III

Mając aż nazbyt oczywiste dowody na to, że nasza obecność na Perryonie jest niepożądana, wstrzymywaliśmy się jednak z ostatecznym sądem. Mogła to mimo wszystko nie być robota przemytników. Istniało prawdopodobieństwo, że była to sprawka ludzi zaangażowanych w konflikt Północ — Południe, który mieliśmy za zadanie zlikwidować.

Wojny w państwie Liliputów wybuchły w wyniku sporu o doniosłą kwestię: czy jajka należy tłuc z grubszego, czy z cieńszego końca. Swift, jako satyryk, specjalnie wybrał to jako przyczynę wybuchu wojen, ale satyra z reguły bywa mniej zabawna niż życie.

Powodem niepokojów na Perryonie, jak się przekonaliśmy po przybyciu na miejsce, był problem: czy w szkołach należy uczyć historii ziemskiej, czy galaktycznej.

Stolicą Północy było Benoit City; Południa Sedgeware. Rada Benoit City oświadczyła, że skoro Perryon jest nowym światem, dzieciom jego obywateli znacznie bardziej przyda się znajomość bieżącej historii galaktycznej niż stara, skostniała, bezużyteczna wiedza o Ziemi. Sedgeware odpowiedziało na to niezwłocznie kursem historii ziemskiej od najwcześniejszych czasów do chwili obecnej, utrzymując, że Ziania jest ich światem macierzystym i że ludzie nie znający własnego pochodzenia są prymitywnymi dzikusami.

Doszło do tego, że w Benoit City nie można było dostać żadnej książki na temat Ziemi, a w Sedgeware żadnych materiałów o koloniach.

W chłodnym Benoit City ludzie zaczęli nosić ubrania, które miały jedną wspólną cechę: w niczym nie przypominały rzeczy znanych z Ziemi. Ponieważ jednak na Ziemi noszono już chyba wszystko, co może stanowić sensowne okrycie dla człowieka, mieszkańcy Benoit City mieli niełatwe zadanie chcąc wymyślić coś zupełnie odmiennego, często więc ubierali się naprawdę dziwnie. Tymczasem w ciepłym Sedgeware niewolniczo naśladowano modę ziemską i podczas gdy kobiety rozsądnie chodziły w letnich sukienkach, mężczyźni pocili się w dwurzędowych garniturach i filcowych kapeluszach.

W Zgromadzeniu Narodowym delegaci Północy głosowali zawsze za całkowitą niezależnością od Ziemi, zaś przedstawiciele Południa z całą zaciekłością zwalczali wszystko, co osłabiało więź z Ziemią. Wkrótce doszło do rozłamu i w dwóch stolicach obradowały dwa odrębne senaty.

Rozruchy zaczęły się od nazw ulic. Benoit zabrało się do przemianowywania wszystkich ulic, które mogły brzmieniem przypominać Ziemię, jak High Street, Fifth Avenue, Broadway, Main Street, King Street, Queen Street czy Willawbank. W tym samym czasie Sedgeware ponadawało swoim ulicom ziemskie nazwy. Wtedy chuligani w Benoit City pozamazywali czysto perryońskie nazwy ulic, zaś podobne elementy w Sedgeware pozrywały tabliczki z ziemskimi nazwami.

Po tych zajściach każdy przybysz z Południa był traktowany w Benoit City jako sabotażysta. Wybuchły pierwsze walki, padły pierwsze ofiary…

Kiedy przybyliśmy na Perryona, wojna domowa wisiała na włosku. I takie właśnie były jej przyczyny.

W dniu naszego przyjazdu do Benoit City staliśmy z Lorraine w oknie rezydencji dawnego gubernatora i obserwowaliśmy przechodniów. Nie wierzyliśmy oczom.

Zobaczyliśmy na przykład dziecko lat około pięciu, płci nieokreślonej, w czymś, co przypominało model statku kosmicznego. Po chwili drobiąc przeszła ulicą dziewczynka w sukience przypominającej rurę kanalizacyjną. Widzieliśmy mężczyznę ubranego od pasa w rodzaj pudła, a do pasa w koszulę w kształcie kuli. Motyw kuli był zresztą bardzo rozpowszechniony; widocznie uważano go za mało ziemski. Inny mężczyzna miał w okolicach talii rodzaj dużego pocisku armatniego, a powyżej i poniżej podobne mniejsze. Widzieliśmy jeszcze dziewczynę w kostiumie — pierwsze tutaj obcisłe ubranie — z dwiema dużymi dziurami, przez które wystawały gołe piersi. Musiała to być rzeczywiście specyficznie „perryońska” moda, bo nie widzieliśmy czegoś podobnego nigdzie indziej.

— Zastanawiam się, czy to bezpiecznie pokazywać się tu na ulicy w takich ubraniach jak nasze — mruknęła Lorraine. — Może lepiej sprawię sobie kwadratowy stanik i prostokątne majtki.

Ale było to zupełnie zbędne, jak się przekonaliśmy. Do rozłamu doszło nie dlatego, że Północ nienawidziła Ziemi, a Południe ją kochało. Mieszkańcy Północy nie walczyli z Ziemią; walczyli z Południem o Ziemię.


Pierwszy tydzień spędziliśmy w tej rezydencji w Benoit City, a drugi w Sedgeware. Wiedzieliśmy, że Perryończycy będą co do sekundy liczyli czas spędzony przez nas tu i tam, gotowi podnieść krzyk, gdyby się okazało, że faworyzujemy jednych czy drugich.

Bo Perryon był z nas dumny. Byliśmy jego pierwszym Zespołem. Nawet w Benoit City musiano przyznać, że nie próbujemy wprowadzać ziemskich porządków, że usiłujemy pomóc Perryomowi traktując go jako świat zupełnie niezależny od Ziemi. Już w ciągu paru pierwszych dni wykonaliśmy kilka prac — drobnych z punktu widzenia Zespołu, ale niezwykle pożytecznych dla miejscowej ludności, która okazała nam wdzięczność.

Udało się nam na przykład skłócone strony skłonić do rozmów, w czasie których wystąpiliśmy w roli pośrednika, tłumacząc po prostu jednym życzenia drugich. Inżynierom, którzy mieli budować tamę na rzece, pokazaliśmy, gdzie i jak mają to robić, a policji Benoit City pomogliśmy rozwiązać trudną sprawę. Były to drobne, dorywcze prace, ale zyskały duży rozgłos, który jednak nie wyrządził nam żadnej szkody.

Jak dotąd, nie mieszaliśmy się w spór Północy z Południem. Chcieliśmy poznać problem bliżej, zanim przystąpimy do jego likwidacji. Mimo to obydwa senaty zwróciły się do nas z prośbą o pośrednictwo, z czego wywiązaliśmy się ku zadowoleniu jednych i drugich. Stworzyło to dla nas szczególnie dogodne warunki do obserwowania przejawów działalności przemytników. Odkryliśmy mniej więcej to, czegośmy się spodziewali. Nie ulegało wątpliwości, że gang działa na Perryonie — zarówno w Benoit City, jak i w Sedgeware pojawiały się towary sprzedawane po cenach czarnorynkowych.

Nie mieliśmy jednak żadnych dowodów na to, że Perryon pełni rolę centrali przemytników.

Wiedzieliśmy, że ich statki nie są oficjalnie zarejestrowane. Specjalnie opłacani ludzie dostarczali o nich informacji, na podstawie których ustalono, że są one małe i budowane tak, by je było łatwo ukryć. Na żadnej z planet nie próbowały nawet udawać zwykłych statków towarowych. Kiedy nie były w użyciu, trzymano je najprawdopodobniej w miejscach odludnych w specjalnie w tym celu wykapanych głębokich dołach zamaskowanych starannie, żeby nie było ich widać z lobu ptaka.

Wiedzieliśmy więc, że na żadnym podwórku nie natkniemy się na wielkie, podejrzanie wyglądające, poprzykrywane brezentem machiny, które mogłyby się skazać statkami przemytników. Poszukiwaliśmy znacznie subtelniejszych śladów.

Ale bez skutku. Nie wpadliśmy na przykład nawet na ślad waluty przemytników.

Nie chcieliśmy więc strzelać w ciemno. Przestępcy w ciągu wieków nauczyli się jednego: że dopóki szum nie ucichnie, nie mogą korzystać ze swego łupu; siedzą cicho i dopiero po latach wypływają jako bogaci i ustosunkowani obywatele.

Przyjrzeliśmy się bliżej wszystkim mieszkańcom Perryona, którzy robili wrażenie bogatych. Nie było to specjalnie trudne. Istniało zaledwie sześciu takich.

Perryon był biedną planetą i taką miał pozostać. Ubogi w bogactwa naturalne, został skolonizowany jedynie ze względu na zbliżane do ziemskich warunki klimatyczne. Był w tym sensie wygodny, może najwygodniejszy po Ziemi ze wszystkich zasiedlonych dotąd światów. Ale Perryon nie mając wad Fryana, Gerstena i Parionara, nie miał także ich zalet.

Ludzie bogaci na Perryonie należeli więc do rzadkości. Wszyscy ci, którymi się zainteresowaliśmy, przywieźli tu swoje pieniądze ze sobą, a jak do nich doszli, nietrudno było sprawdzić. Był wśród nich tylko jeden wyjątek — geniusz finansowy w rodzaju Henry’ego Forda. Ponieważ jednak działał nie na Ziemi, tylko na Perryonie, branża samochodowa okazała się niewystarczająca i musiał rozkręcić produkcję w zakresie elektroniki, inżynierii, wydawnictw, tekstyliów, górnictwa, bankowości i tysiąca innych rzeczy. Sprawę kariery Roberta G. Underwooda zbadaliśmy bardzo dokładnie, ale nic nie wskazywało na to, żeby jego sejfy pękały od pieniędzy pochodzących z przemytu.

Pod koniec drugiego tygodnia siedzieliśmy z Dickiem w zajmowanej przez Zespół rezydencji w Sedgeware i dyskutowaliśmy. Na trawniku przed domem opalali się Brent, Jana i Helen. Lorraine pojechała do miasta na rozmowę z szefem policji. Bardzo ściśle bowiem współpracowaliśmy z policją zarówno Benoit City, jak i Sedgeware.

Od czasów „prania” Jona i Helen były niemal zupełnie nieme; Brent był niemy od początku. Dlatego od mówienia byli głównie Dick i Larraine. Jona czy Helen reprezentowały czasem Zespół na zewnątrz, ale tylko wtedy, kiedy trzeba się było pokazać czy zebrać jakieś fakty.

— Czy jesteście pewni, że nic wam nie grozi? — zapytałem siedzącą na trawniku trójkę. Gdyby ktoś chciał do nich strzelić, mógłby to zrobić bez przeszkód. Nie mieliśmy żadnej ochrony.

— Naturalnie — odparł Dick z ufnością. — Zamach na Lorraine na statku, coś, co mogło uchodzić za wypadek, to inna sprawa. Jack Kelman był po prostu opryszkiem wynajętym w tym celu, a Rhodę Walker miał do pomocy. Ale podobne usiłowania tutaj dowodziłyby tylko, że nasz przyjazd był potrzebny, a w tym wypadku NZZ przysłałby ze sześć Zespołów, żeby się upewnić, że problem zostanie zlikwidowany.

— Tobie to dobrze — powiedziałem. — Ty nie jesteś odpowiedzialny za bezpieczeństwo Zespołu, tylko ja.

— Wierz mi — odparł Dick — że gdyby coś się stało jednemu z naszej piątki, obojętnie któremu, nie obeszłoby to ciebie ani w połowie tak jak nas.

— Nie bardzo cię rozumiem. Przecież gdybyście stracili przypuśćmy Jonę, to i tak pozostała czwórka miałaby jeszcze dość inteligencji, energii, charakteru i krzepy, prawda? Czy to by sprawiło taką różnicę? Przecież chyba Zespół pracowałby nie gorzej niż przedtem?

Dick potrząsnął głową bardzo stanowczo.

— Nic podobnego. W ten sposób nas wyszkolono — na zasadzie ścisłego podziału funkcji. Mogliśmy zostać wyszkoleni inaczej, tak żeby działać dobrze i we czwórkę, bez Jony, ale nie zostaliśmy. Gdyby coś się stało któremukolwiek z nas, ty powinieneś zająć jego miejsce, ale mówiąc szczerze, Edgar, nie sądzę, żebyśmy mieli z ciebie pociechę.

— Wydaje mi się — zauważyłem — że nie jest to najlepszy sposób tworzenia jednostek roboczych, skoro stają się bezużyteczne, gdy zabraknie choćby jednego z członków.

Dick uśmiechnął się.

— Też mi argument. Naturalnie można zbudować samochód trzykołowy. Ale czy to znaczy, że produkując samochody o czterech kołach należy konstruować je tak, żeby równie dobrze mogły jeździć na trzech? Żeby w razie czego mogły się obejść bez karburatora, pampy paliwowej czy olejowej?

— Zgoda. Poddaję się — mruknąłem.

Kiedy ta analogia jest bardzo trafna. Nasza piątka to silnik, przekładnia, karoseria, koła, deska rozdzielcza. Co wart jest samochód bez choćby jednego z tych elementów?

Zadzwonił telefon. Właściwie ja powinienem go odebrać, ale Dick stał bliżej. Podniósł słuchawkę.

Pranie mózgu nie pozbawia uczuć. Podobno tacy ludzie doznają uczuć przyjemnych w stopniu silniejszym i w formie niejako czystszej niż zwykli śmiertelnicy — chociaż na strach, złość czy rozpacz bywają odporniejsi, to jednak i te dognania nie są im obce. Tyle że poza szczególnymi sytuacjami typu towarzyskiego ich nie uzewnętrzniają. Nigdy na przykład nie pozwalają sobie na demonstracje uczuć, które dla nich są czymś sztucznym.

Sądząc ze spokoju Dicka myślałem, że to zwykły telefon. Oniemiałem więc, kiedy odłożywszy słuchawkę oznajmił:

— Ktoś wpakował Lorraine sześć kul. Nie będzie żyła.

Powinniśmy chyba jechać do szpitala.

Upłynęło sporo czasu, zanim — mimo niewątpliwego prestiżu, jakim się cieszyliśmy — wpuszczono nas do szpitala. Kiedy weszliśmy, właśnie ją operowano. Istniała nikła szansa na uratowanie jej życia, tak nikła, że wspomniano o niej tylko dla porządku.

— Czy pan nie rozumie, idioto — powiedział w podnieceniu Dick do chirurga, po raz pierwszy okazując rozdrażnienie zwykłemu człowiekowi — że właśnie dlatego musimy się z nią zobaczyć natychmiast? Ona jest członkiem Zespołu! Z naszą pomocą przeżyje, jeśli istnieje choćby cień szansy.. Ale jeżeli…

Główny chirurg odszedł.

Dick szalał ze złości zupełnie jakby nie zastał poddany praniu mózgu. Zachowywał się tak, jakby chciano mu amputować nogę, a on wiedział, że to nie jest konieczne.

— Uspokój się — powiedziałem — musimy się do nich dostosować.

— A tymczasem Lorraine umrze! — wykrzyknął.

Na Ziemi Zespoły są zjawiskiem częstszym i dlatego spotykają się z większym zrozumieniem. Ludzie wiedzą na przykład, że jeżeli kobieta będąca członkiem Zespołu rodzi, mąż, obojętne, kim jest, czeka na zewnątrz, a pozostała czwórka czuwa przy niej i jej pomaga, chociaż wcale nie jest to konieczne z punktu widzenia porodu.

Kiedy jednak sprawa jest naprawdę poważna, obecność reszty Zespołu jest niezbędna.

W pewnym sensie ludzie, którzy przeszli pranie mózgu, nie są tak wrażliwi jak my wszyscy. Kiedy znajdą się w niebezpieczeństwie czy doznają poważnych obrażeń, nigdy się nie poddają. Nie tracą na przykład przytomności, co oczywiście zdejmowałoby z nich wszelką odpowiedzialność za to, co się z nimi stanie. Walczą da ostatniej chwili — do chwili śmierci. Dzieje się tak, kiedy są zdani na własne siły lub na zwykłych ludzi, co na jedno wychodzi.

Ale gdy jest cały Zespół, ufają mu jak zwykle bez zastrzeżeń. Zespół mówi na przykład poszkodowanemu członkowi, że ma zasnąć albo skoncentrować się na czymś, albo wyłączyć pewne funkcje, albo nawet, jeśli to jest konieczne, na dłuższy czas zapaść w głęboki trans i on się stosuje do wszystkich tych zaleceń.

Członkowie Zespołów nie mają żadnego medycznego przeszkolenia, ale na temat własnego organizmu i pewnych metod leczenia wiedzą znacznie więcej niż lekarze.

Posłałem Jonę, żeby się dowiedziała, w jakich okolicznościach doszło do tragedii, Brent miał zbadać warunki w szpitalu i dopilnować, żeby sprawca nie miał pewności co do efektów swojego zamachu. Helen poleciłem, żeby porozmawiała z szefem policji, a Dickowi, żeby spytał któregoś z odpowiedzialnych lekarzy, jakie rany odniosła Lorraine. Dałem im na to wszystko cztery minuty.

Sam poszedłem zobaczyć się z ordynatorem oddziału. Ten przynajmniej powinien wiedzieć, że członkowie Zespołów uczestniczą we wszystkim — nawet w operacjach.

Ale były to tylko moje złudzenia. Zastałem starszego człowieka, który usiłował się ze mną spierać.

— Wiem, że takie rzeczy są praktykowane — zgodził się — ale to jest jedynie rodzaj przywileju, z jakiego korzystają Zespoły. W tym wypadku, ponieważ pacjentka ma zdaje się dwie kule w prawym płucu i jedną w żołądku, jest to sprawa czysto chirurgiczna…

— Doktorze Green — wrzasnąłem dziko — jeszcze dziesięć sekund i będę zmuszany pana stąd wyrzucić!

Doktor wyprostował się.

— Próby zastraszenia mnie na nic się nie zdadzą, młody człowieku — warknął. — Ja jestem za to wszystko odpowiedzialny i nie odmówiłem panu, tylko…

— Tylko tak pan z tym zwleka, że jak pan wreszcie wyrazi razi zgodę, może być już za późno. Doktorze Green, jeśli Lorraine umrze, zostanie pan oskarżany o morderstwo.

To wreszcie do niego dotarło; zląkł się. Nie była to zresztą z mojej strony czcza pogróżka i prawdopodobnie zdawał sobie z tego sprawę. Gdyby Lorraine umarła, a śledztwo dowiodło, że Zespół mógł uratować jej życie, doktor Green byłby sądownie ścigany przez NZZ. Spuścił więc z tonu, usiłując załagodzić sprawę. Pod salą operacyjną znaleźliśmy się w momencie, kiedy Dick, Brent i Helen wrócili właśnie po wypełnieniu swoich misji. Na Jonę musieliśmy czekać jeszcze dziesięć sekund.

Weszliśmy. Na szczęście zdążyliśmy zapobiec podaniu Lorraine silnego środka uspokajającego. Niestety z medycyną jest ten kłopot, że lekarze każdy przypadek traktują jako typowy. Ponieważ Lorraine odniosła sześć ran, z czego trzy można by sklasyfikować jako śmiertelne, uznano oczywiście, że doznała szoku. Co było błędem, ponieważ Lorraine nie mogła doznać szoku.

Kiedy po raz pierwszy otworzyła oczy, wszyscy byliśmy przy niej. Odzyskała przytomność jedynie na kilka sekund, ale i to zdumiało lekarzy. Lorraine w ogóle nie powinna była odzyskać przytomności.

Zaczęli do niej mówić wszyscy naraz, szybko, ale spokojnie. Dick powiedział jej krótko, z bezwzględnością, która przeraziła lekarzy, jakie odniosła rany i jak ciężki jest jej stan. Poinstruował ją także, co ma robić. Helen, która jako kobieta mogła powiedzieć jej znacznie więcej, uzupełniła jego zalecenia. Jona dodała parę słów od siebie. Brent jedynie wymówił jej imię, ale jak zrozumiałam, równało się to zapewnieniu, że Lorraine nie musi troszczyć się o swoje życie — tę troskę Brent bierze na siebie.

Trwało to nie więcej niż pół minuty. Zespół potrafił w krótkim czasie zdziałać bardzo wiele.

Kiedy Lorraine znów straciła przytomność, Dick odetchnął z ulgą.

— W porządku — powiedział — będzie teraz spała około sześciu godzin. Jak się obudzi, musimy być przy niej. Rozejrzał się dokoła po lekarzach. — I zanim cokolwiek zrobicie, proszę się z nami porozumieć, dobrze?

Główny chirurg nie mógł jeszcze przyjść do siebie po szoku, jakim był dla niego fakt, iż Lorraine odzyskała przytomność.

— Ale ja nie rozumiem… — zaczął.

— Właśnie to panu mówiłem — przerwał mu Dick — że pan nic nie rozumie. Niech pan na razie przyjmie do wiadomości jedno: Lorraine została poddana praniu mózgu, a to znaczy, że w dużo większym stopniu panuje nad ośrodkami swojego układu wegetatywnego niż pan może sobie wyobrazić. Jej mózg nie szuka ucieczki w wyłączeniu się. Przeciwnie: chce wiedzieć, czy nie da się czegoś zrobić, i nie wyłączy się, dopóki się nie dowie. Dlatego nasza obecność tam była konieczna. Powiedzieliśmy jej, że wszystko będzie w porządku i że może spokojnie spać przez sześć godzin, bo my czuwamy.

— Ale przecież pan nie wie…

Dick westchnął.

— Wiem dokładnie, jakie odniosła rany i jak mogę pomóc w ich kurowaniu. Doktorze, gdyby Lorraine uznała za stosowne, mogłaby wzmóc lub wyłączyć działanie swojej tarczycy, pobudzić albo osłabić czynność serca. Ona potrafi oddziaływać na wszystkie gruczoły wewnętrznego wydzielania, a nawet jest zdolna wywrzeć pewien wpływ na poszczególne grupy komórek. Gdyby pan teraz obejrzał jej rany, zdumiałby się pan, jak są już czyste.

Chirurg popatrzył na mnie. Skinąłem głową. Byłem na paru tego rodzaju pokazach w siedzibie NZZ.

— Wierzę panu — rzekł z wyraźnym wysiłkiem.

Odbyliśmy z lekarzami rozmowę na temat kuracji Lorraine, po czym wyszliśmy wszyscy poza Brentem. Brent bowiem wziął na siebie obowiązek czuwania przy Lorraine. Zapewnił ją, że może bezpiecznie spać, i postanowił osobiście tego bezpieczeństwa dopilnować.

Lekarze w dalszym ciągu byli przekonani, że Lorraine umrze, ale myśmy się już tym nie przejmowali.

Porównaliśmy zdobyte informacje. Musiało być mniej więcej tak, że po wyjściu Lorraine od szefa policji jakiś mężczyzna w szarym garniturze strzelił do niej na ulicy z odległości dwudziestu jardów sześć razy, a następnie wskoczył do samochodu, i odjechał. Samochód, skradziony zresztą, znaleziono później porzucony.

Nie było mowy o żadnej pogoni, bo Sedgeware mogło się poszczycić zaledwie paroma samochodami, a jedyny, jaki w tym czasie znajdował się na ulicy, jechał w przeciwną stronę. O mężczyźnie zdołaliśmy się dowiedzieć tylko tyle, że był wysoki i miał szary garnitur. W samochodzie siedział podobno jeszcze ktoś, ale nikt nie umiał nam nic więcej na ten temat powiedzieć.

Nie mogłem się powstrzymać od uwagi:

— A właśnie dowodziłeś, Dick, że nic takiego nie może się stać.

— Wiem — odparł. — To jest zupełnie niesamowite. I za każdym razem właśnie Lorraine. Czyżby ktoś usiłował ją zabić niezależnie od jej przynależności do Zespołu?

Moja myśl dokonała nagłego zwrotu. Lorraine, mimo że nie zdawała sobie z tego sprawy, była córką A.D. A A.D. był zamieszany w najróżniejsze historie i mógł mieć masę wrogów.

— Niewykluczone — odparłem. — Później ci powiem, co wiem na ten temat.

— Powiedz mi teraz — rzekł Dick, mimo że w dalszym ciągu staliśmy w korytarzu, przed salą operacyjną.

Powiedziałem mu.

— Sprawdzimy. Ale to mało prawdopodobne.

— Zamach na Lorraine też wydawał ci się mało prawdopodobny.

Skinął głową. Członków Zespołów trudno speszyć. Dick wcale się nie przejmował swoim błędem i bynajmniej sobie nie wyrzucał, że nie potrafił przewidzieć zamachu.

Wyszliśmy ze szpitala. Nic się nie mówiło na temat zachowania szczególnych środków ostrożności, ale zauważyłem, że Jona wcale nie słucha tego, co mówimy, tylko rozgląda się dokoła jak ryś. Przejęła od Brenta obowiązek czuwania nad naszym bezpieczeństwem.

— Ciekawe — rzekł Dick — czy rzeczywiście to plan: żeby ranić poważnie Lorraine nie zabijając jej? Mimo wszystko użyto starej broni palnej. Gdyby to była broń nowoczesna, nie byłoby co zbierać z Lorraine.

Zupełnie nieoczekiwanie wtrąciła się Helen, rozstrzygając właściwie problem.

— Jedna kula w ramię, dwie w nogi, dwie w płuca i jedna w żołądek. Najlepszy strzelec w całej galaktyce nie mógłby się chyba spodziewać, że po czymś takim ofiara będzie żyła.

Kiedy nie było Lorraine, Helen mówiła więcej.

— Czyżby to był podstęp Benoit City zmierzający do tego, by nas wrogo nastawić do Sedgeware? — wysunęła przypuszczenie.

Dick zastanowił się.

— Nie, to by nie mogło przynieść spodziewanych efektów.

Wróciliśmy do domu, przed którym stał już patrol policyjny. Tyburn, szef miejscowej policji, wolał więcej nie ryzykować.

Kiedy pozostała trójka zabrała się do pracy, przekonałem się od razu, jak słusznie było to, co mówił Dick — że do normalnego funkcjonowania Zespołu niezbędna jest obecność wszystkich pięciu członków. Nasz Zespół praktycznie przestał istnieć. Było po prostu czworo ludzi — licząc i mnie. Czworo ludzi, którzy mogli popełniać błędy tak samo jak wszyscy inni.

— Jutro odbędziemy naradę z udziałem Lorraine — oświadczył Dick.

— Wykluczone — odparłem.

Spojrzał na mnie zdziwiony.

— Fakt, że przebywa w szpitalu, nie może nam w tym przeszkodzić. Usiądziemy dokoła jej łóżka i…

— Jak dotąd — odrzekłem ponuro — mam tylko twoje słowo na to, że Lorraine będzie żyła. Nie wolno nam ryzykować w najmniejszym nawet stopniu.

Dick niechętnie skinął głową.

— Swoją drogą, skoro nie bierze środków znieczulających, będzie przez najbliższy dzień czy dwa bardzo cierpiała. Może nie być w formie. Rzeczywiście lepiej zaczekać parę dni.

— Poczekamy dłużej. Oficjalnie ja kieruję Zespołem. Zdaje się, że o tym zapominasz.

Zdecydowaliśmy, że tymczasem członkowie Zespołu będą działali indywidualnie, zbierając materiał dowodowy. Na wszelki wypadek nosiliśmy przy sobie broń i mieliśmy oczy otwarte.

Między dochodzeniem, o jakim się czyta w powieściach kryminalnych, a naszym była jednak zasadnicza różnica. W książkach detektyw już w ciągu paru pierwszych godzin poznaje prowodyrów szpiegowskich czy przestępczych gangów, chociaż oczywiście nie w osobach ich przywódców. Detektyw musi tylko z kręgu znanych sobie osób wyeliminować niepotrzebnych, pamiętając o tym, że im kto niewinniej wygląda, tym bardziej jest podejrzany.

Nasza sytuacja była całkiem odmienna. Przyjmując, że nasi przeciwnicy chociaż z grubsza orientują się w możliwościach Zespołu i odznaczają się przynajmniej przeciętną inteligencją, wiedzieliśmy, że będą się trzymali od nas z daleka. A tym samym nikt z ludzi, z którymi stykaliśmy się w Benoit City czy w Sedgeware, nie mógł mieć z nimi powiązań.

Zespół rozszyfrowałby ich w ten sam sposób, w jaki rozszyfrował Jacka Kelmana i Rhodę Walker, a fakt, że tego nie zrobił, świadczy jedynie o tym, że się dotychczas z nimi nie zetknął. I nic nie wskazywało na to, że mielibyśmy ich spotkać. Detektywów można nie doceniać, ale niewielu jest dzisiaj takich, którzy by nie doceniali Zespołów.


W ciągu najbliższych kilku dni dowiedzieliśmy się niemal wszystkiego o Perryonie; poznaliśmy inne miasta. Dziewiętnaście spośród nich, poza Benoit City i Sedgeware, miało powyżej dwudziestu tysięcy mieszkańców. W każdym z tych miast było przynajmniej jedno z nas.

Po którejś z takich wizyt Helen podsunęła nam pomysł mogący stanowić rozwiązanie problemu Północ-Południe. Benoit City i Sedgeware były stolicami dwóch części Perryona, a tym samym ich mieszkańcy wiedli prym w osławionym konflikcie. Ale Twendon, położone paręset mil na północ od Sedgeware, i Foresthill, położone paręset mil na południe od Benot City, pod względem ekonomicznym i politycznym niewiele im ustępowały. A żadne z nich jak dotąd nie angażowało się w ten spór. Ze względu na swoje usytuowanie geograficzne (jedno w południowej części półkulo północnej, a drugie w północnej części półkuli południowej) potrafiły zrozumieć oba punkty widzenia i uważając sprawę za nieistotną, zajęły stanowisko neutralne.

Byłoby więc rzeczą zupełnie prostą dla reaktywowanego Zespołu podniesienie tych miast do rangi stolic: Twendon Południa, Foresthill — Północy. Pozbawiłoby to znaczenia Benoit City i Sedgeware, przyczyniając się tym samym do wygaśnięcia sporu. Postanowiliśmy nie mówić o tym nikomu, nawet mieszkańcom zainteresowanych miast.

Tymczasem nic nie wskazywało na to, by Perryon był bazą przemytników, a nasze próby zidentyfikowania sprawcy zamachu na Lorraine też jak dotąd nie odniosły skutku.

Teraz już nie wątpiliśmy, że Lorraine się z tego wyliże, jakkolwiek o wyjściu ze szpitala jeszcze przez najbliższe parę tygodni nie mogło być mowy i nawet Dick w ciągu czterech czy pięciu dni nie nalegał na odbycie z nią narady.

W końcu jednak zrobiliśmy wszystko, co można było zrobić indywidualnie, i ponieważ Lorraine zapewniła nas, że czuje się na siłach wziąć udział w krótkiej naradzie, poszliśmy do szpitala.

Tym razem narada odbyła się bez mojego udziału. Miałem dość roboty ze spławianiem lekarzy i pielęgniarek. Naturalnie byli temu przeciwni. W pewnym stopniu potrafiłem ich nawet zrozumieć. Stan Lorraine w dalszym ciągu trudno było nazwać dobrym i chociaż nie zagrażało jej już bezpośrednie niebezpieczeństwo, to jej organizm, nawet bez wyczerpujących sesji Zespołu, dostatecznie był osłabiony czynnym udziałem w procesie gojenia ran.

A sesje Zespołu były wyczerpujące. Pracownik umysłowy, nie narażony na żaden wysiłek fizyczny, może być pod koniec dnia pracy nie mniej zmęczony niż robotnik. Sprawni członkowie Zespołów mogą pracować razem przez cały dzień, ale sprawny członek Zespołu potrafi również wejść po schodach, a to miało być jeszcze przez jakiś czas nieosiągalne dla Lorraine.

Wymogłem na Dicku obietnicę, że będzie jej oszczędzał. I Dick tej obietnicy w pewnym sensie dotrzymał. Siedzieli u niej tylko pół godziny. Ale kiedy ją po tym zobaczyłem, była wykończona.

— Co najmniej na tydzień przerwa, Lorraine — zapewniłem ją.

Zdobyła się na słaby uśmiech.

— Więcej mnie to kosztowało, niż myślałam — przyznała. — I jeszcze jedno, Edgar: nie ufaj zbytnio naszym wnioskom. Dick jest zadowolony, ale ja się przecież orientuję, że nie jestem jeszcze w pełni sprawna.

Kiedy wróciliśmy do naszej rezydencji, Dick był w radosnym nastroju.

— Nawet pracując na półobrotach Zespół może zdziałać wiele — powiedział. — Edgar, będziesz musiał wysłać do NZZ nowy meldunek. Obszczekiwaliśmy nie to drzewo.

Nie odezwałem się słowem.

— Ktoś wynajął Jacka Kelmana, żeby zabił Lorraine — podjął. — Doszliśmy do wniosku, że to przemytnicy, i mieliśmy rację. Ktoś wynajął kogoś innego, żeby zabił Lorraine tutaj, w Sedgeware. I tym razem doszliśmy do wniosku, że to przemytnicy, i znów mieliśmy rację.

Przed zamachem na Lorraine mówiłem ci, dlaczego uważam, że nie będzie już więcej takich prób: bo to by świadczyło o tym, że Perryon rzeczywiście coś ukrywa, i gdyby nas wszystkich pozabijali, w ciągu kilku tygodni przysłano by z Ziemi tyle Zespołów, że z pewnością by sobie z nimi poradziły.

Ale mimo to zamachu dokonano. Przede wszystkim więc zastanawialiśmy się dzisiaj, w jakim stopniu zmieniło to sytuację. I doszliśmy do oczywistego wniosku: że przemytnikom zależy tylko na czasie. Potrzebują czasu, żeby coś przeprowadzić, uciec czy ukryć się lepiej, zanim sprawnie już funkcjonujący Zespół się za nich zabierze. Nie obchodzi ich, co będzie za dwa miesiące, zależy im po prostu, żeby Zespół zostawił ich w spokoju teraz.

— To brzmi sensownie — powiedziałem z zainteresowaniem. — Musimy się czym prędzej wziąć do roboty i…

Dick potrząsnął głową.

— To odrzuciliśmy — odparł. — Wynajęto czterech ludzi, żeby zabić Lorraine. Wynajęto, pamiętaj o tym. Nie wiemy tego, ale zakładamy to jako pewnik. Zastali oni wynajęci przez przemytników. I to jest drugi pewnik. A co to w sumie może oznaczać?

Nie miałem zamiaru robić Zespołowi konkurencji.

— To już lepiej ty sam powiedz — zaproponowałem.

— Że bazą przemytników w żadnym wypadku nie maże być Perryon — odparł Dick.

Teraz, kiedy to powiedział, pomyślałem, że może sprawa była oczywista od początku, nie wiem. Ale uderzyło mnie to jak owe sześć kul, które przeszyły Lorraine.

Wszystkie wybiegi naprawdę genialnie — są proste. Ukrywasz rzecz zasadniczą tak, żeby twoi przeciwnicy, podejrzewając wszystko dokoła, nawet o niej nie pomyśleli. Piętrzysz trudności, które pokonują po kolei, podczas gdy genialne w swojej prostocie rozwiązanie zagadki leży jak na dłoni.

Na Parionarze Zespoły też będą poszukiwały śladów działalności przemytników. Ale na Parionarze nikt nie zostanie zabity.

Przemytnicy uwzięli się na Perryona i na nas. Byli na tyle przebiegli, że nie stosowali ani zbyt skomplikowanych forteli, ani zbyt prostych. Nie dalibyśmy się nabrać, gdyby sprawa była zbyt oczywista.

A najsprytniejsze w tym wszystkim było to, że wnioski z zaistniałych faktów wyciągał nie kompletny Zespół, tylko jego czterej pozostali członkowie. My oczywiście przekazalibyśmy na Ziemię wiadomość, że Perryon jest z całą pewnością bazą przemytników, a w każdym razie miejscem, którym należy się zająć jak najszybciej i jak najsolidniej, gdy tymczasem oni — obojętne, gdzie mają swoją centralę przyczają się nie dając żadnych powodów do podejrzeń.

— Tyle tylko — powiedziałem — że wyniki naszej pracy są wyłącznie negatywne. Nie manny naszym władzom nic pozytywnego do zakomunikowania.

— Wiele możemy zgadnąć — odparł Dick. — Był czas, kiedy Rhoda Walker i Jack Kelman przebywali jednocześnie na Fryonie. Przemytnicy musieli się kiedyś z nimi skontaktować. A nie robiliby tego przecież na Ziemi. Fryon jest, poza Ziemią, jedyną planetą, na której byli oboje: i Kelman, i Rhoda Walker. Rhoda była ponadto na Perryonie, Kelman nie. Fryon oczywiście nie musi być bazą przemytników, ale jest bardzo prawdopodobne, że był miejscem ich kontaktów.

Przypomniałem sobie, jak Zespół kompletował informacje o Jacku Kelmanie i Rhodzie Walker na podstawie listy pasażerów „Klucza Wiolinowego”.

— Ale przecież oni byli na Fryonie w różnych okresach czasu — zaprotestowałem. — I było to wiele miesięcy temu.

Dick skinął głową.

— Przypuszczam, że zostali zwerbowani na Fryonie, ale nie do jakiegoś konkretnego zadania, tylko po prostu jako ludzie do dyspozycji przemytników. Dokładne instrukcje otrzymali znacznie później.

Wcale nie byłem przekonany co do tego Fryona, ale ostatecznie nie miało to znaczenia. Skoro Zespół uznał, że tak jest, moim obowiązkiem było donieść o tym NZZ-owi.

Загрузка...