Gwiazdy nakreśliły na ekranie białe łuki. Bragg wrastał w fotel. Czerwień napływającej krwi przesłaniała pole widzenia, nadal jednak ociężale przenosił wzrok z jednej grupy przyrządów na drugą obserwując automaty lądowania. Gdyby zawiodły, sam przejąłby sterowanie. Severe wpił się oczami w ekran pelengatora rufowego i z emocji poruszał wargami obliczając nie przebyte jeszcze setki metrów. Gwiazdy obracały się coraz wolniej, aż wreszcie się zatrzymały.
— Zaczynamy namiar — powiedział Bragg.
Japet znajdował się teraz wprost pod rufą, a srebrzysty gwóźdź „Ładogi” zamierzał wbić weń rozpalone ostrze kończąc swój upadek z wysokości milionów kilometrów. Nagle ciążenie znikło.
— Mmmmmch!.. Nie w porę! — mruknął Bragg kładąc ręce na pulpicie. Ciążenie znów zwaliło się na nich.
— Tysiąc! — rzekł głośno Bragg zaczynając odliczanie.
Na ekranie rosły czarne skały, wśród których jaśniała plamka kosmodromu.
— Kto to? — zapytał Bragg nie odrywając wzroku od sterów.
— Wygląda na jakiś transportowiec. Chyba rudowiec…
— Usiadł na samym środku — złościł się Bragg. — Dokonuję odchylenia.
— W porządku.
— Sześćset! — liczył Bragg. — Trzysta. Zmniejszam…
— Okopcisz go.
— Nie — zaprzeczył Bragg. — Sto siedemdziesiąt pięć, schowam pochodnię, sto dwadzieścia pięć, równo sto, dziewięćdziesiąt.
— Czemu on tak usiadł? — odezwał się Severe. Skały podniosły się nad głową.
— Bezczelny satelita — burczał Bragg — właśnie musiał się znaleźć na ich trasie. Czterdzieści. Trzydzieści pięć. Amortyzatory! Zielone lampki zamigotały, potem zapłonęły równym światłem.
— Jedenaście! Siedem, pięć!.. — darł się Bragg przekrzykując ryk silnika.
— Zero! — powiedział zmordowany Bragg. — Stop!