Z dziewczyną spotkał się następnego dnia w laboratorium Whitby’ego. Pojechał tam zaraz po śniadaniu, zabierając z sobą zwierzę znalezione w basenie; chciał się nim zająć, zanim umrze. Jedyny opancerzony mutant, na jakiego natknął się przedtem, omal że nie spowodował jego śmierci. Przed miesiącem, kiedy jechał samochodem wokół jeziora, uderzył przednim kołem w zwierzę, w przekonaniu, że je po prostu rozgniecie. Jednak nasycony ołowiem pancerz zwierzęcia wytrzymał, choć wnętrze zostało zmiażdżone, siła uderzenia zepchnęła samochód do rowu. Zabrał wtedy z sobą pancerz, zważył go później w laboratorium i stwierdził, że zawierał około 600 gramów ołowiu.
Wiele gatunków roślin i zwierząt zaczęło wytwarzać ciężkie metale, które służyć miały jako tarcze radiologiczne. W górach, leżących po drugiej stronie plaży, dwóch starych poszukiwaczy złota próbowało uruchomić porzucony przed osiemdziesięciu laty sprzęt kopalniany. Zauważyli oni, że rosnące wokół kopalni kaktusy pokryte są żółtymi plamami. Analiza wykazała, że rośliny zaczęły wchłaniać opłacalne przy przerobie ilości złota, aczkolwiek zawartość złota w złożu była poniżej granicy opłacalności. W ten sposób stara kopalnia zaczęła w końcu przynosić zyski.
Obudziwszy się tego ranka o godz. 6.45 — dziesięć minut później niż dnia poprzedniego (stwierdził to słuchając w radio jednego ze stałych programów porannych) — zjadł niechętnie śniadanie, przez godzinę pakował książki, po czym zaadresował paczki do brata.
Pół godziny później był już w laboratorium Whitby’ego. Laboratorium mieściło się w kopule geodezyjnej, o średnicy stu stóp, zbudowanej tuż obok mieszkania, na zachodnim brzegu jeziora w odległości około mili od letniej rezydencji Kaldrena. Willa nie używana była od samobójczej śmierci Whitby’ego. Większość roślin i zwierząt doświadczalnych wymarła, zanim Powers uzyskał zezwolenie wstępu do laboratorium.
Skręcając w aleję wjazdową Powers ujrzał Comę stojącą na szczycie kopuły. Jej szczupła postać odbijała się wyraźnie na tle jasnego, porannego nieba. Pomachała mu ręką na powitanie, zsunęła się po szklanych płytach kopuły i zeskoczyła na drogę tuż przy samochodzie.
— Dzień dobry — powiedziała, uśmiechając się. — Przyszłam obejrzeć pana ogród zoologiczny. Kaldren twierdził, że nie wpuści mnie pan, jeśli będzie mi towarzyszyć, więc powiedziałam mu, że przyjdę sama.
I gdy Powers w milczeniu przetrząsał kieszenie, szukając kluczy, dodała: — Jeśli pan chce, upiorę panu koszulę.
Powers uśmiechnął się patrząc na swoje pokryte kurzem, zapocone rękawy.
— To niezły pomysł — powiedział. — Rzeczywiście wyglądam trochę zaniedbany. — Otworzył drzwi i ujął Comę za ramię. — Nie wiem też, dlaczego Kaldren wygaduje takie głupstwa. Może tu przychodzić, kiedy tylko ma ochotę.
— Co pan ma tam w skrzynce? — zapytała Coma wskazując na szafkę, którą niósł.
— Dalekiego naszego krewnego, którego właśnie odkryłem. Bardzo interesujący osobnik. Zaraz go pani przedstawię.
Ruchome przepierzenia dzieliły budynek na cztery części. Dwie z nich służyły jako magazyn, wypełniony zapasowymi zbiornikami, aparaturą i żywnością dla zwierząt. Przeszli właśnie do trzeciej, w której mieścił się gigantyczny aparat rentgenowski 250 megaamperowy GE Maxitron, zainstalowany przy okrągłym, ruchomym stole. Wokół leżały wszędzie cementowe bloki ochronne, podobne do wielkich cegieł.
W czwartej części mieściło się zoo Powersa. Na ławkach i w zlewach ustawiono vivaria; na daszkach wentylacyjnych przylepione były wykresy i zapiski, różnego kształtu i koloru. Na podłodze widać było wszędzie przewody elektryczne i rury gumowe. Gdy szli wzdłuż zbiorników, za matowymi szybami przesuwały się cienie żyjących wewnątrz istot. W głębi niszy, tuż obok biurka Powersa, usłyszeli dochodzący z klatki rumor.
Odstawiwszy skrzynkę Powers wziął z biurka torebkę orzeszków i podszedł do klatki. Mały, czarnowłosy szympans w hełmie pilota przywitał ich, wisząc u krat, wesołym szczekaniem, po czym oglądając się przez ramię odskoczył ku tablicy kontrolnej zainstalowanej w tyle klatki. Pospiesznie zaczął naciskać klawisze i klatka wypełniła się mozaiką kolorowych świateł.
— Spryciarz jesteś — powiedział Powers klepiąc szympansa po plecach. Potem wsypał mu w łapę garść orzeszków. — Jesteś już za mądry na to, co? — dodał, gdy szympans zgrabnym ruchem magika demonstrującego sztuczki wrzucił sobie orzeszki do ust, skrzecząc przez cały czas.
Śmiejąc się Coma wzięła kilka orzeszków i dała je małpie.
— On jest rozkoszny. Zachowuje się, jakby z panem rozmawiał.
Powers skinął głową.
— Tak, on rzeczywiście ze mną rozmawia. Dysponuje około dwustu słowami, ale nie może sobie dać rady z rozdzielaniem sylab.
Z lodówki stojącej obok biurka wyjął pół bochenka pokrajanego chleba i wręczył go szympansowi, który natychmiast, jakby na to czekając, pochwycił z podłogi toster i postawił go na stole pośrodku klatki. Powers naciśnięciem guzika na biurku włączył prąd i za chwilę z toastera dobiegł ich szelest nagrzewających się drutów.
— To jeden z najinteligentniejszych osobników, jakich mamy. Poziom jego inteligencji równy jest mniej więcej inteligencji pięcioletniego dziecka, ale pod wieloma względami szympans jest dużo bardziej samowystarczalny — powiedział Powers.
Z toastera wyskoczyły dwa kawałki chleba, które szympans natychmiast pochwycił, po czym, uderzywszy jakby od niechcenia dwukrotnie łapą w hełm, skoczył w kierunku budki zbudowanej w rogu klatki, gdzie z ramieniem przewieszonym nonszalancko przez okienko zaczął spokojnie i bez pośpiechu jeść.
— Sam sobie zbudował ten dom — powiedział Powers wyłączając prąd. — Nieźle, co? — wskazał równocześnie na brezentowe wiadro, z którego wystawało kilka zeschłych już badyli pelargonii. — Dogląda poza tym kwiatów, czyści sam swoją klatkę, szczebioce nieustannie, obrzucając nas potokiem dowcipów. Ogromnie, jak pani widzi, rozkoszny i zabawny osobnik.
Coma nie mogła powstrzymać się od śmiechu. — Ale po co ten hełm? — zapytała.
Powers zawahał się. — To dla samoochrony. Miewa czasami bóle głowy. Wszyscy jego poprzednicy… — przerwał i spojrzał w bok. — Chodźmy porozmawiać z innymi lokatorami — powiedział.
W milczeniu przeszli na drugi koniec sali.
— Zacznijmy od początku — powiedział Powers i zdjął szklaną pokrywkę z jednego ze zbiorników. Coma spojrzała do wnętrza. W płytkiej wodzie, pośród kamyków i muszli, zauważyła małe, okrągłe stworzenie, oblepione jak gdyby siatką wici.
— Anemon morski. A raczej były anemon morski. Prymitywny jamochłon — powiedział Powers i wskazał palcem na zgrubiały grzbiet stworzenia. — Zalepił otwór i przetworzył kanalik w coś, co można by nazwać zarodkiem kręgosłupa. Później wici przerodzą się w zwój nerwowy, już teraz reagują na kolor. Proszę spojrzeć. — Wziął fioletową chustkę Comy i rozłożył ją nad zbiornikiem. Wici zaczęły się kurczyć i rozluźniać, potem zwijać, jak gdyby chciały zlokalizować wrażenie.
— Ciekawe, że wici nie reagują zupełnie na białe światło. W normalnych warunkach wici reagują na zmiany ciśnienia, podobnie jak błony bębenkowe w uchu ludzkim. Tak więc teraz wici jak gdyby słyszą barwy. Oznacza to, że stworzenie przystosowuje się do egzystencji poza wodą, do życia w świecie statycznym, pełnym ostrych, kontrastowych kolorów.
— Ale co to wszystko znaczy? — zapytała Coma.
— Jeszcze chwilę cierpliwości — powiedział Powers. Przeszli wzdłuż ławki do grupy zbiorników o kształcie bębnów, zbudowanych z siatki na komary. Nad pierwszym z nich wisiała ogromna, powiększona mikrofotografia wykresu przypominającego pogodę, a nad nią napis: „Drosophila — 15 rentg/min.”
Powers zapukał w małe okienko bębna.
— Mucha owocowa. Jej ogromne chromosomy nadają się świetnie do badań — powiedział. Pochylił się i dotknął palcem ogromnego plastra w kształcie litery V zawieszonego przy ścianie bębna. Z plastra wypełzło kilka much. — W normalnych warunkach każda z nich żyje samotnie. Tutaj utworzyły formę życia społecznego i zaczęły wydzielać coś w rodzaju rozrzedzonego, słodkawego płynu przypominającego miód.
— A co to? — zapytała Coma, dotykając palcem wykresu.
— Wykres działania kluczowych genów — powiedział Powers. Pociągnął palcem po strzałkach prowadzących od ogniwa do ogniwa. Nad strzałkami widniał napis: „gruczoły limfatyczne”, a niżej: „mięśnie zwieraczowe. nabłonek, templet”.
— Wygląda to trochę jak perforowana karta pianina automatycznego, prawda? — zapytał Powers. — Albo taśma komputerowa. Wystarczy wybić promieniami rentgenowskimi jedno z tych ogniw, a już zmienia się cecha, powstaje coś nowego.
Coma spojrzała na drugi zbiornik i ściągnęła wargi ze wstrętem. Poprzez jej ramię Powers zobaczył, że patrzy na ogromnego, podobnego do pająka owada. Owad miał rozmiary ręki ludzkiej i owłosione kończyny co najmniej tak grube jak ludzkie palce. Mozaikowe oczy przypominały ogromne rubiny.
— Nie wygląda przyjemnie — powiedziała Coma. — A co to jest ta drabina sznurowa, którą snuje? — Gdy podniosła palec do ust, pająk poruszył się, wsunął się w głąb klatki i począł wyrzucać z siebie pogmatwaną masę nici, które wydłużonymi pętlami zawisły nad sufitem klatki.
— Pajęczyna — powiedział Powers — z tą tylko różnicą, że składa się z tkanki nerwowej. Te drabinki, które pani widzi, są zewnętrznym układem nerwowym, wydłużonym jak gdyby mózgiem, który pająk może wypompowywać zależnie od okoliczności. Mądry wynalazek. To o wiele lepsze niż nasz własny mózg.
Coma odstąpiła kilka kroków od klatki. — Potworne. Nie chciałabym mieć z nim do czynienia.
— Nie jest on taki straszny, na jakiego wygląda. Te ogromne oczy, które się w panią wpatrują, są ślepe. Ich czułość zmniejszyła się. Źrenice reagują tylko na promienie gamma. Wskazówki pani zegarka są luminowane. Gdy poruszyła pani ręką przed okienkiem, pająk zareagował. Po czwartej wojnie światowej znajdzie się naprawdę w swoim żywiole.
Gdy powrócili do biurka, Powers włączył maszynkę do kawy i podsunął krzesło Comie. Potem otworzył pudełko, wyjął z niego opancerzoną żabę i położył ją na kawałku bibuły na biurku.
— Rozpoznaje ją pani? To towarzysz naszych lat dziecięcych, zwyczajna żaba. Zbudowała sobie, jak pani widzi, dość solidny schron przeciwlotniczy. — Zaniósł żabę do zlewu, odkręcił kurek i patrzył, jak woda spływała miękko po pancerzu. Wytarł ręce o koszulę i powrócił do biurka.
Coma odgarnęła spadające jej na oczy włosy i patrzyła na niego z ciekawością.
— No, niech więc mi pan powie, co to wszystko znaczy — zapytała.
Powers zapalił papierosa.
— To nic nie znaczy. Teratolodzy od lat produkują potwory. Czy słyszała pani kiedyś o tak zwanej „milczącej parze”?
Coma zaprzeczyła.
Przez chwilę Powers patrzył na nią w zamyśleniu.
— Tak zwana „milcząca para” jest jednym z najstarszych problemów współczesnej genetyki, nie dającą się rozwiązać tajemnicą dwu biernych genów, które pojawiają się w nielicznej procentowo liczbie żywych organizmów i nie mają żadnej jasno określonej funkcji w budowie czy rozwoju tych organizmów. Przez wiele lat biologowie próbowali je ożywić, a raczej zmusić do działania, ale trudność polegała na tym, że geny te, jeśli nawet istnieją, nie dają się łatwo wyodrębnić spośród innych aktywnych genów tkwiących w zapłodnionych komórkach rozrodczych, a ponadto niełatwo jest poddać je działaniu dostatecznie wąskiej wiązki promieni rentgenowskich tak, by nie uszkodzić reszty chromosomu. Jednakże w wyniku dziesięcioletniej pracy, biolog nazwiskiem Whitby wynalazł skuteczną metodę całkowitego naświetlenia całego organizmu, opartą na obserwacjach, jakich dokonał w dziedzinie uszkodzeń radiobiologicznych na wysepce Eniwetok.
Przez chwilę trwało milczenie.
— Whitby spostrzegł — ciągnął dalej Powers — że uszkodzenia będące wynikiem wybuchu były większe, niżby to wynikało z wielkości energii, z bezpośredniego napromieniowania. Było to wynikiem faktu, że struktura proteinowa w genach gromadziła energię w taki sposób, jak drgająca membrana w rezonansie.
Pamięta pani analogie z mostem, który rozpada się pod wpływem marszu oddziału wojska idącego miarowym krokiem? Whitby’emu przyszło na myśl, że jeśli udałoby mu się zidentyfikować najpierw krytyczną częstotliwość rezonansową struktury w jakimś wybranym milczącym genie, mógłby naświetlać niewielkim promieniowaniem cały organizm, a nie tylko tkanki rozrodcze, i oddziaływać jedynie na milczący gen, bez uszkodzenia pozostałych chromosomów, których struktury reagowałyby rezonansowe na odmienne częstotliwości. — Ręką, w której trzymał papieros, powiódł dokoła. — Widzi pani tutaj owoce tej wynalezionej przez Whitby’ego techniki „przemieszczenia rezonansowego”.
Coma skinęła głową.
— Milczące geny tych organizmów zostały pobudzone? — zapytała.
— Tak, tych wszystkich. To, co pani tu widzi, to tylko kilka z tysięcy okazów, jakie przeszły przez to laboratorium. Wyniki można by powiedzieć są zaskakujące.
Wstał i zasunął przeciwsłoneczne żaluzje. Siedzieli tuż pod wklęsłym płatem kopuły i coraz silniejsze słońce stawało się trudne do wytrzymania. W półzmierzchu uwagę Comy zwrócił stroboskop, błyskający w jednym ze zbiorników. Wstała i podeszła tam, przypatrując się przez chwilę wysokiemu słonecznikowi o zgrubiałej, chropowatej łodydze i niesamowicie wprost wyolbrzymionej tarczy. Zbudowany wokół kwiatu, tak że widać było tylko jego górną powierzchnię, widniał komin złożony z szarobiałych misternie spojonych kamyczków z napisem:
„Kreda: 80 000 000 lat.”
Obok na ławce ustawione były trzy mniejsze kominki z etykietami: „Piaskowiec devoński: 290 000 000 lat”, „Asfalt: 20 lat”, „Polichlorek winylu: 6 miesięcy”.
— Czy widzi pani te wilgotne białe dyski na płatkach? — zapytał Powers podchodząc do Comy. — W jakimś stopniu regulują one metabolizm rośliny. Roślina dosłownie widzi czas. Czym starsze otoczenie, tym powolniejszy metabolizm. W kontakcie z kominkiem asfaltowym jej roczny cykl rozwojowy trwa tydzień, w kontakcie z PCV dwie godziny jedynie.
— Widzi czas — powtórzyła Coma. Spojrzała na Powersa, przygryzając w zamyśleniu dolną wargę. — To nie do uwierzenia. Czy to są stworzenia przyszłości?
— Nie wiem — powiedział Powers. — Ale jeśli tak, to ich świat będzie monstrualnie surrealistyczny.