Morio Kita ZBYTEK

Zeitaku


Dziwny to był pokój.

Na pierwszy rzut oka przywodził na myśl ruderę handlarza rupieciami. W jego atmosferze jednak było coś, co nie pasowało do pomieszczenia zamieszkanego przez śmieciarza. Deski, którymi wyłożone były ściany, mimo że nie heblowane, mocno osmolone i odpadające nawet tu i ówdzie, wyglądały na prawdziwe drzewo cyprysowe. Deski były zbite niedbale, a przez szpary, nie wiadomo skąd, prześwitywało niewyraźne, metaliczne światło. Trudno było rozróżnić pojedyncze sprzęty, za całe bowiem oświetlenie służyła jedna lampa, zresztą dziwacznego, rzadko spotykanego kształtu. Był to albo stary, wyrzucony na śmietnik bezwartościowy grat, albo przedmiot mający wartość rzadkiego antyku, choć raczej to pierwsze wydaje się bardziej prawdopodobne.

W kącie stało proste łóżko. Na nim, okutany w byle jaki, mocno wystrzępiony koc, spał stary człowiek kruchej, wątłej budowy, po prostu skóra i kości. Blade światło lampy oświetlało jego pomarszczoną twarz.

Mogłoby się rzeczywiście wydawać, że to twarz żebraka, ale tylko przez krótki moment. Bo oto starzec się budzi i wzrok jego zaskakuje ostrością spojrzenia, a twarz, choć cała w zmarszczkach, nabiera natychmiast nadspodziewanie energicznego, władczego wyrazu.

— Mm, dobrze się spało — mruczy z zadowoleniem — taak, świetnie spałem, nie powiem.

Zwlókł się z łóżka i wsunął bose stopy w znoszone geta[1]. W ruderze zamiast podłogi było zwyczajne klepisko. Na ziemi, oprócz łóżka, stało jeszcze krzywe krzesło i stół. Starzec poszedł w kąt pokoju, nabrał czerpakiem wody z wiadra i napił się głośno.

— Mm, i woda doskonała, nie powiem.

Następnie wziął mały garnek, nabrał ze dwie garści ryżu i wsypał do środka. Przepłukał ryż wodą, odcedził, po czym uważnie nalał wody do garnka, mierząc jej ilość końcem palca.

— Najtrudniej odmierzyć tyle wody, żeby było akurat. Ale dziś nagotujemy sobie dobrego ryżu…

Nałożył węgla drzewnego do glinianego piecyka, a potem parę suchych gałęzi. Zmiął w garści trochę starych gazet, które walały się rozrzucone po ziemi, i podpalił. Wziął wachlarz, na wpół połamany, i począł zamaszyście nim machać. Płomień przeniósł się na węgiel drzewny, posypały się iskry i po chwili wesoły, żywy ogień buszował już w piecyku. Musiał być to dobry gatunek węgla drzewnego, stanowczo za dobry jak na żebraka.

Starzec postawił garnek na piecyku i przykucnął obok, wpatrując się w naczynie. Po chwili garnek już śpiewał, pokrywka podskakiwała, a spod niej zaczęła wydostawać się piana.

— Mm, ten zapach! Teraz poczułem dopiero, że jestem głodny. A więc… zaraz, co to dziś jemy?… Aha, prawda, sammę.

W głębi pokoju, na stole leżała paczka owinięta w gazetę. Rozwinął ją. Oprócz naczyń, w ilości wystarczającej akurat dla jednej osoby, był tam talerz, a na nim równiutko obok siebie dwie sammy. Starzec wziął je palcami za ogony, rzucił na żelazną siatkę i podszedł do piecyka. Siatka była zupełnie czarna, widać niejedną rybę już na niej upieczono. Z garnka wydostawał się charakterystyczny świst, znak, że ryż był już gotowy. Dziadek pośpiesznie zdjął go z ognia.

— Właściwie ryż powinno się gotować na parze. A może by tak jeszcze jeden piecyk sobie zafundować? E, to byłby już chyba za duży luksus.

Wyciągnął rękę z siatką nad piecykiem, a drugą znowu zaczął energicznie wymachiwać wachlarzem. W chwilę potem rozgrzany olej zaskwierczał, a czarny dym z wonią smażonej ryby wypełnił od razu całe pomieszczenie. Starzec zmarszczył się, zaniósł się kaszlem, ale nie tracąc ani na chwilę dobrego humoru, nadal żwawo rozdmuchiwał ogień wachlarzem.

— Mniam, co za zapach, a ten dym, to skwierczenie sama rozkosz. Mniam, mniam.

Chociaż to ciasne pomieszczenie pozbawione było zupełnie okna, ciemny dym, jaki towarzyszy zazwyczaj smażeniu sammy, miast gromadzić się i wypełniać pokój, o dziwo, znikał gdzieś pod sufitem. W każdym razie w pokoju powietrze pozostawało zupełnie czyste.

Kiedy samma była już gotowa, staruszek przeniósł ryż razem z rybą na koślawy stół i — łapczywie zabrał się do jedzenia. Jadł żarłocznie, nie gardząc nawet wnętrznościami i ośćmi. Spałaszował rybę do czysta, że kot by lepiej nie potrafił, i otarł ręką usta.

— No, no, ta samma to jest dopiero smaczna rybka! A jeszcze smażona na oleju — pyszności! — Przeciągnął się leniwie. — Jak się najem, to chce mi się spać. Tak, pojeść i pospać, to lubię, nie powiem.

Starzec kierował się już z powrotem w stronę pryczy, ale coś przyszło mu do głowy i zatrzymał się.

— Zaraz, zaraz. Musimy najpierw obmyśleć, co zjemy na kolację. Hmm, co też byśmy sobie zjedli dobrego…

Siadł przy stole, zamyślił się i po chwili jego twarz rozjaśniła się żywszym blaskiem. Zaraz też otworzył szufladę, wyjął kartkę papieru, przybory do pisania i zdecydowanym ruchem, z widoczną wprawą coś napisał. Następnie wyjął z szuflady cylindryczny przedmiot z wyglądu przypominający pojemnik do przekazywania wiadomości i włożył papier do środka. Odchylił lekko deskę w przepierzeniu i ukazała się druga ściana wykonana z jakiegoś lekkiego metalowego stopu. Dziadek coś nacisnął i w tejże chwili na wprost niego pojawiła się ciemna wnęka. Nawykłym ruchem wrzucił puszkę, po czym zamknął otwór, a deskę z powrotem przesunął na poprzednie miejsce. Zrobił, co miał do zrobienia, i rozziewał się szeroko. Teraz nie pozostało mu już nic innego, jak wrócić do swego mocno już przybrudzonego posłania.

Kiedy puszka z korespondencją wypadła z otworu, młody człowiek po drugiej stronie ściany w postawie pełnej gotowości szybko ją otworzył i rzucił okiem na skrawek papieru. Przez moment jakby się zdziwił, ale po chwili jego twarz o regularnych rysach stała się znowu pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Przywykł już mechanicznie spełniać otrzymane polecenia. Pełnił funkcję chłopca na posyłki u starca, którego skłonni byliśmy uważać za żebraka.

Niezwłocznie przystąpił do pracy. Ruszył korytarzem połyskującym chłodnym, metalicznym blaskiem. Zbliżył się do metalowych drzwi, pochylił i chwilę jakby mocował się z niekształtnymi, o wiele za dużymi butami, które miał na nogach. Otworzył drzwi i niezgrabnym krokiem,jak gdyby przekopując się z wysiłkiem przez głęboki śnieg, posuwał się następnym wąskim korytarzem. Przez otaczające ściany dochodziło buczenie podobne do odgłosu potężnych maszyn. Chłopiec szedł zdecydowanie przed siebie, nie zwracając na to najmniejszej uwagi. Musiała to być sporej wielkości budowla.

Ukazała się przegroda o niskim sklepieniu, coś na kształt włazu w łodziach podwodnych. Chłopiec chwilę się zawahał. Gdyby poszedł na lewo, znalazłby się w kuchni, a więc tam, dokąd zmierzał. Była to raczej zwykła spiżarnia niż kuchnia, żadnych bowiem potraw w niej nie przygotowywano. Stała tam wielka lodówka, gdzie trzymano dla jego pana zapas ryb rozmaitych gatunków na okres co najmniej roku.

Chłopiec jednak postanowił nie wejść tam od razu, tylko zrobił krok na wprost, otworzył masywne drzwi i — znalazł się w dużej, przestronnej sali.

Siedziało tam kilku mężczyzn obróconych w stronę pulpitu z ogromną ilością wskaźników. Wszyscy oni wyglądali na porządnie znudzonych, jakby znajdowali się już od dłuższego Czasu w podróży morskiej, jednocześnie jednak zdradzali objawy pewnego rozdrażnienia. Natychmiast kiedy chłopiec wszedł do środka, jeden z nich zapytał:

— No, jak tam się ma nasz prezes?

— Nie wiem, jak się ma — odparł chłopiec beznamiętnie jak mechanizm. — Ja zajmuję się tylko przygotowywaniem posiłków.

— Ejże, to chyba za wiele powiedziane — ironicznie wtrącił inny. — Najwyżej zaniesiesz mu ze dwie rybki albo trzy, to wszystko. Czy nie tak?

— Tak jest.

— No i co, prezes nie ma zamiaru ruszyć się ze swojej klitki ani na krok?

— Tak jest, nie ma zamiaru.

— Coś podobnego, przecież to już miesiąc, jak zamknął się w tej dziurze. Cały miesiąc, prawda?

— Tak jest.

— Minie jeszcze ze cztery miesiące, nim osiągniemy cel naszej podróży. I co, przez ten cały czas prezes będzie sobie smażył rybki na każdy posiłek?

— Tak jest, chyba tak.

Rozległ się dzwonek sygnalizatora. Wszyscy w napięciu utkwili wzrok w tarczach przyrządów pomiarowych. Za naciśnięciem guzika ściana na wprost rozbłysła obrazem, który mógł wprawić w oszołomienie. Na jednolicie czarnym, intensywnym, zdawałoby się aż wsysającym tle, gdzie spojrzeć rozbłyskiwały jak w kalejdoskopie jasne światła, to zbite w gęstych skupiskach, to znów rozproszone chaotycznie tu i ówdzie. Wszystko to zupełnie nieruchome, żadnego migotania. To obraz Wielkiego Kosmosu. To co wydawało się być dużą budowlą, było potężną rakietą odbywającą właśnie lot w przestworzach, a ta sala — to kabina dowodzenia.

— To rój meteorów. Na szczęście niewielki i w znacznej odległości od trasy — objaśnił ktoś z załogi, wpatrując się w ekran.

— W porządku. Może to się ciągnąć jeszcze za nami jakiś czas, ale nie sądzę, aby mogło nam w jakiś sposób zagrozić. Pilnujcie jednak przyrządów pomiarowych.

Ekran zgasł i wszyscy ociągając się wrócili do swoich zajęć. Posiadali niedbale na krzesłach. Minął już miesiąc, odkąd wyruszyli w podróż, ale zamiast odprężenia, wyczuwało się u całej załogi dziwne podenerwowanie i rozdrażnienie.

— Cóż to jednak była za głupota brać prezesa z nami! To zupełnie poroniony pomysł!

— No, tego nie mów. Przecież to on finansował całą wyprawę.

— Ale czy pomyślałeś, szefie, ile nas ten drogocenny staruszek kosztuje? Do jak absurdalnych rozmiarów trzeba było rozbudować rakietę po to tylko, żeby nadać ciążenie jego klitce. Zamiast tego można by z łatwością zbudować trzy przyzwoite rakiety. A ile cennych materiałów moglibyśmy załadować, gdyby nie ta cała aparatura wytwarzająca sztuczne ciążenie.

Mężczyzna pochylił się i sięgnął ręką w okolice butów. Wyłączył urządzenie przyciągające w magnetycznym obuwiu. W tej samej chwili jego ciało uniosło się ku górze i zaczęło pływać po całym pomieszczeniu w pozycji horyzontalnej.

— Bez pieniędzy prezesa nie zbudowalibyśmy żadnej rakiety, nawet najmniejszej.

— To prawda. Ale skoro on taki bogaty, to czemu do wszystkich diabłów, nie ustatkuje się, nie żyje jak przystało starszemu człowiekowi? Wymyślił sobie tę ruderę, naniósł błota na podłogę i jakby tego było mało, jeszcze ten piecyk! Dajcie, ludzie, spokój. Nawet przez chwilę się nie zastanowi, ile tlenu zużywa za każdym razem, kiedy rozpala ogień. On sam zużywa bez pożytku tyle, ile mogłoby wystarczyć dla kilkudziesięciu innych.

— Tak już jest, że na starość w mniejszym lub w większym stopniu ludzie dziwaczeją — odezwał się dowódca a on w dodatku jest jeszcze bogaty. Pozwala sobie na nieco ekscentryczne kaprysy, stać go na to.

— Nieco ekscentryczne kaprysy? Doprawdy! Rzeczywiście to nieco ekscentryczne tak przepadać za rybami. I to jakimi jeszcze — smażonymi. Inne mu nie odpowiadają, musi je sobie smażyć akurat na piecyku. Żeby jeszcze jadał tai[2] albo ayu[3]. Jest w końcu dosyć bogaty, żeby pozwolić sobie na szlachetniejsze gatunki ryb. Ale on nie — w kółko tylko samma czy inne szprotki. Ale niech mu tam, jeśli mu to sprawia taką przyjemność. A my co? Przez okrągły rok jemy różne świństwa w pigułkach i kosmiczne potrawy w tubkach. Pigułki i tubki, tak? A tu ten swąd z jego budy rozchodzi się po całym statku. Ja tego dłużej nie zniosę. Jeśli on natychmiast nie przestanie smażyć szprotek i sammy, ręczę wam, że w szybkim tempie powariujemy tu wszyscy razem i każdy z osobna!

— No, no, nie ma pan powodu aż tak się unosić — wtrącił się chłopiec spokojnym, niewzruszonym głosem i z twarzą bez wyrazu. — Szprotki i samma[4] to doprawdy jeszcze nic takiego. Dziś na kolację pan prezes zażyczył sobie…

— Cóż takiego? Zamówił maże coś niezwykłego?

Beznamiętnym, opanowanym głosem chłopiec dokończył:

— Suszoną śmierdziuchę[5].


Przekład: Henryk Lipszyc

Загрузка...