Wiele lat temu jeden z moich przyjaciół występował na Broadwayu w przedstawieniu „Mewy” Czechowa. Grał tam rolę Trigorina, pisarza, który spotyka uroczą, romantyczną dziewczyną imieniem Nina. W długiej scenie pod koniec drugiego aktu Trigorin usiłuje wytłumaczyć Ninie, że życie pisarza nie jest tak wspaniałe, jak ona sobie to wyobraża. W rzeczywistości są to oczywiście myśli samego Czechowa. Przytoczę tu kilka najbardziej charakterystycznych kwestii.
Trigorin powiada: „Pomówmy o moim pięknym, promiennym życiu… Dzień i noc dręczy mnie jedna natrętna myśl: muszę pisać, muszę pisać, muszę… Piszę ciągle, jak w kołowrocie, i już nie potrafię inaczej. Cóż w tym pięknego i promiennego, niech mi pani powie?
Nina: Daruje pan, ale chyba natchnienie i sam proces twórczy dały panu sporo pięknych, szczęśliwych chwil?
Tak — odpowiada Trigorin. — Kiedy piszę, to mi przyjemnie. I czytać swoją rzecz w korekcie też jest przyjemnie, ale… ledwie wyjdzie z druku, już zaczynam jej nie znosić i już widzę, że to nie to, że to jakaś pomyłka, że tego w ogóle nie trzeba było pisać, ogarnia mnie niesmak, czuję się ohydnie…
Doprawdy nie mogę pana zrozumieć. Pan jest po prostu rozpieszczony powodzeniem.
Jakim powodzeniem? Nigdy się sam sobie nie podobałem. Nie lubię siebie jako pisarza. A najgorsze, że żyję jak we śnie i często nie rozumiem tego, co piszę…”
Przyjaciel powiedział mi, że podczas całej tej sceny czuł, jak w środku pierwszego rzędu ktoś cierpi. Ktoś tam kręcił się, jęczał i wzdychał. Kiedy po drugim akcie spadła kurtyna i na widowni zapłonęły światła, mój przyjaciel podbiegł do oczka w kurtynie, aby zobaczyć, kogo tak poruszyły wyznania Trigorina. Był to Teodor Dreiser.
Oczywiście nie mam bynajmniej zamiaru porównywać się z Teodorem Dreiserem ani Antonim Czechowem. Wiem, że pod względem artystycznym dzieli mnie od nich ogromna odległość, niemniej wszyscy trzej utożsamiamy się z Trigorinem jako autorzy. Ogromna większość pisarzy nie lubi siebie i swoich własnych utworów.
Kiedy więc wydawca tej antologii poprosił mnie o wybranie najlepszego ze swoich opowiadań, odpowiedziałem mu, że nie mam najlepszego; mam tylko nieudane. Zdziwił się i wymienił kilka moich rzeczy, które zdobyły uznanie.
— Nie lubię żadnego z nich — odpowiedziałem. — Wszystkie przyniosły mi rozczarowanie. Dlatego rzadko czytam swoje dawne utwory, przyprawiają mnie one o mdłości. A kiedy przypadkiem znajduję w nich coś, co mi się podoba, jestem przekonany, że to nie ja napisałem, że musiał to wstawić redaktor.
— Czy może pan w takim razie wybrać opowiadanie, którego pisanie sprawiło panu największą przyjemność?
— Nie. Pisarze mają wyjątkową skłonność do schizofrenii: są jednocześnie autorami i krytykami. Jako autorzy mogą przeżywać chwile szczęścia w momencie tworzenia, lecz jako krytycy są obojętni na tamto szczęście. Nie ma ono wpływu na bezlitosną ocenę skończonej pracy.
Jest jeszcze jedna, ważniejsza przyczyna tego stanu rzeczy. Radość, jakiej nam dostarcza akt tworzenia, nie ma żadnego związku z rzeczywistą wartością dzieła. Jest truizmem na Broadwayu, że kiedy aktor jest szczególnie zadowolony ze swojej gry, jest to z reguły jego najgorsza rola. Jest również prawdą, że opowiadanie, które sprawia autorowi najwięcej trudności, jest zwykle jego najlepszym utworem.
Wyciągnąłem słownik cytatów, który automatycznie otworzył się na dobrze znanej stronicy. Samuel Johnson powiedział „To, co zostało napisane bez wysiłku, czytamy zazwyczaj bez przyjemności”. Zaś Lord Byron napisał „Ach, gdybym władał sztuką łatwego pisania, które równie łatwo dałoby się czytać”. Moje ulubione określenie pochodzi z opowiadania Ringa Lardnera „Pamiętnik Caddy”: „Pisanie to mordęga”.
— A co w takim razie z samograjem, opowiadaniem, które samo się pisze?
— Zdarzyło mi się to tylko raz, kiedy pisałem scenariusz dla Jimmy Meltona. Zbliżało się Święto Dziękczynienia i zaangażowano już wielką Josephinę Hull jako gwiazdę wieczoru. Musiałem napisać dla niej scenariusz, a nie miałem żadnego pomysłu. Zmarnowałem sześć dni i ogarniała mnie coraz większa rozpacz.
W nocy przed ostatecznym terminem oddania pracy nie mogłem zasnąć; nigdy dotychczas nie nawaliłem i dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Nad ranem zapadłem w drzemkę i, słowo daję, przyśnił mi się kompletny scenariusz; akcja, postacie, konflikt, kulminacja i rozwiązanie. Wstałem i niczym lunatyk podbiegłem do maszyny w obawie, że jeśli cokolwiek odwróci moją uwagę, cała historia ucieknie mi z głowy. Rzecz napisała się sama w ciągu trzech godzin.
— No więc? Czyż nie zostało to napisane bez wysiłku?
— A co z tymi sześcioma dniami męczarni, bez których nie byłoby scenariusza? Czy to nie był wysiłek?
— Musi pan jednak mieć coś do tej antologii.
— Nie mam nic. Tak prawdę mówiąc moje najlepsze utwory są jeszcze tylko notatkami w brulionie. Niestety mam tę przeklętą pewność, że i one przyniosą mi rozczarowanie, gdy tylko przybiorą formę opowiadań.
— No dobrze — uśmiechnął się wydawca. — W takim razie niech pan wybierze coś z tych notatek i damy je zamiast opowiadania.
Tak więc przejrzałem ciężki, oprawny w skórę notatnik, który prowadzę od dwudziestu lat, i wybrałem z niego kilka fragmentów, pomysłów i ciekawostek. Podaję je dokładnie w tej samej postaci, w jakiej zostały zapisane podczas tych dwudziestu lat. Niektóre z nich są beznadziejnie przestarzałe, inne wytrzymały próbę czasu. Wiele pomysłów zostało wykorzystanych przez innych autorów, co nasuwa pewne interesujące spostrzeżenia.
Otóż są pomysły, które wiszą w powietrzu i przychodzą do głowy różnym ludziom jednocześnie i niezależnie od siebie. Dlatego też na przykład historycy do dzisiaj spierają się o to, kto wynalazł druk za pomocą ruchomych czcionek, teleskop czy kinematograf. W Hollywood, bardzo często mają do czynienia z tym fenomenem. Nagle autorzy z całego kraju nadsyłają jednocześnie podobne pomysły scenariuszy.
Prawda polega na tym, że sam pomysł jest stosunkowo mało ważny; wszystko zależy od pisarza, który go weźmie na warsztat. Identyczny pomysł pod piórem różnych pisarzy przybiera formę zupełnie różnych opowiadań i dlatego zawodowcy są tylko pozornie tak hojni, jakby się to mogło wydawać, kiedy opowiadają o swoich pomysłach i projektach. Zdają sobie z tego sprawę. To tylko amator skarży się, że mu „ukradziono pomysł”.
Oto więc garść pomysłów z mojego prywatnego świata fantastyki naukowej. Wszystkie z nich, niezależnie od tego, czy zostały potem wykorzystane przez innych autorów, były swego czasu moimi oryginalnymi pomysłami i pozostaną moimi najlepszymi opowiadaniami tak długo, dopóki będą bezpiecznie schowane w moim notatniku.
Odruch oddechowy nie występuje u noworodka samoczynnie. Dlatego daje się klapsa świeżo urodzonemu niemowlęciu. Dzieci, które nie reagują na klapsa krzykiem, umierają z uduszenia. Załóżmy jako temat do opowiadania science fiction, że niemowlę nie zaczyna oddychać, a mimo to żyje.
Czy pamiętacie historię studentki z Bryn Mawr, którą przyprowadzono na oddział fizjologii? Nie oddychała rytmicznie jak inni ludzie; po prostu wzdychała mniej więcej raz na minutę. Jak mi wyjaśnił jeden z moich profesorów, robiła właściwie to samo, co my wszyscy. Tyle że my poruszamy zużyte powietrze płytkimi oddechami, kiedy zaś nasz organizm odczuje brak tlenu, robimy głęboki wdech. U tej dziewczyny automatyzm oddechowy nigdy się nie uformował.
Zobacz u Rabelaisa str. 125. Pomysł zmian ewolucyjnych w wyniku zmian klimatycznych na Ziemi. W świecie pozbawionym wiatru i wody ptaki chodzą i ryby pełzają. Jakie zmiany klimatyczne mogą przeobrazić nasz sposób myślenia?
Opowiedzieć historię z punktu widzenia maszyny liczącej.
Wybraniec Fortuny. A jeśli powodzenie zależy od Eteru albo plam na Słońcu?
Opowiadanie o przemytnikach pogody.
Musi istnieć miejsce, do którego można przyjechać i przypomnieć sobie wszystko to, co nam się nigdy nie przydarzyło.
Opowieść kryminalna osadzona w przyszłości, gdzie zbrodnia nie istnieje, ponieważ policja wyposażona w maszyny czasu może w każdej chwili wyprawić się w przeszłość i zdobyć dowody niezbędne do skazania przestępcy.
(Pamiętam, że wspomniałem o tym Horacemu Goldowi z Galaxy Magazine. Powiedział, że trick z maszyną czasu jest ograny, ale namawiał mnie do napisania przyszłościowego kryminału, w którym zbrodnia byłaby utrudniona z innych, bardziej oryginalnych przyczyn. W ten sposób powstała powieść The Demolished Man.)
Miasto, które kusi człowieka mirażami. Trafia do niego podczas długiej, samotnej wędrówki. Spotyka uroczych ludzi i przeżywa niewiarygodne, zagadkowe przygody, aż wreszcie uświadamia sobie, że wszystkie te tajemnicze perypetie mają jeden cel: zatrzymać go w mieście. Jest to miasto wymarłe, miasto — duch, tęskniące za żywymi mieszkańcami.
(W kilka lat później Lerner i Loewe wykorzystali nieco podobny pomysł w swoim uroczym musicalu „Brigadoon”.)
Magazyn życzeń, podobny do sklepu wysyłkowego w bajkowym świecie, gdzie wszystkie życzenia są przyjmowane, segregowane i spełniane, jeśli mają daną rzecz na składzie 1 a klient jest wypłacalny. Katalog wysyłkowy takiej firmy musiałby być przyjemną lekturą.
Człowiek, który wykupuje od ludzi wszelkie prawa do ich snów.
(Wydaje mi się, że Truman Capote użył kiedyś podobnego pomysłu.)
Małe kopczyki półszlachetnych kamieni wyznaczają czasem miejsca śmierci wielkich wymarłych ptaków. Moa nosił w żołądku kamienie, podobnie jak dzisiejsze kury, aby lepiej rozcierać pokarm. Ponieważ odżywiał się bardzo twardymi łodygami, potrzebował odpowiednio twardszych kamieni. Co za tym idzie, połykał kwarce, krzemienie, chalcedony i jaspisy. Lub może raczej połykał różne kamienie, ale bardziej miękkie ulegały rozpuszczeniu a twardsze pozostawały. Znajdowano je w postaci kopczyków zaokrąglonych kamieni. o średnicy około dwóch cali i o wadze około dwóch uncji. To samo dotyczy skamieniałych resztek dinozaurów.
Bohater w dziwny sposób wchodzi w posiadanie książki, której lektura, jak go ostrzegają, kończy się fatalnie. Wszyscy, którzy ją czytali przed nim, znikli bez śladu. Nasz bohater zaczyna ją jednak czytać, spodziewając się czegoś tajemnego i niezwykłego. Okazuje się jednak, że jest to bardzo nudna seria nieciekawych biografii nieznanych ludzi. I nagle w ostatnim rozdziale odnajduje swoją własną biografię. On też wpadł do książki.
(Wydawca tej antologii powiedział mi, że bardzo podobny pomysł został znakomicie rozegrany przez Jamesa Blisha w jego „Księdze Zmarłych”.)
Napisać opowiadanie o człowieku, który stara się uciec ze szpitala albo domu wariatów… Słyszymy zgrzyt piłki o żelazne kraty… Pracuje początkowo ukradkiem, potem coraz głośniej, aż nagle zdaje sobie sprawę, że wszyscy wkoło wiedzą, co on robi i spokojnie ignorują jego wysiłki. Dlaczego?
Kamienne narzędzia wykonuje się z kamieni, które podobnie jak szkło dają po rozłupaniu ostrą, gładką krawędź. Nawiasem mówiąc szkło najlepiej nadaje się do tego celu i kiedy w Australii przeprowadzano pierwsze linie telegraficzne, powstał problem ich ochrony przed żyjącymi jeszcze w kamiennym wieku krajowcami, którzy rozłupywali izolatory na noże. Problem rozwiązano rozsypując pod każdym słupem nieco stłuczki szklanej, dzięki czemu krajowcy mogli uzyskać surowiec bez włażenia na słupy. Przełożyć to na język science fiction.
(Wydawcy spodobał się ten pomysł, kiedy mu o nim powiedziałem. Do dzisiaj molestuje mnie, żebym to napisał.)
Leworęczny morderca: historia morderstwa, które (jak to na wstępie wyjaśniamy czytelnikom) zostało popełnione przez mańkuta. Dowodzimy jednak, bezpośrednio lub pośrednio, że wszystkie występujące postacie są praworęczne. Opowiadanie zaczyna się od „To ja zabiłem” i dalej opisuje zagadkę nie wyjaśniając, kto jest narratorem, z użyciem tej samej techniki, jaką zastosowała Agata Christie w „Morderstwie Rogera Ackroyda”.
Pointa: narrator — morderca jest jednym z pary bliźniaków. Mańkut zabił swego praworęcznego brata w łonie matki. Przyczyną wszystkich późniejszych niezwykłych wydarzeń jest pragnienie zatarcia śladów zbrodni. Morderca jest fantastycznym i superinteligentnym potworem, który jednak nie zdaje sobie sprawy, że jego zbrodnia pozostanie nie zauważona.
Sprawdzić, jak to jest z bliźniakami. Czy stanowią zwierciadlane odbicie?
Często dzieci w skomplikowanym świecie swoich marzeń wymyślają urojonego towarzysza zabaw. A gdyby tak ten wymyślony przyjaciel rzeczywiście pojawił się pewnego dnia?
(Wydawca powiedział mi, że ten pomysł był z powodzeniem wielokrotnie wykorzystany.)
Ludzie mający do czynienia z nurkowaniem wiedzą od dawna, że na dużej głębokości koncentracja wymaga większego wysiłku i często występuje utrata pamięci — zwłaszcza na głębokościach przekraczających 200 stóp. Znany jest przypadek nurka, który był święcie przekonany, że stracił przytomność, a w rzeczywistości przez cały czas odpowiadał na pytania przez telefon i wykonywał wszystkie polecenia.
Większość nurków stwierdza zjawisko „natrętnej myśli” na dużych głębokościach. Ta nieustannie prześladująca ich myśl może mieć coś wspólnego z ich aktualnym otoczeniem albo nie, ale w każdym razie nie ma żadnego związku z wykonywanym przez nich zadaniem.
Przełożyć to na „głębokie zanurzenie” w przestrzeń kosmiczną.
W dalekiej przyszłości znajdują rolkę filmu z przeszłości. Wywołują i robią odbitki. Jakie komplikacje mogą z tego wyniknąć?
(Pomysł ten zrodził się po odkryciu w roku 1930 obozowiska zaginionej wyprawy polarnej Andrée i odnalezieniu fotografii wyprawy zrobionych w roku 1897.)
Ekstrapolacja postaci współczesnego niezłomnego detektywa w przyszłość. Dzisiejszy prywatny detektyw jest fizycznie bezwzględny; przyszły będzie bezwzględny psychicznie. Prywatny detektyw bije i jest bity, nie przywiązuje wagi do bólu fizycznego. Detektyw przyszłości będzie z taką samą obojętnością znosić i zadawać ból psychiczny.
Będzie jeszcze jedna różnica. Detektywi są brutalni, lecz jednocześnie sentymentalni. Przyszły detektyw będzie brutalem pod względem psychicznym, bezlitośnie rujnującym psyche innego człowieka, lecz fizycznie może być mięczakiem z typu tych, którzy wąchają kwiatki i piszczą na widok myszy.
Kiedy śni nam się, że umieramy, zawsze się budzimy. A co by się stało, gdybyśmy się nie obudzili? Czy nasza podświadomość pozwoliłaby nam umrzeć? Może spadlibyśmy na głębszy poziom snu? O czym byśmy śnili wtedy? Czy przekroczylibyśmy granice innego świata, jakiego nawet we śnie nie widzieliśmy?
Sugestia Bena B., że wiek nuklearny może zburzyć nasz kodeks moralny; np. kazirodztwo może się stać pożądane i konieczne, aby zachować czystość krwi. Przypomina to egipskich faraonów, którzy uprawiali kazirodztwo, aby zachować nieskażoną linię dynastyczną.
Odciski palców małpy nie wykazują pętli ani spiral, lecz tylko rzędy lekko zakrzywionych równoległych linii. Człowiek prehistoryczny, człowiek wieku kamiennego, miał również nieskomplikowany rysunek linii papilarnych. Dopiero człowiek historyczny ma znane nam odciski palców. Dzięki temu zdemaskowano fałszerstwo prehistorycznych wyrobów garncarskich. Odciski palców były na nich zbyt nowoczesne.
U Gibbona czytamy, że kiedy zmarł jeden z muzułmańskich królów, znaleziono po wewnętrznej stronie drzwi jego skarbca następujący napis: „Przez pięćdziesiąt lat byłem władcą absolutnym i nie zagrożony trzymałem świat w swoich rękach. Na skinienie miałem wszystkie radości, wszystkie luksusy. Budziłem strach wśród wrogów i szacunek wśród poddanych. I byłem szczęśliwy dokładnie przez czternaście dni w życiu!”
Cóż za temat: odnaleźć te czternaście dni!
Urok tych fragmentów polega na tym, że nigdy nie wiadomo, co się z nich wykluje. Projekt skeczu telewizyjnego pod tytułem „Pamiętam Hiroszimę”, satyra na sztukę „Pamiętam mamę”, zmienił się w opowiadanie fantastyczno — naukowe pod tytułem „Wybór Hobsona”. Pomysł wykorzystany wiele lat temu w audycji radiowej w połączeniu ze zdarzeniem opisanym w jednym ze szkiców biograficznych Marka Twaina dał w rezultacie opowiadanie „Z poważaniem Fahrenheit”.
To jest właśnie cały urok notatnika; w tajemniczy sposób niezrozumiały zapisek z 1950 roku może zderzyć się z niejasną notatką z roku 1960, dając w roku 1970 nowe opowiadanie. W „Jednym dniu z życia pisarza”, chyba najlepszym portrecie pisarza przy pracy, Tess Slesinger napisał: „Nagle stwierdził, że coś ze strony dwunastej w cudowny sposób wiązało się z czymś na stronie siódmej, z czymś czego sam nie rozumiał, kiedy to pisał…”
Kiedy przeglądam swój brulion, wiele notatek napawa mnie zdumieniem, ponieważ jak dotychczas nie kojarzą mi się z niczym. Po co na przykład wpisałem tu pracowicie „język kwiatów”? Co kryje się za pytaniem: „Co to jest trzeci wzrok?” Oto symbole z dziewiętnastowiecznej mapy drogowej wagabundów. Po co? Dlaczego wypisałem siedem grzechów głównych po angielsku i po łacinie (po łacinie!). Kiedyś się dowiem. Z ich krzyżówki powstanie coś zupełnie nieoczekiwanego i wtedy — niestety — będę musiał napisać opowiadanie, niszcząc je w ten sposób. Dlatego właśnie najlepszym opowiadaniem jest zawsze to, którego się jeszcze nie napisało.
Wyjaśnia to jednocześnie tak częstą u pisarzy niechęć do rozpoczęcia pisania. Jeden z moich przyjaciół zademonstrował kiedyś skrajny przypadek tej awersji. Miał on umowę na słuchowisko, wiedział, co pisać, miał zgodę klienta i sieci radiowej, a mimo to zwlekał przez miesiąc. Na dwa dni przed terminem oddania pracy nie napisał jeszcze ani słowa.
Żona powiedziała: „Jutro zabieram dziecko i wynosimy się z domu. Będziesz miał całe mieszkanie dla siebie i nic nie przeszkodzi ci w pisaniu”.
Następnego dnia żona wstała o szóstej, ubrała dziecko i wyszła z domu. Poszła z dzieckiem na śniadanie, potem pojechała na wycieczkę, wróciła do miasta, obiad zjedli w zoo, oglądali zabawki w domu towarowym, zwiedzili Radio City i zjedli kolację w restauracji.
O siódmej dziecko było już bardzo zmęczone i zaczęło marudzić, trzeba więc było wracać. Kiedy wrócili do domu, mąż czyścił właśnie ostatnią srebrną łyżeczkę z liczącego 116 sztuk kompletu.
A słuchowisko do dzisiaj pozostaje najlepszą z rzeczy, których nigdy nie napisał.
Przełożył z angielskiego Lech Jęczmyk