IV

Jeden z członków naszej ochrony wszedł z depeszą. Nie powinien był opuszczać swojego stanowiska, ale takie rzeczy były typowe dla światów prymitywnych. Tylko w społeczeństwach wysoko zorganizowanych ludzie przywiązują wagę do szczegółów.

Depesza była z Ziemi, z NZZ, i oczywiście zaszyfrowana, ale nie potrzebowałem żadnego klucza, żeby ją odczytać. Adres brzmiał następująco: „Edgar Williamsom, Ojciec Zespołu, Perryon”. Tylko tyle. Ale nawet gdyby brakowało nazwiska czy nazwy planety, i tak bym ją dostał. W takich sytuacjach byłem kimś.

— Z NZZ — powiedziałem. — „Podejrzewamy Perryona. Co nowego?” — popatrzyłem na telegram z lekką goryczą. I to jest całe NZZ. Wiedzą, że jeden z członków Zespołu jest poważnie ranny, i jeszcze oczekują czegoś nowego.

Wziąłem arkusz papieru i napisałem odpowiedź, którą wyręczyłem Dickowi.

Brzmiała ona: „Perryon nie jest bazą gangu przemytników. Williamson.”

Dick zmarszczył brwi.

— Czy coś jest nie w porządku? — zapytałem.

— Nie możesz tego wysłać — odparł. — Nie zapominaj, że ani potraktują tę informację jako wiążącą i podejmą odpowiednie kroki. A przecież to, że zamach na Lorraine miał nas wywieść w pole, jest tylko naszym domysłem.

— Ale Zespoły w swojej pracy opierają się właśnie na takich domysłach.

— Tak, o ile mają pewność. Ale kiedyśmy dochodzili do tego wniosku, wydajność Lorraine nie przekraczała pięćdziesięciu procent. Mogliśmy się pomylić.

Zawahałem się. W dalszym ciągu miałem ochotę wysłać odpowiedź tej treści, zwięzłą i jednoznaczną. Nakazywało mi to moje odczucie sytuacji.

Ale rzeczywistym szefem Zespołu był Dick, nie ja. Skoro on nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności za wysłanie takiego telegramu, tym samym nie brał jej Zespół, a więc nie miałem prawa tego zrobić.

— W porządku — powiedziałem bez przekonania. — A to? Moja druga propozycja składała się z dwóch słów: „Wyjaśniamy sprawę”.

Dick skinął głową.

— Wspaniale — powiedział z uśmiechem.

Ponieważ na razie nie mogliśmy zrobić nic więcej w sprawże przemytników, całą uwagę poświęciliśmy problemowi uregulowania sporu między Północą a Południem.

Dick w porozumieniu z wielką firmą z Sedgeware spowodował zawarcie dużego kontraktu z Twendon. Sam pojechał na miejsce dopilnować szczegółów. Uzasadniając swoje posunięcie nie zdradził ani przed jednym, ani przed drugim miastem, że celem jego było podniesienie poziomu uprzemysłowienia Twendon przy jednoczesnym obniżeniu prestiżu Sedgeware.

Jona, w swojej podróży na Północ — dopóki Lorraine była w szpitalu, przebywaliśmy w Sedgeware — zamiast w Benoit City, zatrzymała się w Foresthill, gdzie spędziła jakiś czas właściwie bez powodu. Wiedzieliśmy doskonale, że wszelkie nas ze poczynania są komentowane i że ludzie będą się zastanawiali, co może oznaczać pobyt Jony w Foresthill. Liczyliśmy, że przynajmniej niektórzy domyślą się rychłego awansu tego miasta.

Tymczasem Helen otworzyła nową bibliotekę w Twendon i w zręcznym przemówieniu dała do zrozumienia, że jest ono właściwym centrum kulturalnym Południa.

Zaczęliśmy być odrobinę niepopularni w Sedgeware. Nie mogliśmy już dłużej ukrywać, że nie uważamy go za stolicę Południa. Próbowaliśmy się tłumaczyć, wyjaśnialiśmy, że to nieuniknione: Sedgeware jest miastem nadmiernie rozwiniętym i Twendon musi w najbliższej przyszłości zająć jego miejsce.

Niektórzy ludzie po przemyśleniu tej sprawy dochodzili do wniosku, że mamy rację, i wycofywali swoje kapitały z Sedgeware inwestując je w Twendon. Do Sedgeware przestała też napływać poszukująca pracy młodzież z mniejszych miast, która coraz chętniej osiedlała się w Twendon.

Helen i Jona zaczęły się ubierać w sposób w niczym nie przypominający stylu ziemskiego. Elegancko, prosto, przeważnie w jaskrawe frotowe rzeczy, wygodne w noszeniu i łatwe do prania. Moda ta, idealna na ciepły, wilgotny klimat Sedgeware, robiła wrażenie zupełnie przypadkowej, i wkrótce mieszkanki Sedgeware zaczęły ją naśladować.

Dick, Brent i ja chodziliśmy w szortach. Powoli wszyscy i wszystko dokoła zatracało swój „ziemski” wygląd.

W niespełna tydzień proces ten nabrał takiego tempa, że my jedni byliśmy w stanie go zatrzymać. I chociaż miały upłynąć jeszcze miesiące, zanim Twendon zostanie uznane — również przez Sedgeware — za stolicę Południa, to przecież sprawa była już przesądzona.

Wstępną kampanię zakończyliśmy przeniesieniem się do Twendon, gdy tylko pozwolono nam zabrać ze szpitala Lorraine. Nie mówiąc tego wprost, daliśmy do zrozumienia, że tam będzie oma miała lepszą opiekę lekarską, co zresztą było zgodne z prawdą. Miasto bowiem doceniając, ile mam zawdzięcza, robiło wszystko, żeby się zrewanżować.

W dalszych planach mieliśmy dokonanie podobnej zamiany między Benoit City a Foresthill. W tym wypadku jednak trzeba było działać ostrożniej. Za drugim razem zawsze jest trudniej.

Okoliczności nam jednak sprzyjały. Perryonowi potrzebny był nowy port kosmiczny, a to wymagało nakładów z Ziemi. Kupcy ziemscy zawsze byli skorzy do tego rodzaju inwestycji, mimo bowiem wysokich lokalnych ceł, — w dalszym ciągu handel między Ziemią a innymi planetami był dość ożywiony.

W porozumieniu z NZZ zmieniliśmy lokalizację nowego obiektu z Benoit City na Foresthill.

Budowa anioła się rozpocząć w przyszłości, ale wszyscy wiedzieli, że port powstanie w Foresthill zamiast w Benoit City, nie zdając sobie jednak sprawy, że to nasza robota.

Stopniowo Foresthill, podobnie jak Twendon, nabierało coraz większego znaczenia. A my zbieraliśmy pierwsze owoce swoich trudów. Sedgeware i Benoit City zwalczały się w dalszym ciągu, ale konflikt stracił na ostrości, a wkrótce miał zupełnie przestać istnieć.

Z NZZ przyszedł drugi radiogram. Zaadresowany był do Ojców Zespołów na Gerstenie, Camisaku, Fryonie, Parionarze, Mavericku, Perryonie — w sumie do czterdziestu siedmiu — i brzmiał:

Należy przerwać działalność gangu przemytników. Na waszych obszarach powietrznych znajdują się trzy flotylle. Na każde wezwanie stawią się do waszej dyspozycji w przeciągu dwunastu godzin. Wiemy, że baza gangu mieści się na jednym z waszych światów. Chyba zidentyfikowanie go nie przekracza możliwości odpowiedniego Zespołu?

Niech każdy z was poda otwartym kodem stopień prawdopodobieństwa, że właśnie jego planeta jest bazą gangu. Wykluczone — jeden. Całkowita pewność — dziesięć. Podajcie samą liczbę, chyba że macie podstawy podejrzewać jakąś inną planetę. W tym wypadku zaszyfrujcie wiadomość.

Powtarzamy: ciągłe milczenie czterdziestu siedmiu Zespołów wydaje nam się niewiarygodne. Gang przemytników po prostu NIE MÓGŁ ukryć się aż tak dobrze, żeby go nie wytropił żaden Zespół chyba że wynaleźli nowe środki komunikacji międzygwiezdnej. Gdyby ktokolwiek z was wpadł na ślad czegoś takiego, dajcie natychmiast znać.

— Prawdę powiedziawszy to rzeczywiście dziwne — mruknął Dick po przeczytaniu radiogramu. — Jak to możliwe, żeby czterdzieści siedem Zespołów nie poradziło sobie z gangiem?

Spojrzał na ramie.

— Edgar, Lorraine nie grozi już żadne niebezpieczeństwo, musimy odbyć uczciwą Sesję.

Skinąłem głową. NZZ, jak wiele innych na pół militarnych instytucji, nie przyjmowało żadnych wymówek. Na Perryonie przebywał kompletny Zespół i oczekiwano od nas określonych usług — nawet jeśli jedno z nas było w szpitalu.

Wybraliśmy się do Lorraine. Jej łóżko przeniesiono do małej izolatki, której drzwi zamknięto.

— Dobrze wyglądasz, Lorraine — powiedziałem.

— Owszem, przybyło mi czternaście funtów, czy to nie potworne?

— Cóż, kobieta nawet po praniu mózgu pozostanie kobietą.

— Możesz sobie na to pozwolić — uśmiechnąłem się.

— Nie, trzy czy cztery, owszem, ale nie czternaście! No, zaczynajmy. Jeżeli z wysiłku stracę trochę na wadze, to tym lepiej.

Narada przypominała tę przedostatnią, w której uczestniczyłem, i równie mało z niej rozumiałem. Ale chociaż nie widziałem Zespołu przy pracy w czasie drugiej narady po wypadku Lorraine, mogłem się zorientować, że ta sesja wygląda zupełnie inaczej. Lorraine leżała w łóżku, w pozie swobodnej, a mimo to nawet ja mogłem ocenić, jak istotne znaczenie miał jej udział.

W Zespołach nigdy nie wiadomo, kto jakie reprezentuje wartości. Oni sami tego nie wiedzą. Odniosłem jednak wrażenie, że w tym Zespole Lorraine stanowi istotną siłę. Że jest sercem Zespołu, jeśli wolicie. Dick był bez wątpienia jego mózgiem i jako taki odgrywał bardzo ważną rolę. Mózg jednak nie jest dla człowieka organem najważniejszym. Sprawność umysłu zależy od stanów serca i nawet w swojej ostatecznej fazie jest prawie zawsze następstwem jego niedomagań.

Za każdym razem, ilekroć praca Zespołu z jakichś względów ustawała, podejmowano ją za sprawą Lorraine. Koncepcje Brenta, Helen i Jony nabierały kształtu dopiero dzięki Dickowi lub Lorraine. Propozycje i wnioski Dicka bywały dyskwalifikowane w całości jedynie przez nią.

Zrozumiawszy znaczenie Lorraine dla Zespołu, nie zdziwiłem się wcale, kiedy rozpoczęli swoją sesję od odrzucenia wszystkich przyjętych poprzednio wniosków. Czułem, że tym razem do czegoś dojdą, jakkolwiek nie wiedziałem jeszcze dokładnie, o co chodzi. Wkrótce potem zorientowałem się, że usiłują coś uchwycić, ustalić — nie w drodze poszukiwań jednak, tylko na zasadzie rachunku prawdopodobieństwa — tak jak na statku z listy pasażerów wyłonili troje podejrzanych.

Zastanawiałem się, czy w podobnie natchniony sposób zdołają wskazać bazę gangu. Wydawało mi się to zupełnie nieprawdopodobnie; w przeciwnym razie dokonałby już tego dawno jeden z pozostałych czterdziestu sześciu Zespołów.

Wiedziałem jednak, że Zespoły, tak jak ludzie, różnią się między sobą zdolnościami. A swój Zespół uważałem za szczególnie dobry. Zdawałem sobie jednak sprawę, że podobnie jak wszyscy rodzice na świecie — większość Ojców Zespołów tak sądzi.

Nagle sesja została zawieszona — zawieszona, nie przerwana. Wszyscy patrzyli na mnie, z wyjątkiem Lorraine, która leżąc z zamkniętymi oczami znów robiła wrażenie bardzo zmęczonej.

— Edgar — powiedział Dick — spróbuj się dowiedzieć, kto pierwszy rozpętał ten konflikt Północy z Południem. Kto to wszystko zaczął. Pierwsze przemówienie w Zgromadzeniu, pierwszy artykuł w gazecie. Cofnij się wstecz, jak daleko zdołasz. I nie wracaj uwagi na tych, co się później włączyli. Potrzebne nam są dwa nazwiska: ktoś z Benoit City i ktoś z Sedgeware.

Wstałem.

— Czy moja misja jest tajna? — zapytałem.

— Nie. My się tym już dalej zajmiemy, jak nam tylko dostarczysz tych informacji. Szukaj ich w redakcjach gazet, w policji, przejrzyj protokoły z posiedzeń Zgromadzenia sprzed rozłamu. Będziesz się musiał wybrać do Benoit City. I nie wracaj, dopóki nie będziesz miał dwóch nazwisk.

Dalszych instrukcji nie potrzebowałem. Żegnając ich pomyślałem z goryczą, że taka oto jest rola Ojców Zespołów. Posyłali mnie jak gońca, a ja posłusznie spełniałem wszystkie polecenia.

Najpierw poszedłem do redakcji „Wiadomości Twendon” i zapytałem o bibliotekarkę. Zaprowadzono mnie jednak do redaktora naczelnego. Gońcem byłem tylko dla mojego Zespołu; dla wszystkich innych byłem ważną osobistością.

— Ja chciałem tylko zajrzeć do waszego archiwum — powiedziałem. — Niepotrzebnie zabieram panu czas, panie Carse.

— Ja mam całe archiwum w głowie — poinformował mnie siedzący za biurkiem chudy mężczyzna o głodnym wyrazie twarzy. — Będzie z tego jakaś sensacja dla gazety, panie Williamson?

— Może i będzie.

— O co panu chodzi? Niech pan mówi.

— Kto rozpękał antagonizm między Benoit City a Sedgeware? — rzuciłem bez ogródek.

Nie potrafił dać mi szybkiej, jednoznacznej odpowiedzi i chociaż twierdził, że pamięta wszystko, co kiedykolwiek ukazało się w jego gazecie, musiałem go naprowadzać. Sugerował wiele rzeczy, ale za każdym razem dochodziliśmy do wniosku, że było coś jeszcze przedtem.

W końcu powiedział niepewnie:

— Wydaje ani się, że to się zaczęło od artykułu… myśmy go nie publikowali, ale drukowały go wszystkie gazety w Sedgeware. Tylko że pan nie będzie wiedział, czy to rzeczywiście był początek, dopóki nie pozna pan jego treści.

— Właśnie o to mi chodzi — odparłem wprost. — Co było w tym artykule i kto go napisał?


Dick domagał się dwóch nazwisk. Jedno już miałem i zajęło mi to niespełna pół godziny. Zdobycie drugiego nie przedstawiało się tak prosto.

Poleciałem do Benoit City. Trwało to pięćdziesiąt pięć minut. Benoit City nigdy nie było tak dobrze do nas usposobione jak Sedgeware, ale Benoit City do nikogo nie było dobrze usposabiane.

Z Północą i Południem wszędzie jest tak samo. Północ, zajęta interesami, wiecznie w pośpiechu, obcesowa, pewna siebie, szorstka i cyniczna, dobrze ukrywa swoje serce ze złota pod książeczką czekową. Południe jest gościnne, przyjacielskie, łagodne, leniwe, romantyczne, przywiązane do tradycji, radosne, optymistyczne.

I znów poszedłem do redakcji miejscowej gazety. I tak samo jak w Twendon zaprowadzono mnie do szefa, którego tutaj nazywano dyrektorem. Był nim niejaki pan Morrissey.

Morrissey wysłuchał mnie cierpliwie, po czym rzekł natychmiast:

— To się zaczęło od słów pewnej bawiącej tu gościnnie aktorki. Powiedziała mianowicie… — I powtórzył mi jej słowa.

Miał rację, od tego się zaczęło. Wkrótce potem rada miejska Benoit City wypowiedziała się przeciwko nauce o Ziemi w miejscowych szkołach.

Nie wiedziałem, co robić. Aktorka odbywała prawdopodobnie tourne po całej galaktyce i do tej pory z pewnością zdążyła już zapomnieć o Perryonie. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że nie była w tę sprawę zamieszana.

— Kto z nią rozmawiał — spytałem — zanim ona to powiedziała? To znaczy kto z tego miasta?

— Jeden z moich reporterów. Jenson. Zaraz go ściągnę.

— Nie — powiedziałem szybko. — Niech pan mu nic nie mówi.

— Ale jeśli to będzie jakaś bomba — rzekł dyrektor nie owijając w bawełnę — to ja mam pierwszeństwo, zgoda?

— Zgoda. Ale będzie się pan musiał nią podzielić z Carsem z „Wiadomości Twendon”.

— W porządku — odparł. — One tu nie docierają.

Poleciałem z powrotem do Twendon. Zastałem Zespół przy pracy tak sauno jak trzy godziny temu, kiedy się z nimi rozstawałem. Rzuciłem niespokojne spojrzenie na Lorraine.

Uśmiechnęła się słabo.

— Mam wrażenie, że już się pozbyłam moich czternastu funtów. Ale nareszcie mamy to z głowy. Idźcie sobie stąd wszyscy i dajcie oni się przespać.

Wyszliśmy jedno za drugim: Dick, Helen, Jona, Brent i ja. — Zanim podejmiemy następnie kroki — powiedziałem — musimy wysłać odpowiedź do NZZ. Czy zdajecie sobie sprawę, że dostaliśmy od nich radiogram cztery godziny temu?

— Tylko? — zdziwił się Dick. — A mnie się wydawało, że to już lata. — I on był zmęczony. — Nadaj „dziewięć”. I od razu wezwij flotę.

Spojrzałem na niego zdumiony.

— Wolałbym, żeby to było „dziesięć” — dodał — ale nie mamy jeszcze całkowitej pewności.

Nadałem obie wiadomości natychmiast. Z Zespołami trzeba spokojnie; nie ma co się gorączkować. I tak ci nic nie powiedzą, dopóki wszystko nie jest zapięte na ostatni guzik.

— No, mamy dwanaście godzin czasu — oświadczył Dick — i jeszcze wiele do zrobienia.

— Siedem — poprawiłem go. — Dwanaście to było maksimum. Statki będą tutaj już za siedem godzin.

Dick jęknął.

— I nie możemy zabrać ze sobą Lorraine. No, trudno. Jak brzmi pierwsze nazwisko?

— Dick, musisz mi cośkolwiek powiedzieć. Nie potrzebujesz mi mówić wszystkiego, ale chcę znać nasze plany przynajmniej na najbliższą przyszłość.

— Przemytnicy nie tylko nie próbowali odwrócić naszej uwagi od Perryana, ale przeciwnie — nasza obecność na tej planecie była im ma rękę — odparł Dck. — Rozpętali nawet ten konflikt, żeby się upewnić, że NZZ przyśle tu Zespół. Plan był następujący: mieliśmy przybyć na Perryona, tracąc po drodze albo już tutaj, obojętne gdzie, Lorraine, mieliśmy następnie dojść do wniosku, że nie Perryon, lecz Fryon stanowi bazę gangu przemytników, i przekazać tę wiadomość NZZ-owi.

— Wyobrażali sobie, że przechytrzą Zespół, tak?! — wykrzyknąłem.

— Zespół uszczuplony o jedną osobę — przypomniał mi Dick. — Ale nie sądzę, żeby wiadomość o tym, że Larraine żyje, ich specjalnie zmartwiła. Musieli być bardzo pewni siebie.

— To znaczy, że są szaleni!

Dick potrząsnął głową.

— To znaczy, że mają swój Zespół.

Nie odezwałem się słowem.


Zaczęliśmy od poszukiwań George’a Zamoreya, autora artykułu, który rozpalił namiętności w Sedgeware. Młody, przystojny mężczyzna robił wrażenie zaskoczonego naszą wizytą, ale zdecydowanie za mało.

— Ach, to pan — rzekł Dick. — Musimy chyba sięgnąć głębiej i ustalić, na czyje polecenie pan działał.

— Nie wiem, o czym pan mówi — odparł Zamorey.

— Owszem, wie pan doskonale. A czy przypadkiem nie ma pan czworga przyjaciół? — Dick przyglądał mu się badawczo. Zamorey nie zareagował. Dick był zawiedziony i nie próbował tego ukryć.

— Co pan wie, Zamorey? — zapytał wprost.

— Nie rozumiem, o co panu…

— Nie mamy czasu — rzekł Dick zniecierpliwiony. — Brent, musisz go przekonać.

Nie znosiłem przemocy i gdybym się wcześniej zorientował, co się święci, byłbym powstrzymał Brenta. Żałuję w każdym razie, że tego nie zrobiłem. Zamorey musiał mieć w ustach truciznę. Po pięciu minutach zabiegów Brenta zwisł bezwładnie i stwierdziliśmy, że nie żyje.

— Jedno źródło wiadomości straciliśmy — rzekł Dick. Z tym drugim musimy być ostrożniejsi.

Polecieliśmy do Benoit City w pełnym składzie. Poszedłem prosto do Morrisseya i poprosiłem, żeby posłał po Jensona.

Jenson był aż za szybki. Zjawił się natychmiast, ale ledwie otworzył drzwi, rzucił się do ucieczki.

Ruszyliśmy za nim. Dick i ja okazaliśmy się do niczego. Brent, chociaż bardzo silny, był o wiele za powolny. Jona natomiast skoczyła za uciekającym jak chart. Za Joną biegł Brent, potem Helen, Dick i wreszcie na końcu ja.

Widziałem, jak go dopadli. Jona podcięła mu nogi. Niewątpliwie dałby sobie z nią radę, gdyby nie to, że już w następnej sekundzie siedział na nim Brent.

Kiedy wreszcie zasapany dobiegłem na miejsce, Dick już pytał ujarzmianego Jensona:

— Kim są pańscy przyjaciele?

Ku mojemu zdumieniu Jenson zaniechał dalszego oporu. Poddał się od razu i wyśpiewał wszystko.

Dick nie wydawał się tym zdziwiony. Powiedział mi potem, że Jenson sam będąc członkiem Zespołu orientował się doskonale, z kim ma do czynienia, i nie tracił niepotrzebnie czasu na udawanie, że nie wie, o co nam chodzi. Mnie jakoś nie mogło się to pomieścić w głowie.

Dopiero znacznie później wyjaśniła mi to Lorraine, która zawsze miała do mnie słabość.

Członkowie Zespołów nie znają poczucia lojalności. Działają w imię ogólnego dobra, prawa i porządku. Działają w imię postępu, ponieważ uważają, że jest lepszy niż zło, anarchia i zacofanie. Ale nie są lojalni. Lojalność oznacza wierność z pobudek pozarozumowych, a żaden Zespół nie jest do tego zdalny.

Zespoły pracują dla NZZ, ponieważ aprobują jego program, jeśli jednak znajdą się w sytuacji beznadziejnej, nie walczą do ostatniego człowieka; po prostu się poddają. Tak jak poddał się Jensen.

NZZ nie był mimo wszystko jedyną organizacją, która powoływała do życia Zespoły. Gang przemytników doszedł do wniosku, że jeśli mają mieć jakiekolwiek szanse w walce z NZZ, to muszą stworzyć własny Zespół. Przekupili więc pewnego psychologa, żeby poddał praniu mózgu, a następnie wyszkolił pięć osób. I tak powstał Zespół będący na usługach przemytników.

Powinniśmy się byli wcześniej tego domyślić. Nie ulegało wątpliwości, że prędzej czy później wszelkie środki, jakimi dysponuje prawo i porządek, zostaną użyte i przez stronę przeciwną.

— Gdyby Jack Kelman czy Rhoda Walker wywiązali się dobrze ze swego zadania — powiedział nam Jenson — nie wygralibyście z nami. Przewidzieliśmy wasze posunięcia. Potrafiliśmy przejąć wasz sposób myślenia. Mieliście dojść do wniosku, że nasza baza mieści się na Fryonie, i dać cynk działającemu tam Zespołowi. Oni z kolei mieli zniszczyć pięć naszych statków. Potem gang przemytników utajniłby się i mielibyśmy pokój na całe lata, zanim NZZ znów by sobie o nas przypomniał.

— Bardzo sprytnie — zgodził się Dick. — Tylko że i tak musielibyście przegrać, Jenson.

Jenson zmarszczył czoło.

— Dlatego że skierowano przeciwko nam tyle Zespołów? Co za różnica. My byśmy…

— Nie. Dlatego, że nie byliście dobrym Zespołem — odparł Dick.

— Bzdura. Nie jesteśmy gorsi od was.

Dick potrząsnął głową.

— Jesteście, bo zostaliście wyszkoleni, by służyć przemytnikom. I na tym polega wasza słabość.

— Wiem, o czym pan myśli. Ale pan nie ma racji. Nie potrzebowano nas specjalnie ukierunkowywać. Niech pan nie zapomina, że myśmy już przedtem byli przemytnikami.

— To nie ma znaczenia — rzekł Dick. — Po praniu mózgów przestaliście nimi być. Staliście się jednostkami podporządkowanymi prawu i gdyby was właściwie przeszkolono, bylibyście prawdziwym Zespołem. Zrozumielibyście, że przemytnicy nie mają szans, i odmówilibyście pracy dla nich. Najprawdopodobniej nie powiedziano wam o tym, ale człowiek, który was szkolił, musiał was w specjalny sposób zaprogramować — wszczepić wam lojalność w stosunku do przemytników. A wie pan z pewnością równie dobrze jak ja, że wszelkie tego rodzaju ograniczenia w sposób znaczny zmniejszają wydajność Zespołu.

Jenson nie odezwał się więcej. Myślę, że poza zaprogramowaną lojalnością, musiał uznać słuszność tego, co mówił Dick.


Resztę Zespołu przemytników wyłuskaliśmy już sami. Sprawa była prosta i pozbawiona posmaku przygody. Pozostali koledzy Jensona zrozumieli błyskawicznie, że gra się skończyła, i nie stawiali oporu.

Niemniej cały epizod miał swój efektowny finał i wszyscy mieszkańcy Perryona przynajmniej częściowo w nim uczestniczyli.

Oddając wrogi Zespół w ręce policji, wspomnieliśmy o flocie statków kosmicznych i terminie jej przybycia z Ziemi. Liczyliśmy, że wiadomość ta dotrze w jakiś sposób do przemytników, bo chociaż ogólnie rzecz biorąc, policja nie była pod ich kontrolą, to jednak musiały istnieć jakieś powiązania.

Celowo więc podaliśmy termin o godzinę późniejszy.

Ledwie flotylla przemytników wystartowała, by ratować się ucieczką, wpadła prosto na wysłany z Ziemi patrol.

Mówi się o niektórych ludziach, że są w czepku urodzeni. W jeszcze większym stopniu odnosi się to do Zespołów. Wszelkie ich poczynania wieńczy sukces, a okoliczności z reguły im sprzyjają.

Tylko bowiem Zespołowi mógł się udać wybieg ze spotkaniem dwóch flot w przestrzeni kosmicznej. Przemytnicy próbowali walczyć, co było błędem z ich strony wynikłym najprawdopodobniej z faktu zaskoczenia; nie przewidzieli zasadzki.

Przebieg starcia obserwowaliśmy z Benoit City. Pierwszy statek przemytników rozjarzył się matową czerwienią, następnie zrobił się lekkoróżowy, a na koniec białą łuną rozświetlił całe niebo. Spadając gigantycznym łukiem, musiał być widoczny ze znacznej części Perryona. Zanim dotknął Ziemi, rozjarzył się następny statek.

Przemytnicy spróbowali ataku na jeden z pojazdów patrolowych. Ale dziesięciokrotnie większy od ich jednostek i z dziesięć razy lepiej uzbrojony, zapłonął tylko dziwnym zielonym światłem i wycofał się raptownie z walki.

Dwa nieprzyjacielskie statki rozjarzyły się jednocześnie, a następnie skośnym lotem przekreśliły niebo rysując na nim osobliwe wzory. Był to niewiarygodnie piękny widok. Patrzyłem urzeczony tym zjawiskiem i dopiero kiedy pierwszy z nich runął, czemu towarzyszył wyczuwalny wstrząs, z nagłą zgrozą uświadomiłem sobie, że byli na nim ludzie.

Od tej chwili nie mogłem się doczekać końca bitwy. Czułem to, co wnusi czuć każdy kat. Przecież to myśmy posłali tych ludzi na niechybną zgubę. A przedtem pozwoliliśmy Rhodzie Walker ostrzec Kelmana, co równało się dla niej śmierci. My wreszcie wyreżyserowaliśmy wypadek, w którym zginął Kelman.

Kiedy następny rozżarzony statek przeciął nocne niebo, zrozumiałem w pełni, co to znaczy być Ojcem Zespołu.

Członkowie Zespołów są amoralni. Pracują w imię ogólnie pojętego dobra, ale postępują w sposób bezwzględny: bez żadnych skrupułów, bez irracjonalnego może, ale tak bardzo ludzkiego uczucia litości, które często powstrzymuje zwykłych śmiertelników przed podejmowaniem kroków drastycznych w imię… ogólnego dobra.

I jeszcze jeden statek wybuchnął barwami płomieni. Odwróciłem się. Nie znajdowałem już przyjemności w obserwowaniu efektów naszej wspaniałej roboty.

— Wracajmy do Twendon — rzekłem. — Musimy zawiadomić o tym wszystkim Lorraine.

— Dobrze — zgodził się Dick i też odwrócił się od obrazu zagłady gangu przemytników.


Przekład: Zofia Uhrynowska

Загрузка...