i był z niej niemal zadowolony. To „niemal” wolał jednak sprawdzić…

— Nie możesz odmówić — beznamiętnie kwilił głos antymateria jest nam potrzebna od zaraz. Jeżeli natychmiast nie uruchomisz Generatora — zginiemy.

— Wy zabiliście Ruckleya. Pomyliłeś się, panie niewidzialny! Ja nie włączę Generatora, choćby miał was szlag trafić, a może właśnie dlatego!..

— Włączysz, Barnes! — głos stracił nagle swoją bezbarwność. Widocznie ONI też się denerwują, zarejestrował Barnes bez wzruszenia.

— Nie włączę! Nie włączę!.. — jeżeli nie potrafią uruchomić Generatora, to co mu mogą zrobić?

Przez chwilę panowała cisza.

— Zginiemy, Barnes, ale starczy nam energii na nadanie pęczka informacji dla naszego świata. Pomszczą nas. Tu, na Ziemi, mamy jeszcze coś do załatwienia. Zginiesz, Barnes! — głos wyraźnie osłabł, co Barnes stwierdził nie bez cynicznego zadowolenia.

— Nie boję się — powiedział. — Nie potrafię się bać czegoś, czego nie widzę… A jeżeli zginę, to już po was… — jego bezczelność była rozbrajająca.

Głos osłabł zupełnie.

— Włączaj… włączaj, Barnes!.. — zawodził coraz słabiej.

Zabrzęczał nagle dzwonek alarmowy.

Barnes stwierdził, że liczniki przyrządów na olbrzymiej tablicy pulpitu sterowniczego tańczyły jak oszalałe. Nad groźnym napisem PRZECIĄŻENIE paliła się rubinowa żarówka. Jednocześnie zawyła syrena alarmowa, rozległ się potworny wybuch i pogasły światła. Rzucił się do ucieczki, byle dalej i dalej… Uciekał przed pożarem rozprzestrzeniającym się z piekielną szybkością… Teraz dopiero rozumiał zająca, który tylko w nogach ma jakąś strategię.

Instytut Elektroniki Doświadczalnej w Powder Valley palił się jak stóg siana.

A może i jeszcze lepiej.


Skończył opowiadać. Z podziwem stwierdziłem, że Barnes ma doskonałą pamięć. W pewnych okolicznościach jest to jednak wadą.

— Prasa pisała, że nie dopilnowałeś Generatora, Barnes. Podobno było to zwarcie szyn wysokiego napięcia.

— Nikt mi nie chciał uwierzyć, nikt! Uważali mnie za wariata — rzekł po chwili.

— Ja ci wierzę, Barnes — powiedziałem zgodnie z prawdą. — Zanim tu przyjechałem, przestudiowałem wszystkie materiały dotyczące całej hecy. Twoje opowiadanie trzyma się kupy. Nie rozumiem jednak, co się dzieje z twoimi nerwami?!.. Czyżbyś naprawdę wierzył w pogróżki tego „głosu”?

Barnes ruchem głowy wskazał na leżącą pod stołem gazetę. A więc wiedział… Nie musiałem jej podnosić, żeby dowiedzieć się, o co chodzi.

Sam napisałem tę notatkę. Znałem ją doskonale na pamięć. Tylko dlatego tu jestem. Milce Jones zawsze miał fart do wyczuwania sensacji — zapytajcie kogo chcecie.

„…Mieszkańcy Grevson po raz drugi w ciągu ostatniego miesiąca mieli okazję oglądać latający talerz, który podobnie jak i pierwszy ukazał się nad południowo-wschodnim krańcem horyzontu…” — i tak dalej. Wiem, bo sam to pisałem. Jak Boga kocham.

— Myślisz, że to zapowiedziani „mściciele”? — zapytałem bez żadnej intonacji.

— To na pewno ONI — odparł z ponurą rezygnacją — na pewno. Ale nie wiedzą… cha… cha… — nie był to śmiech godny szampańskiego humoru, ale w mig złapałem szansę; warto było przez tyle czasu słuchać jego ględzenia, żeby wreszcie doczekać się tego momentu; Mike Jones błyskawicznie idzie za ciosem w takich momentach. Kwestia rutyny i refleksu zawodowego..:

— O czym? — zapytałem krótko.

— Badania prowadzi się dalej… — odparł Barnes bez zastanowienia, a o to tylko chodziło. Sensacja, na którą czekałem. Barnes był wściekły, że się wygadał z najsłodszego sekretu, ale nic mu na to nie mogłem poradzić.

Zresztą nic radzić nie chciałem.

— Psiakrew!.. Coś tam usiłuje sklecić asystent profesora, doktor Taylor. To nic ważnego, ale proszę, zachowaj to w tajemnicy. Obiecaj mi.

Barnes usiłował zbagatelizować sprawę. Nie robił tego najlepiej. Popatrzyłem na niego z sympatią; lepsi już próbowali mnie zaczarować i im się nie udawało, co wynika choćby z tego, że o tym wiem. Czy zachowam to w tajemnicy?… Mój Boże, postaw się w moje położenie!

Na twarzy Barnesa wykwitł uśmiech satysfakcji.

— ONI się o tym nigdy nie dowiedzą…

Uśmiech na mojej twarzy przypominał uśmiech Barnesa, ale był inny. Musiałem go rozczarować i w tej kwestii.

— ONI JUŻ WIEDZĄ! Już wiedzą, Barnes!!! Widzisz ja nie jestem dziennikarzem i nie nazywam się Jones. Ja, czyli LBY 027, jestem członkiem drugiej ekspedycji z „Alfa Centauri” …Podróżujemy metodą błyskawicznych styków międzygwiezdnych, dlatego przybyliśmy tak szybko. Ten strój, to ciało?!.. Och, Barnes: my potrafimy wiele, no i uczymy się na błędach. A pierwsza ekspedycja popełniła ich kilka. Co najmniej o kilka za dużo.

— Ty… ty przyszedłeś… — wykrztusił Barnes.

— Tak. Przyszedłem cię zlikwidować. Ale dobrze się stało, że porozmawialiśmy o aktualnych badaniach nie wiedziałem i cieszę się, że wiem.

Jeszcze raz mogłem się przekonać, że Barnes nic a nic nie przesadził reklamując swoją strzelecką zręczność; chwycił broń tak szybko, że zorientowałem się dopiero, gdy czarna lufa czterdziestki piątki wysyłała śmiercionośny pocisk dokładnie w miejsce, w którym człowiek ma serce.

Na szczęście nie jestem człowiekiem…

I to już właściwie wszystko, co wam chciałem opowiedzieć. Do załatwienia pozostała tylko jedna sprawa — doktor Taylor, ten asystent profesora. Nieprzyjemna, ale nikt nie wybiera własnych obowiązków. Taki już porządek tego świata. Bo właściciel ciała, mój sobowtór, ów prawdziwy Mike Jones pędzi tu pociągiem, ale nigdy do Powder Valley nie dojedzie.

Słowo skauta! Tym zajął się ktoś inny. A musicie wiedzieć, że pożyczyłem sobie ciało Jonesa, razem z wiedzą, myślami i kłopotami.. To inteligentny facet… Myślę, że Ziemia zyskuje w mojej osobie niezłego dziennikarza…

Oto raport, jaki wysłałem na „Alfa Centauri”.

„Zadanie wykonane. Pozostawiamy na planecie kilku naszych, którzy będą czuwali nad realizacją planu SIGMA…”

I to cała historia. A najśmieszniejsze w niej jest to, że wydarzyła się naprawdę. Mogę ją spokojnie opowiedzieć — i tak nikt w nią nie uwierzy. Przeczytacie moje opowiadanie, zastanowicie się chwilkę, albo i nie, odłożycie książkę na półkę i wrócicie do własnych spraw. Dlatego mogę wam udzielić bez obaw jednej rady: wrogiem numer jeden ludzi — są ludzie, a nie przybysze z obcych światów. Czy wiecie, jaka jest moc zmagazynowanych na Ziemi ładunków nuklearnych? Obyście się nie dowiedzieli za późno! Ale w uporządkowaniu waszych ziemskich spraw nikt wam nie pomoże. Musicie to zrobić sami…

Загрузка...