Bilet w dietstwo
— Poproszę bilet do dzieciństwa — powiedziałem w kasie i po pięciu minutach siedziałem już w wagoniku przedpotopowej konstrukcji, na twardej ławce, z niecierpliwością oczekując gwizdka parowozu.
Sąsiednie miejsce zajęła staruszka z koszykiem owoców i cukierków. Podniecenie, z jakim co chwila przetrząsała jego zawartość, mogło rozśmieszyć każdego… ale nie w tym pociągu. Można ją było zrozumieć. Przecież wybierała się do małej dziewczynki, w swoje dzieciństwo, zapewne dawno i na dobre zapomniane. Dzieci lubią słodycze — jedynie to pamiętała ze wszystkiego, z czym się miała już niedługo spotkać.
Naprzeciw mnie mężczyzna o przyprószonych siwizną skroniach i staruszek. Tego mężczyznę znałem ze zdjęć w gazetach. Był to sławny pianista. Przed każdym koncertem udawał się w swoje dzieciństwo. Utrzymywano, że to właśnie nadaje jego koncertom niepowtarzalny urok, wersja ta jednak nie była zbyt przekonywająca. Wielu muzyków odbywało podróże do dzieciństwa, ale jakoś mało było wśród nich geniuszy.
Staruszek oparł dłonie na masywnej lasce. W podarunku swojemu dzieciństwu wiózł tylko mądre spojrzenie zmęczonych oczu.
Pociąg ruszył… Słupy telegraficzne migały za oknem, miarowo stukały koła, z rzadka rozlegał się gwizd parowozu. W sąsiednim przedziale ktoś domagał się od konduktora zimnego piwa i długo jeszcze zrzędził oburzony na kiepską obsługę.
Minęła smutna godzina zadumy. W dali, za zakrętem, można już było dostrzec peron.
— Stacja! Proszę wysiadać! — wołał konduktor. Wszyscy zaczęli się śpiesznie zbierać i stłoczyli się w przejściu.
— Suzdal! — stwierdziła ze zdumieniem moja sąsiadka. To był Zagorsk. Dla mnie to był Zagorsk. A dla niej Suzdal. Dla staruszka — Pemza albo Syzrań. Wszyscy znaleźli się w miastach swojego dzieciństwa. Widziałem już mury ławry Trocko-Siergiejevnskiej. Kto inny widział tajgę i burzliwy nurt Jeniseju albo spokojne zwierciadło Onegi.
Zagorsk… A ja nawet nie wiedziałem, czy to moje miasto. Nie pamiętałem swojego dzieciństwa.
Wagon szybko opustoszał. Staruszka dostrzegła w tłumie wstających małą pulchniutką dziewczynkę, pomachała do niej chusteczką i zapłakała. Pianista położył rękę na ramieniu chłopaczka i ruszyli w stronę wiaduktu bardzo poważni i skupieni. Na peronie było tłoczno i gwarno, stopniowo jednak wszyscy się rozchodzili.
Mnie nikt nie witał. Kilkakroć machałem ręką do różnych chłopców, ale nie zwracali na mnie uwagi. Trudno sobie wyobrazić, jakim się było w dzieciństwie, tym bardziej że nie zachowała się żadna moja fotografia z tego okresu. Powątpiewałem zresztą, czy kiedykolwiek istniała.
Po dziesięciu minutach nikogo już prawię nie było. Tylko na skraju peronu dziesięcioletni malec w trykotowej koszulce i za obszernych spodniach z przejęciem trącał czubkiem obszarpanego buta patyk po lodach.
— Olek! — zawołałem. Ale on, nie spojrzawszy nawet w moją stronę, zeskoczył z peronu, przeszedł przez tary kolejowe i zniknął za rogiem budynku…
Nie miało sensu poszukiwać go w mieście. Bez celu wałęsałem się więc po peronie godzinę, dopóki się nie doczekałem powrotnego pociągu.
Przez całą drogę do Ust-Mińska nie opuszczało mnie uczucie jakiejś niepowetowanej straty. Dlaczego on nie przyszedł? Dlaczego? Sąsiedzi z przedziału pogrążyli się w swoich myślach, tylko jedna z kobiet przez całą drogę opowiadała o swoich figlach sprzed czterdziestu lat, ale jakoś nie mogła znaleźć uważnego słuchacza.
Nie zdążyłem jeszcze wyjść z pociągu na stacji w Ust-Mińsku, kiedy wezwano mnie do dyspozytora.
— Proszę nam wybaczyć — rzekł młody chłopak w mundurze kolejarza, gdy wszedłem do dyspozytorni. — Nasza wina, że zepsuliśmy panu nastrój. Coś się stało z systemem falowodów pola temporalnego. A może chronogram nie dotarł do adresata i dlatego nie przyszedł pana powitać.
— Może nie miał ochoty spotkać się ze mną — machnąłem ręką kierując się ku wyjściu.
— Następnym razem to się już nie powtórzy — zapewniono mnie. — Sprawdzimy wszystko. Może pan wyruszyć w dzieciństwo choćby jutro.
— Chyba przez najbliższy miesiąc nie będę miał wolnej chwili — odpowiedziałem i wyszedłem bez pożegnania.
Byłem zajęty pewnym ważnym eksperymentem i czasu rzeczywiście było mi brak. Ale mimo to nazajutrz znowu znalazłem się na dworcu, znowu jechałem sfatygowanym wagonem, znowu sterczałem na wyludniającym się peronie.
Na skraju peronu, podobnie jak poprzedniego dnia, ujrzałem chłopca.
— Olek! — wykrzyknąłem. — To ty! — czułem to i byłem o tym przeświadczony.
Chciał zeskoczyć z peronu, powstrzymał się jednak i stał nadal patrząc pod nogi. Podbiegłem do niego, chwyciłem za ramiona, uścisnąłem. Nagle przytulił się do mojej piersi. Na sekundę, nie dłużej. Potem odepchnął mnie i zerkając spode łba powiedział:
— Coś ty? — jego głos bardzo przypominał ton dorosłego mężczyzny. W ogóle jak na chłopca wyglądał zbyt poważnie.
— Olek! Więc jednak mnie poznałeś?
— No pewnie! Tylko nie jestem Olek. Nazywam się Roland… To znaczy Rolek.
— Ale przecież ja jestem Aleksander. A więc ty się nazywasz Olek.
Wzruszył ramionami.
Przy swoich pięćdziesięciu latach wyglądałem jeszcze na silnego mężczyznę. A on był niezgrabny i chudy.
— Słuchaj, Olek. Będę cię nazywał Aleksandrem, a nie Rolandem. — Znowu wzruszył ramionami, co mogło znaczyć „jak chcesz”. — Czegoś taki mizerny, do diabła?! Powinieneś się zająć sportem, bo inaczej długo nie pociągniesz.
Przez chwilę mi się wydawało, że jego oczy śmieją się ze opnie, i także się roześmiałem. Jakież głupstwo palnąłem! Stoję wszak przed nim żywy i zdrowy. Jakże więc może on długo nie pociągnąć? To brednia.
On też się roześmiał. Byłem tak uradowany jego pierwszym śmiechem, że zgoła nie zastanowiłem się, czy taka błahostka jak moja uwaga mogła spowodować tyle uciechy. Byłam jednak niezmiernie szczęśliwy. Doszliśmy aż do wiaduktu klepiąc się nawzajem po plecach i z powodu rozpierającego nas śmiechu nie usiłując nawet nic powiedzieć.
Plac przed dworcem był inny niż przywykłem go oglądać. Bywając w Zagorsku prawie za każdym razem wstępowałem do kawiarni „Astra”. Ale teraz nie było jeszcze o niej mowy. Z prawej rozlegał się zgiełk targowiska, którego nie zagłuszały nawet sygnały parowozów.
— No dobrze, Olku — odezwałem się. — W naszej sytuacji byle co nas rozśmiesza. Nieraz jeszcze wpakuję się w kabałę. Ale to wcale nie znaczy, że nie powinniśmy zjeść gdzieś razem solidnego obiadu.
— Nie chcę — odparł Olek. — Dostaliśmy już jeść.
„Cóż on sobie w rzeczywistości myśli? — zastanawiałem się. — Gdybym był głodny, to nigdy bym nie odmówił, skoro by propozycja pochodziła ad takiego człowieka jak ja sam. Aha! Jestem wszak dorosłym człowiekiem i wszystko rozumiem. Ale on?”
— Nie chcesz, to trudno. — Powiedz no lepiej, jak spędzasz czas. Jakich masz przyjaciół?
— Tylko bez przesłuchań — odburknął i zrozumiałem, że moje pytania istotnie przypominają kwestionariusz, na który nie sposób odpowiedzieć szczerze.
Podeszliśmy do targowiska. Spytałem:
— Chcesz lody?
— Bardzo! — ucieszył się.
— Z orzechami czy śmietankowe?
— Ależ tak, z orzechami! Ale takich tu nie ma.
— Zobaczymy — odpowiedziałem zagadkowo, lecz rzeczywiście nie była ani jednych, ani drugich. Na wszelki wypadek zapytałem sprzedawczynię, choć lepiej było tego nie robić, bo od razu wrzasnęła: „Patrzcie, czego mu się zachciewa!”
Olek pociągnął mnie za rękę.
— Chodźmy…
Mimo to kupiłem porcję zwykłych lodów. Olek wziął je bocząc się i jeszcze dwa razy musiałem mu powiedzieć: „Jedz, nad czym się zastanawiasz?”, zanim rozwinął opakowanie. I natychmiast, jak mi się zdaje, zapomniał o mnie.
Od razu stało się jasne, jak pragnął tych lodów. Jak każdy normalny dziesięcioletni chłopiec, którego sny i pragnienia jeszcze poza to nie wykraczają. Pokapał lodami swoje szerokachne spodnie i zaraz wytarł je rękawem.
— A nauczyłeś się leczyć nieuleczalne choroby? — spytał znienacka.
Zmieszałem się.
— Skądże to możesz wiedzieć? Przecież zajmuję się tym dopiero od trzydziestu lat. A zacząłem przez czysty przypadek. Czyżbym myślał o tym już przed czterdziestu laty?
— Ale ja to ty — powiedział. — Ty z czasów dzieciństwa. Wiem o tobie więcej niż ty o mnie, ponieważ zawsze chciałem, żebyś był do mnie podobny, żebyś robił to, co sam chcę robić. Bardzo tego pragnę.
Dziwnie jakoś łączyła się w nim dziecięca naiwność z surowością dorosłego.
— Nie, Olku. Jeszcze się nie nauczyłem leczyć nieuleczalnych chorób. Sądzę jednak, że wkrótce stanie się to możliwe.
— Naprawdę? — ucieszył się.
— Naprawdę — pogłaskałem go po głowie. — Tylko mam bardzo mało czasu. Tobie bo dobrze. Jeszcze nie dostrzegasz, jak czas leci.
Rzucił na mnie bystre spojrzenie, nieco kpiące i zaskakujące, jak by wiedział coś bardzo dla mnie ważnego, ale nie uważał jeszcze za stosowne mi to powiedzieć. Wyblakłe portki wisiały na nim jak worek. Koszula w kratkę była wypłowiała. „Nie żyje ci się słodko” — pomyślałem.
— Ja także nie mam czasu — odezwał się wreszcie.
— Jak to? — spytałem ze śmiechem. — Cóż takiego robisz, że ci brak czasu?
— Chcę, żebyś był szczęśliwy…
— No cóż. Uważaj, że jestem. Ale czy ty wiesz, co to jest szczęście?
Nie odpowiedział na pytanie, jakby go w ogóle nie usłyszał.
— Chciałbym jeszcze, aby dzięki tobie inni ludzie byli szczęśliwi.
Czy dzięki mnie ludzie są szczęśliwi? Nie, tego nie mogłem twierdzić z przekonaniem.
— Jesteś bardzo poważny, Olku. Zbyt poważny jak na swój wiek. To niedobrze.
— To dobrze.
— Nie będziemy się sprzeczać. A dlaczego wczoraj do mnie nie podszedłeś?
— A dlaczego ty tego nie zrobiłeś? Ja także na ciebie czekałem.
— Wybacz.
Zdawała mi się że między nami wyrósł mur obcości, że oddaliliśmy się od siebie i że już nigdy nie zdołam zrozumieć tego dziesięcioletniego chłopca, może dlatego, że dorośli w ogóle nie rozumieją dzieci, a może dlatego, że on jest ode mnie mądrzejszy. To drugie przypuszczenie odrzuciłem natychmiast, jeszcze bowiem nie mieściło mi się w głowie, że z wiekiem głupieję. W każdym razie przed tym spotkaniem nie przychodziło mi to na myśl.
Długośmy się włóczyli po mieście. Dowiedziałem się, że on także nie pamięta ojca i matki, którzy prawdopodobnie zginęli podczas wojny, że mieszka w internacie. Jego małomówność i pewną skrytość kładłem na karb tego, że było to nasze pierwsze spotkanie. Trudno mówić dużo i tylko rzeczy wesołe, kiedy się po raz pierwszy zobaczyło samego siebie.
Później zrozumiałem, że chociaż mówił mniej niż ja, to jednak właśnie on nadawał kierunek naszej rozmowie. Egzaminował mnie niepostrzeżenie, bez natarczywości. I musiałem pogodzić się z tym, że w pewnych sprawach jest ode mnie bardziej zorientowany. Może przewyższał mnie swoim sposobem myślenia, zdolnością do ścisłego precyzowania tego, czego chce, swoim zdumiewającym skupieniem i ironią.
Umówiliśmy się, że się jeszcze spotkamy. Odjechałem wieczornym pociągiem. W ostatniej minucie, kiedy już stałem na pomoście wagonu, zaśmiał się wesoło, kilka razy podskoczył i zawołał:
— Fajny jesteś! Nie całkiem taki, jak przypuszczałem, ale fajny. Cześć!
Mur obcości znikł. I znowu on to zrobił. Wtedy, kiedy zechciał.
— Cześć, Olku! — krzyknąłem w odpowiedzi.
Pociąg ruszył. Jakże mi było lekko! Rozpierała mnie radość, niezrozumiała, dziwna, niezwykła radość.
A mimo to nie wiedziałem, nie mogłem nawet przypuszczać, jak było mi potrzebne to spotkanie. Zacząłem pracować tak, jak dawno już mi się nie udawało. Ogarnęło mnie jakieś niebywałe natchnienie. Teraz byłem przekonany, że eksperyment się uda. Stworzę to, o czym — jak się okazuje — marzyłem już w dzieciństwie.
Kilka miesięcy minęło jak z bicza trzasł. Sporo większych i drobnych sukcesów, bezsenne noce, przelotne zwątpienia, zaciekłe spory i pasjonujące dyskusje, spotkania i delegacje. Nasz instytut pracował nad bardzo trudnym i ważnym problemem. Opracowywaliśmy błyskawiczne metody zdalnego leczenia urazów bez interwencji chirurgicznej. Pokrótce można to przedstawić na przykładzie: Ktoś się rozbił zleciawszy z urwiska. Zanim zostanie dostarczony do najbliższego szpitala, już będzie za późno. Opracowywaliśmy metody i aparaty, które by pozwalały ten worek kości i cierpień przekształcić ponownie w człowieka w taki sposób, żeby nawet nie zdążył poczuć bólu. Spadał z urwiska i natychmiast wstawał zupełnie zdrów i cały.
Chcieliśmy zmniejszyć liczbę bezsensownych wypadków śmiertelnych. Już się nam to udawało. Mogłem teraz powiedzieć: „Tak, ludzie będą szczęśliwsi dlatego, że istnieję”, powiedzieć to tylko Olkowi, czyli samemu sobie, i nikomu więcej.
Dopiero w pół roku później mogłem znaleźć czas i kupić bilet do dzieciństwa… Olek na stację nie przyszedł.
„Głupi wybryk dziecięcy — pomyślałem. — Obraził się, że tak długo nie przyjeżdżałem. A mógłbym mu wiele opowiedzieć o tym, o czym marzył”.
Przygnębiony wróciłem do Ust-Mińska. Na dworcu znowu mnie wezwano do dyspozytorni.
— Coś z chronogramem? — zapytałem z nadzieją.
— Nie. Chronogram wysłaliśmy. Nie o to chodzi… Nie miał pan dzieciństwa… To nieprawdopodobne, ale tak jest.
— Co za brednia! Przecież widziałem… rozmawiałem już z Olkiem.
— To nie był Olek, to znaczy nie był to pan w dzieciństwie. To był Roland Eustafjew.
— Roland Eustafjew? — Nie znałem nikogo takiego, lecz nazwisko nie było mi obce.
— Pan nie miał dzieciństwa.
— To dlaczego on wtedy przyszedł mnie powitać? Właśnie on, to znaczy ja.
— Pan nie miał dzieciństwa. To całkiem szczególny wypadek.
Podano ma szklankę wody. Widocznie wyglądałem żałośnie. Opadłem na fotel nie mając sił wyjść na ulicę. Nikt mnie więcej nie niepokoił ani o nic nie pytał. Ale co jeszcze było do powiedzenia? Wyjaśniono mi, że nie miałem dzieciństwa. Dlaczego i jak to się zdarzyło, nie wiadomo. I w niczym nie mogą mi pomóc.
Kiedy ktoś miał trudne dzieciństwo, mówi się, że go nie miał… Ja jednak nie miałem dzieciństwa w dosłownym znaczeniu, tak jak mi to powiedziano.
Przyszedłem nieco do siebie. W takim stopniu, aby się normalnie poruszać nie ściągając na siebie podejrzliwych spojrzeń przechodniów.
Po godzinie dotarłem do swojej pracowni. Było już dość późno i pracowały tam tylko dwie, trzy osoby. Usiadłem przy swoim stale i spróbowałem zebrać myśli. Po pewnym czasie pracownia opustoszała. Maże wychodzący coś nawet do mnie mówili, ale nic nie słyszałem… Tylko za ścianą rozlegał się terkot maszyny do pisania. To moja sekretarka przepisywała materiały naszych eksperymentów.
Siedziałem przy stole i przypominałem sobie. Wyłuskiwałem z pamięci fakty, porównywałem je i przywoływałem wspomnienia.
Przed trzydziestu laty bardzo długo chorowałem. Podczas choroby straciłem pamięć. Nie pamiętałem ani przyjaciół, ani znajomych, ani samego siebie sprzed choroby. To dziwne, ale w mojej pamięci wyraźnie zachowała się cała wiedza i doświadczenie początkującego, młodego naukowca. Zatarło się tylko to, co dotyczyło mnie osobiście. Jakbym się na nowo narodził. Odwiedzała mnie często młoda kobieta. Lena. Helena Eustafjew. Od wielu lat jest moją sekretarką. Pewnego wieczoru, mniej więcej w rok po mojej chorobie, nagle zapłakała przy swoim stoliku zastawionym telefonami i zawalonym urzędowymi papierami. Uniosłem jej mokrą od łez twarz.
— Jesteś inny, jesteś całkiem inny — powiedziała.
— Co znaczy „inny”? — spytałem bez sensu.
Wstała i wyszła. Jedyny raz w życiu wyszła z instytutu wcześniej niż ja.
— Nie pytaj. Nic nie było — rzuciła na odchodnym.
O nic więc jej nie pytałem. Nie… Po prostu bałem się usłyszeć od niej coś… Co? Nie wiem.
Teraz nakręciłem numer informacji i poprosiłem, by podyktowano mi wykaz osób, które pracowały w instytucie przed trzydziestu laty. Wówczas było to wielkie laboratorium. Monotonny głos wyliczał nazwiska… Abramow… Bobrowi… Eustafjew… Roland Eustafjew?
Stop. On też tu pracował. Usiłowałem sobie przypomnieć. Nie. Nie pamiętam takiego.
Przeglądając akta personalne stwierdziłem, że Roland Eustafjew umarł tego dnia, kiedy straciłem pamięć. Mnie po prostu nie było. Powstałem… zacząłem istnieć w dniu jego śmierci.
Kimże jestem? Cyborgiem? Cyborg z wyciętym wyrostkiem robaczkowym i często zakatarzony? Nie.
Jego świadomość, jego JA zostały wpisane w moje ciało? Nie.
Stworzył mnie i umarł. Nic to chyba nie ma wspólnego z moim ciałem ani nawet z komórkami mojego mózgu. Stworzył mnie w jakimś bardziej złożonym, doskonalszym znaczeniu tego słowa. Stworzył mój sposób myślenia, mój intelekt. Powinienem więc być taki, jakiego mnie chciał widzieć.
A ten chłopiec? Przecież już wszystko przemyślał i dlatego tak dziwnie ze mną rozmawiał. Wiedział już, że jestem tym, którego stworzy w przyszłości, nie zdąży bowiem sam zrobić wszystkiego, co zamyśla.
Nie powinienem był istnieć. Nie byłem przewidziany w wykazie etatów natury. On mnie stworzył. Nie miałem dzieciństwa. On mi podarował okruch swojego dzieciństwa.
Jak dokonał tego niewiarygodnego odkrycia, niewiarygodnego nawet teraz? Nikt tego nie maże wiedzieć… Nikt?
W sąsiednim pokoju zadzwonił telefon, Helena podniosła słuchawkę.
Ten dziesięcioletni chłopiec zrobił dla mnie wszystko nie żądając w zamian nic. Tylko jednej porcji lodów.
Raz tylko chciał się ze mną spotkać, aby sprawdzić, czy słusznie postąpi kiedyś w przyszłości.
Słyszę, jak Helena wstaje z krzesła i idzie ku drzwiom mojej pracowni.
Zaraz otworzy drzwi i o wszystko ją zapytam. Spytam ją, kim jestem.
I wszystko mi opowie.
Drzwi się otwierają…
Przekład: Bolesław Baranowski