Romen Jarow ZAKŁAD

Spor


Nie lubię konfliktowych sytuacji, ale kiedy ślusarz dwukrotnie zignorował moje wezwanie, rozgniewałem się. List wrzucony do skrzynki na drzwiach administracji brzmiał: „Czy długo jeszcze będzie trwał ten skandal? Trzeci raz proszę o przysłanie ślusarza do mieszkania nr 18. Jeżeli znowu nie przyjdzie, będziecie mieli wielkie nieprzyjemności”. Moja rozpaczliwa próba wezwania ślusarza została podjęta w sobotę i spowodowana była sytuacją doprawdy podbramkową. Przez resztę dnia, noc i poranek dnia następnego byłem zdecydowany na wszystko. Stan ten trwał do momentu, w którym rozległ się dzwonek.

— Kto tam? — zawołałem, podbiegając do drzwi.

— Wzywał pan ślusarza? — zapytał głos z klatki schodowej.

Otworzyłem drzwi, na przybysza nawet nie spojrzałem i dostojnie ruszyłem do pokoju. A tamten szedł za mną. Podszedłem do kaloryfera, położyłem rękę na żeberkach, powiedziałem ze wzburzeniem: „Śrubę trzeba przykręcić, bo się woda leje” — i odwróciłem się. Miałem wrażenie, że kaloryfer spadł mi na nogi. Człowiek, który stał przede mną, miał głowę wydłużoną, co najmniej dwa razy dłuższą niż normalna, oraz uszy opadające na ramiona. Ubranie jego przypominało mundur strażacki w czasie pokazowych ćwiczeń — tyle było na nim łańcuszków, haftek i innych niewyjaśnionych metalowych przedmiotów.

— A — a… gdzie majster Kawka? — zapytałem martwiejąc ze zgrozy.

— Jaki znowu Kawka? — uprzejmie zainteresował się nieznajomy.

— Ślusarz z administracji.

— Nie wiem. Przybyłem na pańskie wezwanie i mam polecenie okazać panu pomoc, o którą pan prosił.

— Przepraszam, ale kim pan jest?

— Jestem mieszkańcem planety Amos z gwiazdozbioru Łabędzia. Przynajmniej tak wy nazywacie tę konstelację…

— Może napije się pan herbaty? — wymamrotałem. — Chwileczkę, tylko wyłączę telewizor. Drze się jak opętany…

— Nie, nie trzeba — zatrzymał mnie Amosjanin — na razie zbieram informacje.

— Ale dlaczego właśnie przyszedł pan do mnie? — zawołałem coraz bardziej ośmielony. — Czyż mogłem oczekiwać, że ja, skromny człowiek…

— To było tak — powiedział Amosjanin. — Już dawno siły wytwórcze naszej planety osiągnęły taki szczebel rozwoju, że byliśmy w stanie nawiązać kontakt z rozumnymi istotami na innych planetach. A tymczasem nic nam nie wychodziło. Bezludzie jakieś takie w całym wszechświecie — coś koszmarnego. Ale postanowiliśmy mimo to za wszelką cenę nawiązać kontakt. Zbudowana z ogromnym wysiłkiem aparatura skoncentrowała energię wszystkich maszyn rozmieszczonych na powierzchni trzystu tysięcy kilometrów kwadratowych w jeden potężny potok i skierowała ten potok w przestrzeń kosmiczną. Zwężając się stopniowo ten strumień energii przekształcił się w cienką igłę, która dotarła do skrzynki na drzwiach. W tej skrzynce był pański list. Projekcja znaków pisarskich niezwłocznie trafiła na Amos, natychmiast przystąpił do pracy neutrinokriogenny analizator, który rozszyfrował treść listu, ułożył słownik wszystkich pozostałych słów waszego języka i sporządził siedemset czterdzieści dwa warianty prawdopodobnego niebezpieczeństwa. Nieszczęście zagraża rozumnym istotom, nasi bracia błagają o pomoc! Niezwłocznie polecono mi, jako głównemu specjaliście w dziedzinie eksploatacji wszystkich urządzeń mechanicznych planety, abym nauczył się waszego języka, przybył do was i okazał niezbędną pomoc!

— Ale jak pan mógł przyjechać tak szybko? — zdumiałem się. — Przecież dopiero wczoraj wrzuciłem list do skrzynki. I w jaki sposób pokonał pan taką odległość?

— No cóż, czas jest pojęciem względnym — powiedział Amosjanin. — A znalazłem się tu przy pomocy teletransformacji. Rozłożono mnie na atomy i po istniejącym już strumieniu energii przesłano tutaj. Praktycznie rzecz biorąc jest to operacja błyskawiczna, chociaż wymaga wydatkowania ogromnej energii. Ale poszliśmy na to z pełną świadomością — aby tylko udało się uniknąć nieprzyjemności. Jednakże dosyć tych rozmów, trzeba się brać do roboty. Niech pan pokaże, o co chodzi.

— Obluzowała się śruba przy kaloryferze — zmieszałem się. — Woda kapie i trzeba podstawiać miskę. Gdybym miał klucz francuski, oczywiście nie wzywałbym ślusarza. Ale nie mam niestety…

Amosjanin podszedł do kaloryfera, pomacał śrubę.

— Tego wariantu pomocy nie było wśród tamtych siedmiuset czterdziestu dwóch — wymamrotał. — Sprawa jest bardziej skomplikowana. Zwłaszcza że wszystko jest nie tak, jak trzeba. — Odwrócił się do mnie. — Ma pan obok siebie dwa urządzenia — jedno ogrzewa pomieszczenie, drugie odbiera obraz. Po co? Tylko niepotrzebna strata miejsca!

Oparł dłonie o kaloryfer, zamarł na moment, napiął mięśnie — i żeberka przywarły do siebie. Kilkakrotnie przesunął po nich dłonią wygładzając jak garncarz wilgotną glinę — i nagle zamiast kaloryfera pojawił się idealnie gładki sześcian. Na frontowej płaszczyźnie sześcianu był ten sam obraz co na ekranie telewizora, tylko większy i ostrzejszy. A ekran zgasł.

— Co pan zrobił najlepszego! — zawołałem. — Przecież to są przedmioty o odmiennym przeznaczeniu!

Amosjanin uśmiechnął się z politowaniem, skłonił głowę na bok i rozłożył ręce.

— Ale co też pan mówi, tak było u zarania rozwoju techniki. A teraz każde dziecko wie, że w maszynie najważniejsza jest wielofunkcyjność. A poza tym ten przedmiot — dotknął telewizora — ma zupełnie inne zastosowanie. Zaraz wyreguluję…

I wtedy rozległ się dzwonek. Otworzyłem drzwi. W progu stał majster Kawka, ślusarz z administracji. Był w poplamionym granatowym kombinezonie, w jakimś przyklapniętym berecie, a w ręku trzymał ceratową torbę na zakupy. W torbie były narzędzia.

— Cześć — powiedział i stukając butami wszedł do pokoju. — Aleś pan się rozpisał. Trzeci raz proszę o przysłanie ślusarza, bo będą nieprzyjemności. Co to, ja tylko pana mam na głowie, czy co? Jeden ślusarz na cały wielki dom… Niech pan mówi, o co chodzi.

Majster Kawka stanął obok kaloryfera, mimochodem spojrzał na Amosjanina. Zdziwienie nie zagościło na jego rzetelnej twarzy. Mało to przydarza się ludziom, chodzi człowiek po mieszkaniach, to nie takie rzeczy widzi. Ja zaś nie mogłem wydusić z siebie ani słowa, zresztą nie wiedziałem nawet, co powiedzieć — wyciągnąłem tylko drżącą dłoń ku kaloryferowi, na którym znajdował się obecnie komentator sportowy nieznaną siłą przeniesiony z ekranu telewizora.

— Polski, nie? — rzeczowo zapytał majster Kawka. — Widziałem już takie, a jakże. Jeden artysta muzyk mieszka pod trzydziestym trzecim, i ma akurat taki sam.

— Ale co też pan opowiada, panie Kawka — powiedziałem słabym głosem — gdzie pan mógł widzieć coś podobnego.

— Jak mówię, że widziałem, to widziałem — powiedział gniewnie majster Kawka. — Artysta muzyk mieszka pod trzydziestym trzecim. Też ma polski. Jeszcze lepszy. A ten ma źle ustawioną ostrość.

— Przepraszam — wtrącił się Amosjanin — być może ten człowiek, o którym pan opowiada, ma rzeczywiście aparat lepszej konstrukcji, ale jeżeli chodzi o regulację, to może mi pan wierzyć — wszystko jest w najlepszym porządku.

— Oczywiście każdy chwali swoją robotę, ale tylko tyle powiem — żeby na mnie później nie było — ostrość jest źle ustawiona. Bo później to taki jeden z drugim pisze, że będą nieprzyjemności.

— Jak pan może twierdzić coś podobnego, jeśli pan zupełnie się nie orientuje w konstrukcji aparatu — Amosjanin zdenerwował się, jego uszy zwinęły się w trąbkę i znowu rozwinęły.

— Ja się nie orientuję? — majster Kawka zerwał z głowy beret. — A wie pan, gdzie ja pracowałem? Wie pan? — podniósł palec. — O właśnie! Tam nie takie rzeczy robiliśmy. W piątej hali, kierownik Wasyli Siemionycz…

— To zdumiewające — Amosjanin był kompletnie zbity z tropu. — Żaden aparat nie rejestrował informacji o tym, że na Ziemi wiedzą o zależności między strzałką ugięcia i przesunięciem krzywej wektorialnej z jednej strony, a inercyjnym gradientem z drugiej.

— Jak to nie znają! Od dawna wszyscy wiedzą!

— To niemożliwe!

— Załóżmy się! — zawołał w natchnieniu majster Kawka. — Załóżmy się, mówię.

— Czy to zapobiegnie nieprzyjemnościom? — zwrócił się do mnie Amosjanin.

W milczeniu skinąłem głową. Zbyt dobrze znałem żelazny charakter majstra Kawki.

— Przyjechałem tu, żeby panu pomóc — powiedział Amosjanin — i jeżeli pan o coś prosi, nie mam prawa odmówić. Przyjmuję zakład, jeżeli pan sobie tego życzy.

Majster Kawka z pasją wyciągnął rękę, Amosjanin powoli podał swoją. Kompletnie skołowany przeciąłem zakład.

— A teraz zrobimy tak — przystąpił do spraw organizacyjnych majster Kawka — pojedziemy do pańskiej firmy, i tam pokaże mi pan te swoje aparaty i jeżeli je poznam, to leżysz pan — wygrałem. Ja sam ze sto tysięcy takich widziałem! A potem niektórzy piszą — trzeci raz proszę o przysłanie ślusarza! I to w nowym bloku. Myślą, że mam obowiązek znać wszystkie mieszkania. No to jedźmy.

— Jak należy rozumieć słowo „firma”? — zapytał zaskoczony Amosjanin.

— Nie wie pan? No tam skąd pana przysłali.

— Właściwie to spowoduje dodatkowe zużycie olbrzymiej ilości energii — powiedział w zadumie Amosjanin — ale przecież rozumna istota chce rozstrzygnąć zakład.

Wyjął z kieszeni maleńkie pudełko, pokręcił pokrętła.

— Zaraz wracam! — zawołał majster Kawka. — Moja torba niech tu na razie poleży — i obaj znikli.

Popatrzyłem w osłupieniu na kaloryfer — telewizor i nagle przypomniałem sobie, że w drugim programie powinni teraz nadawać koncert na fortepian z towarzyszeniem orkiestry. Podszedłem do prawdziwego telewizora i zacząłem kręcić gałkami pragnąc nade wszystko, aby obraz wrócił na miejsce. Niestety ekran nadal był ciemny. Obejrzałem ze wszystkich stron zreformowany kaloryfer. Nie przybyła mu nawet jedna gałka. Jak teraz przełączyć kanał? Wyjąłem z torby majstra Kawki klucz francuski, zacisnąłem mutrę, przekręciłem. Strumień gorącej wody strzelił mi w brzuch. Pośpiesznie zakręciłem mutrę, usiadłem w fotelu, wyciągnąłem nogi przed siebie i pogrążyłem się w zadumie. Trzeba będzie poczekać na powrót Amosjanina lub ostatecznie majstra Kawki. Ale kiedy to będzie? Czas jest pojęciem względnym — to znaczy, że mogą równie dobrze wrócić i za tysiąc lat. To znaczy… Nie to niemożliwe! Czy naprawdę do końca życia będę skazany na oglądanie wyłącznie pierwszego programu?


Przełożyła Irena Lewandowska

Загрузка...