Wiele osób pamięta zapewne film „Lokis” reżysera Janusza Majewskiego, oparty na opowiadaniu Prospera Merimee. Makabryczna historia nieszczęsnego hrabiego, urodzonego w dziewięć miesięcy po spotkaniu jego matki z niedźwiedziem, musi wydawać się czystym wymysłem. Tak zapewne sądził sam Merimee, nadając literacki kształt opowieści, przywiezionej z Litwy przez polskich emigrantów.
Jednak ta niesamowita historia nabiera niespodziewanie pewnych cech prawdopodobieństwa na tle wielu podobnych relacji krążących na Litwie. Niewykluczone, że zasłyszana przez francuskiego pisarza opowieść była odbiciem faktu realnego, a jednocześnie jeszcze dziwniejszego od literackiej fikcji.
Oczywiście ojcem hrabiego Szemiota nie mógł być niedźwiedź — krzyżówka taka jest zupełnie nieprawdopodobna z punktu widzenia biologii. Ale nazwa miszkis (czy łokis) oznaczała na Litwie nie tylko niedźwiedzia, lecz także tajemniczego leśnego ducha, występującego w litewskim folklorze, odpowiednika rosyjskiego leszego czy lesowika. Skoro nie można skarżyć o alimenta niedźwiedzia, spróbujmy podążyć śladem jego baśniowego imiennika.
Pozostając na terenie literatury francuskiej, możemy sięgnąć do opowiadania Guy de Maupassanta pod tytułem „Strach”. Tym razem źródło opowieści jest znane. Rosyjski pisarz Iwan Turgieniew opowiedział historię, jaka zdarzyła mu się w młodości na polowaniu, a Maupassant zapisał ją tak wiernie, że znawcy odnajdują w jego opowiadaniu charakterystyczne cechy stylu Turgieniewa. Jest to historia o tym, jak młody myśliwy, zażywający kąpieli po całodziennym polowaniu, staje się obiektem zalotów ze strony przerażającej, porośniętej włosem istoty, wydającej nieartykułowane dźwięki, istoty niewątpliwie rodzaju żeńskiego, na co wskazywały niedwuznacznie duże i obwisłe piersi (bardzo charakterystyczny szczegół!). Przerażonego myśliwego ratuje z opresji napotkany pasterz, odpędzając knutem odrażającą rusałkę, znaną od lat miejscowej ludności.
Turgieniew spotkał swoją rusałkę w rosyjskim lesie w drugiej połowie XIX wieku. Wcześniejszy opis podobnej istoty, tym razem z lasów litewskich, znajdujemy w pamiętnikach Paska.
„Był tam niedźwiadek, alias in forma człowiek, circiter koło lat 13 mający, którego w Litwie, parkany stawiając, Marcin Ogiński żywcem osocznikom kazał do sieci nagnać i złapać z wielką strzelców szkodą, bo go niedźwiedzie srogo bronili, osobliwie jedna wielka niedźwiedzica najbardziej go broniła, znać, że to była jego matka. Tę skoro osocznicy położyli, zaraz też i chłopca złapano, który był taki właśnie, jaki powinien być człowiek, nawet u rąk i nóg nie pazury niedźwiedzie, ale człowiecze paznokcie; ta tylko od człowieka była dyferencyja, że był wszystek długimi tak jak niedźwiedź obrosły włosami, nawet i gęba wszystka, oczy mu się tylko świeciły; o którym różni różnie kontrowertowali, konkludując jedni, że się to musiało zawiązać ex semine viri cum ursa; drudzy zaś mówili, że to znać niedźwiedzica porwała gdzieś dziecko bardzo młode i wychowała, które że ubera suxit, i dlatego też owe assumpsit similitudinem animalis. Nie miało to chłopczysko ani mowy, ani obyczajów ludzkich, tylko zwierzęce. W tenże to czas podała mu królowa (Maria Ludwika) z gruszki łupinę, pocukrowawszy ją; z wielką ochotą włożył do gęby; posmakowawszy wyplunął to na rękę i z ślinami cisnął królowej między oczy. Król począł się śmiać okrutnie.
Rzecz działa się w Polsce, w roku 1662. W wydanej w Niemczech w roku 1784 książce Wagnera znajdujemy szczegółowy opis innego dzikiego chłopca schwytanego w lasach Transylwanii (a więc na terenie dzisiejszej Rumunii) pod koniec XVIII wieku.
„Nieszczęsny ten młodzieniec był średniego wzrostu i miał niezwykle dziki wygląd. Oczy głęboko osadzone w oczodołach. Czoło bardzo cofnięte. Gęste, zwisające brwi występowały do przodu, nos miał mały i spłaszczony. Szyja sprawiała wrażenie spuchniętej… całe ciało dzikiego młodzieńca pokrywały włosy, szczególnie gęste na plecach i na piersiach. Muskuły rąk i nóg były silniej rozwinięte niż normalnie u ludzi. Na łokciach i kolanach miał odciski… Chodził wyprostowany, ale ciężkim i kołyszącym się krokiem, wysuwając głowę i pierś do przodu.
Od pierwszego wejrzenia rzucała się w oczy jakaś jego dzikość i zwierzęcość. Był całkowicie pozbawiony daru mowy, choćby najmniejszej zdolności do wydawania artykułowanych dźwięków. Mruczał tylko niezrozumiale, kiedy poganiał go jego opiekun. Mruczenie to nasilało się i przechodziło w wycie, kiedy zobaczył las lub nawet pojedyncze drzewo…
Jeśli nie brać pod uwagę ludzkich kształtów i chodzenia w postaci wyprostowanej, to można powiedzieć, że nie miał żadnych cech, pozwalających odróżnić człowieka od zwierzęcia”.
Stykając się z pojedynczymi egzemplarzami takich istot, ludzie wyjaśniali sobie ich istnienie tak, jak potrafili. Doskonały tego przykład znajdujemy u pana Paska. Jedna z tych „teorii” — wiara w istnienie dzieci wychowanych przez dzikie zwierzęta — znajduje zwolenników do dzisiaj. Innym popularnym wyjaśnieniem, mającym zastąpić poważniejsze badanie jest atawizm. Atawizmem można wyjaśnić jeden przypadek, ale co począć z ogromną ilością zadziwiająco zbieżnych relacji o dzikich, owłosionych ludziach, pochodzących z różnych stron świata? Wszystko wskazuje na to, że tajemniczy łokis z puszcz litewskich jest europejskim odpowiednikiem himalajskiego jeti, mongolskiego ałmasa, północnoamerykańskiego bigfoota.
W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych zetknęły się z tą sprawą brytyjskie wyprawy w Himalaje. Rozpowszechniła się wówczas na całym świecie nazwa jeti i śnieżny człowiek, a jednocześnie cała sprawa, rozdmuchiwana przez prasę brukową, nabrała piętna śmieszności, przesłaniającego żmudną pracę ludzi, którzy często wbrew oporom środowiska naukowego poświęcili się badaniu tego zagadnienia.
Radziecki uczony Borys Porszniew w swoim artykule „Walka o troglodytów”, zawierającym między innymi historię badań nad człowiekiem śniegu w Rosji, cytuje interesujące przykłady, kiedy to reprezentanci instytucji naukowych robili wszystko, aby nie dopuścić do publikacji wiadomości o dzikich ludziach. Tak na przykład w 1908 roku, na żądanie sekretarza carskiej Akademii Nauk, B. B. Baradijn musiał usunąć ze sprawozdania o podróży do Mongolii fragmenty, opisujące spotkanie żywego ałmasa, zaś przedstawiona w 1914 roku przez Witalija Chochłowa praca o doniosłym znaczeniu dla antropologii (Chochłow po raz pierwszy wysunął tezę, że mamy do czynienia z reliktowym paleoantropem), została z największym trudem odnaleziona w archiwach, w dziale „Doniesienia nie przedstawiające wartości naukowej”.
Bardzo wiele relacji o spotkaniach z człowiekiem śniegu (zwanym tam ałmasem) pochodzi z Mongolii; nic też dziwnego, że wśród badaczy zagadnienia poważną rolę odegrali uczeni mongolscy. W latach dwudziestych żmudną pracę wykonał profesor C. Ż. Żamcarano, przeprowadzając wielką ilość rozmów z Mongołami. Każde doniesienie o spotkaniu z ałmasem od końca XIX wieku do roku 1928 nanoszono na specjalną mapę, zaznaczając datę spotkania. Uczestnik tych badań akademik D. Mejren, omawiając ich wyniki, stwierdza, że jeszcze na początku czternastego sześćdziesięciolecia według kalendarza mongolskiego (lata 1807–1867) ałmasy zamieszkiwały dość gęsto w wielu okolicach Mongolii Wewnętrznej i Zewnętrznej.
Wyniki badań nad ustaleniem wyglądu ałmasów (zwanych też chun-guresu) podsumował uczony mongolski, akademik Rinczen:
„Ałmasy są bardzo podobne do ludzi, z tym że ciało ich pokrywają rudawoczarne włosy, dość rzadkie, gdyż między włosami prześwieca skóra, co nigdy nie zdarza się u dzikich zwierząt, żyjących na stepach. Wzrost podobny jak u Mongołów, ale ałmasy chodzą pochylone i na ugiętych kolanach. Mają potężne szczęki i niskie czoło. Łuki nadbrwiowe bardzo wydatne w porównaniu do Mongołów. Kobiety mają wiszące piersi, tak że siedząc na ziemi mogą przerzucić pierś do tyłu i karmić stojące za plecami dziecko”.
Zdziwienie musi budzić wiadomość, że resztki dzikich ludzi dożyły naszych czasów nie tylko na stokach najwyższych gór świata, lecz także w Stanach Zjednoczonych. Amerykanin Ivan T. Sanderson, autor książki o śnieżnym człowieku, w czasopiśmie „Argosy” (luty 1968) opowiada o tym, jak doszło do zdobycia zdjęć żywego okazu bipfoota, czyli wielkiej stopy, jak go tam nazywają. (Widocznie częściej widywano ślady stóp niż samo zwierzę). Było to w górach północnej Kalifornii, gdzie znajdują się dzikie i trudno dostępne tereny, w odległości 35 mil od najbliższej szosy. Roger Patterson i Bob Gimlin wędrowali z jucznymi końmi, które wiozły żywność, nabitą broń i naładowane kamery filmowe oraz aparaty fotograficzne. W pewnej chwili konie stanęły dęba i zrzuciły jeźdźców. Roger zdążył jeszcze schwycić kamerę filmową. W odległości stu stóp (a więc około 30 m) po przeciwnej stronie potoku zobaczył bigfoota.
„…Na drugim brzegu strumienia, twarzą do nas a plecami do lasu stała człowiekowata istota, wzrostu, jak ustaliliśmy potem mierząc wysokość drzew, na tle których zrobiliśmy jej zdjęcie, rzędu siedmiu stóp (213 cm)… Była to samica pokryta krótkim, czarnym, lśniącym włosem. Włosy spadały na czoło, zakrywając brwi. I jeszcze jedno: nie miała szyi! Podstawa głowy rozszerzała się i przechodziła bezpośrednio w szerokie, muskularne ramiona”.
Zdjęcie filmowe pokazano ekspertom z Holywood, którzy stwierdzili, że zrobienie podobnych zdjęć trickowych musiałoby kosztować kilka milionów dolarów.
Ivan Sanderson był też jednym z dwóch zoologów (drugim był Belg Heuvelmans, autor wydanej u nas książki „Siadami zaginionych zwierząt”), którzy oglądali zamrożone w bryle lodu ciało człowieka śniegu.
Heuvelmans zebrał relacje o spotkaniach z człowiekowatymi istotami na terenach Himalajów, Półwyspu Malajskiego i Indonezji oraz Ameryki Południowej. Himalaje wydają się być jedynym terenem, gdzie występują dwie wyraźnie różniące się odmiany paleoantropów. Górale mówią tam o dużym i małym jeti. Mały, o wzroście około 150 cm, odpowiada opisom ałmasów oraz owłosionych dzikich ludzi, znajdowanych niegdyś na terenie Europy. Duży jeti, który dał początek legendzie o „odrażającym człowieku śniegu”; jest pokryty czarnym włosem, sięga 3 m wzrostu i ma charakterystyczną spiczastą głowę (grzebień kostny, jak u samców goryli). Jego opisy odpowiadają zdjęciom z Kalifornii i Heuvelmans wysuwa hipotezę, że może on być identyczny z rzekomo kopalnym gigantropem, którego ząb trzonowy znaleziono w Chinach.
Heuvelmans uważa, że nauka rozporządza już wystarczającą ilością danych na temat tego zwierzęcia, aby wprowadzić je do systematyki i proponuje nazwę Dinanthropoides nivalis.
Wśród badaczy zajmujących się sprawą człowieka śniegu szczególną pozycję zajmuje moskiewski uczony Borys Porszniew, doktor filozofii i historii (odpowiednik docenta hab. w Polsce), laureat nagrody państwowej. Jego zainteresowania naukowe obejmują psychologię społeczną, etnografię, antropologię i biologię.
Zajmując się problemem stosunku kopalnego człowieka neandertalskiego do środowiska przyrodniczego, Porszniew zwrócił uwagę na pewne zbieżności pomiędzy doniesieniami o śnieżnym człowieku a wynikami swoich badań. Sprawa, którą skłonny był traktować jak kaczkę dziennikarską, ukazała mu się nagle w nowym świetle. Od tego czasu doktor Porszniew zajął się badaniem tego zagadnienia, angażując całą swoją rozległą wiedzę i pasję uczonego. Zgromadziwszy ogromną ilość materiału, Porszniew wystąpił ze zwartą i udokumentowaną teorią na temat człowieka śniegu. Człowiek neandertalski, twierdzi Porszniew, nie wymarł gwałtownie, lecz był stopniowo wypierany przez gatunek homo sapiens i proces ten dobiega końca dopiero w naszych czasach.
„Wystarczająco duża ilość niezależnych doniesień, z których żadnego nie można bezwarunkowo uznać za całkowicie pewne, w sumie daje pewność — pisze Borys Porszniew o przyjętej metodzie pracy. — Nie wszyscy obserwatorzy zauważyli na przykład właściwości szyi albo sposób uciekania przed człowiekiem, albo paznokcie, albo sposób zachowania się koni przy spotkaniu z człowiekiem śniegu. Uwzględniliśmy setki takich powtarzających się szczegółów. Na kartę z napisem „szyja” nanosiliśmy symbole wszystkich epizodów, w których wspomniana była szyja, a z drugiej strony perforowaliśmy w odpowiednim miejscu wszystkie karty z odpowiednimi epizodami. W ten sposób otrzymaliśmy serie”.
Dzięki tej metodzie udało się odtworzyć nie tylko wygląd współczesnego neandertalczyka, lecz także tryb jego życia. Zacytujmy jeszcze raz doktora Porszniewa:
„Paleoantrop może mieszkać wszędzie, gdzie występują jakiekolwiek inne zwierzęta. Odpowiada mu każda okolica, nie odstrasza go żadna wysokość. Przed chłodem i brakiem pożywienia w zimie chroni się, jak można sądzić z pośrednich danych, obniżając przemianę materii przez długotrwały sen z krótkimi przerwami, rzadziej zapadając w letarg w przygotowanych przez siebie jamach lub w jaskiniach. Przed chłodem chroni go nie tyle skóra, ile nagromadzona jesienią podskórna warstwa tłuszczu.
Paleoantropy są pożeraczami przestrzeni. Potrafią biegać jak konie, przepływać rzeki i bystre potoki. W procesie przejścia na dwunogi sposób poruszania się, u samic, w odróżnieniu od małp, rozwinęły się długie piersi, pozwalające karmić w marszu dziecko uczepione na plecach. Ogromnej ruchliwości tego gatunku odpowiada brak instynktu tworzenia długotrwałych schronień — mają jedynie prowizoryczne legowiska. Samce podejmują dalsze wyprawy niż samice. Samce i samice tworzą trwałe pary w wieku dojrzałości płciowej. Okolice, gdzie zaobserwowano małe, są ściśle określone i bardzo nieliczne na Ziemi.
Jest to obecnie najbardziej rozrzedzony gatunek ssaków, choć możliwe, że kiedyś występował w większych skupieniach… Typowe jest jednak rozproszenie osobników na rozległych przestrzeniach. Przyroda wyposażyła go w zdolności do odnajdywania się, w tym również potężnym i przenikliwym krzykiem… Dalekie marsze, rzadkie kontakty i być może krótkotrwałe skupiska, łączą gatunek w jedną niewidzialną siatkę na całym obszarze jego występowania. Oczywiście mamy też do czynienia ze względną izolacją. W obrębie gatunku występuje niezwykle duże zróżnicowanie wzrostu, barwy sierści i budowy ciała”.
Rozporządzając tak szczegółowym portretem człowieka śniegu, rozpoznajemy go bez trudu jako pierwowzór licznych mitów, ludowych wierzeń i baśni. Porszniew wyraża w swoim artykule nadzieję, że kiedyś zostanie napisana praca pod tytułem „Odbicie obrazu paleoantropa w dawnych wierzeniach, mitach, legendach i folklorze” i cytuje liczne przykłady z Dalekiego i Środkowego Wschodu, świata antycznego, europejskiego średniowiecza, kultury ludów prymitywnych oraz wierzeń ludów słowiańskich. Siady długotrwałego współżycia i wzajemnej fascynacji człowieka i neandertalczyka znalazły odbicie w postaciach rusałek, leśnych duchów, wodników i dziwożon.
Badając rozprzestrzenienie współczesnego neandertalczyka, Porszniew zauważył interesującą współzależność między strefami jego występowania a przeważającymi na danym terenie religiami. Człowiek śniegu zachował się do naszych czasów tam, gdzie trzy religie — lamaizm, szamanizm i islam wzięły go pod swoją opiekę. Dawało to z jednej strony jakby azyl ginącemu gatunkowi, a z drugiej utrudniało (i nadal utrudnia) prowadzenie badań ludziom z zewnątrz.
Nasuwa się tu ciekawe porównanie z Europą. Starożytni znali dzikiego człowieka i z właściwą sobie tolerancją pozwalali mu egzystować w jego naturalnym środowisku, przyznając mu nawet status leśnego bożka. Mając w pamięci opisy wyglądu ałmasa czy „niedźwiadka” z lasów litewskich, bez trudu rozpoznajemy jego pobratymców w postaciach Panów, faunów i satyrów. O ile wyobrażenia nimf w sztuce są bardzo wyidealizowanym obrazem samicy człowieka neandertalskiego, o tyle wizje artystyczne satyra bardzo trafnie oddają jego półludzki, półzwierzęcy charakter. Pamiętajmy też, że satyry występowały w liczbie mnogiej (a więc różniły się od innych abstrakcyjnych bóstw), były nieme i związane z lasem. I jeszcze jedno: wiele relacji o spotkaniach ze śnieżnym człowiekiem wspomina o donośnym gwiździe, jaki wydaje on w momentach strachu i podniecenia. Ten charakterystyczny szczegół również został zauważony przez starożytnych — satyr zwykle przedstawiany jest z nieodłączną fujarką. (W polskim folklorze mamy leśnego głupawego diabła Rokitę — też z fujarką.) Możemy sobie wyobrazić takie spotkanie z faunami o zmroku gdzieś w leśnej gęstwinie. Pozostało nam z tamtych czasów do dzisiaj określenie strach paniczny — strach, jaki odczuwał człowiek na widok Pana, czyli satyra.
Przynajmniej w pewnych okolicach ludność miejscowa musiała je chronić, a nawet dokarmiać (ofiary w świętych gajach). Pokazywano je widocznie ważnym przybyszom jako miejscową osobliwość.
„Posunąwszy się potem przez Tesalię i Macedonię dalej nad morze, zamierzał Sulla przeprawić się z Dyrrachium do Brundisjum z flotą, złożoną z tysiąca okrętów.
W pobliżu Dyrrachium leży Apollonia, a koło niej znajduje się Nymfajon, miejsce święte, gdzie z zielonej łąki w leśnej dolinie wydobywają się w różnych punktach źródła nieustannie płonącego ognia. Opowiadają, że tutaj schwytano wtedy śpiącego satyra, który miał być właśnie taki, jakim przedstawiają go malarze i rzeźbiarze. Przyprowadzono go do Sulli i pytano przez różnych tłumaczy, kim jest, lecz satyr mówił z trudem i zupełnie niezrozumiale, a głos wydawał z siebie jakiś chrapliwy i bardzo podobny do czegoś pośredniego między rżeniem konia a bekiem kozła. Sulla przerażony kazał go wśród zażegnawań odprowadzić z powrotem”.
Pogańskie religie starożytności chroniły Pana-satyra, nic dziwnego więc, że chrześcijaństwo ustosunkowało się do niego wrogo. Kult Pana, który zachował się w okolicach jako obrzęd ludowy, nabrał cech opozycyjnych wobec oficjalnej religii i był przez kościół tępiony.
O żywotności tych dawnych kultów pogańskich może świadczyć to, że jeszcze w 1389 roku zostały one oficjalnie potępione przez Sorbonę.
W poetyckim przedstawieniu tych obrzędów przez francuskiego historyka Micheleta możemy rozpoznać obraz dzikiego człowieka, który zdegradowany ze stanowiska bożka do roli siły nieczystej, użyczył swoich cech fizycznych popularnym wyobrażeniom diabła.
„Choć są duchami, nie sądźcie, że nie podlegają cierpieniom. Mieszkając wśród kamieni, w pniach dębów, są bardzo nieszczęśliwe zimą. Ogromnie lubią ciepło. Błądzą dokoła domów. Widziano je, jak w oborach ogrzewały się przy bydle. Ludzie nie składają im już ofiar, więc piją czasem mleko… Te duchy pojawiają się już tylko nocą; wygnane z dnia, tęsknią za nim i pragną światła. W nocy kobieta naraża się na niebezpieczeństwo i nieśmiało zanosi skromną latarenkę pod wielki dąb, w którym one mieszkają, nad tajemnicze źródło, którego lustro, zdwajając płomyk rozweseli biednych wygnańców”.
Można przypuścić, że we wczesnym średniowieczu tajne pogańskie obrządki (zwane sabatami czarownic) odbywały się jeszcze z udziałem okazów żywych, oswojonych neandertalczyków, które później ustąpiły miejsca namiastkom: drewnianym kukłom (przypominającym Turonia), Czarnym Kozłom lub ludziom przebranym za Pana, w czarnych, skórzanych maskach.
Od czasów Odrodzenia w Europie nie słyszy się już o spotkaniach z dzikimi ludźmi, a pamięć o nich coraz bardziej obrasta fantazją. Ostatnim ich schronieniem stają się puszcze litewskie, gdzie zachowały się niespodziewanie długo, jak na to wskazuje relacja pana Paska.
Na zakończenie kilka jeszcze charakterystycznych relacji wybranych spośród wielu zebranych przez doktora Porszniewa.
Kapitan milicji Biełałow z Azerbajdżanu opowiada o tym, jak latem 1947 roku sierżant Ramazan, człowiek uczciwy i zdyscyplinowany, późnym wieczorem, w czasie pełni księżyca wracał ze służby. W pobliżu swojej wioski przeszedł przez mostek i wtedy z cienia drzew wyskoczyło wielkie, kosmate stworzenie, schwyciło go i zaniosło pod drzewo.
„Znajdowało się tam drugie podobne stworzenie. Oba wydawały dziwne nieartykułowane dźwięki i z zainteresowaniem zaczęły oglądać i obmacywać sierżanta, przy czym uwagę ich przyciągała zwłaszcza jego twarz i błyszczące guziki munduru. Sierżant w przestrachu zapomniał, że posiada przy sobie broń, ale ani na chwilę nie stracił przytomności. Widział przed sobą, jak powiada, parę wielkich, dzikich ludzi, mężczyznę i kobietę, bez odzieży, pokrytych gęstym, ciemnym włosem. Kobieta była nieco mniejsza od mężczyzny. Miała bardzo obwisłe piersi i długie włosy na głowie. Oboje nie mieli włosów na twarzy, ale twarze ich były przerażające, pokryte ciemną skórą i podobne do małpich. Sierżant leżał nieruchomo, przyglądając się tej parze w świetle księżyca, a kiedy próbował się ruszyć, samiec groźnie warczał. Później sytuacja stała się jeszcze groźniejsza. Gdy tylko samica próbowała dotknąć sierżanta, samiec warczał i odpychał ją. Kiedy zaś samiec rzucał się na sierżanta, samica z warczeniem odpychała go od leżącego. Raz nawet się pobili. Z nadejściem świtu obie półludzkie istoty zniknęły w lesie, a sierżant leżał jeszcze przez chwilę po przeżytym szoku i dopiero potem pobiegł do domu. Przechorowawszy się, po dziesięciu dniach złożył szczegółowy raport o całej historii i nie było wątpliwości, że wszystko to przeżył on naprawdę”.
Do komisji Akademii Nauk ZSRR, zajmującej się badaniem sprawy śnieżnego człowieka, zgłosił się lekarz wojskowy, podpułkownik W. S. Karapetian. W zimie 1941 roku jego batalion stacjonował w pobliżu górskiego aułu w Dagestanie. Miejscowe władze schwytały dziwnego osobnika, i lekarza wezwano, aby stwierdził, czy jego wygląd nie jest sprytnym przebraniem. Trzymano go w chłodnej szopie, gdyż w ogrzewanych pomieszczeniach oblewał się potem. Oto fragmenty relacji lekarza:
„Człowiek, którego zobaczyłem, stoi jak żywy przed moimi oczami. Był to osobnik płci męskiej, nagi i bosy. Całą postać miał ludzką, ale na piersi, plecach i ramionach ciało jego pokryte było puszystymi włosami ciemnobrązowego koloru. Poniżej piersi sierść była cieńsza i delikatniejsza. Kiście rąk grube, z rzadkimi włosami, dłonie i podeszwy stóp — bez włosów. Natomiast na głowie włosy miał bardzo długie, do ramion, częściowo zakrywające czoło; w dotknięciu włosy na głowie okazały się bardzo sztywne. Brody i wąsów nie miał, ale cała twarz była lekko owłosiona. Stał jak siłacz, wypinając potężnie rozwiniętą klatkę piersiową. Palce u rąk bardzo grube, mocne, niespotykanej wielkości… Kolor twarzy niezwykle ciemny, nieludzki. Brwi bardzo gęste. Pod nimi głęboko zapadnięte oczy”.
W czasie szczegółowych oględzin Karapetian stwierdził na ciele badanego osobnika obecność licznych wszy — ponad wszelką wątpliwość nie należących do żadnego z trzech gatunków, pasożytujących na człowieku. Po tych oględzinach W. S. Karapetian nigdy już nie słyszał o tym dzikim człowieku. Prawdopodobnie został on uznany za symulanta i ukrywającego się przestępcę.
W roku 1962 profesor A. A. Maszkowcew natrafił na ślad — najdziwniejszy może — historii Zany. Była to schwytana i oswojona samica abnauaju, jak nazywają paleoantropa w Abchazji, która żyła i umarła we wsi Tchina za pamięci wielu żyjących mieszkańców wsi (w wieku od 80 do 130 lat). Otrzymał ją w podarunku szlachcic Edgi Genaba. Mieszkała początkowo w zagrodzie z mocnych belek, później, kiedy się oswoiła, puszczano ją swobodnie.
Żyjąc we wsi kilkadziesiąt lat, nie nauczyła się wymawiać ani jednego słowa. Wydawała jedynie nieartykułowane i niezrozumiałe okrzyki, kiedy była rozdrażniona. Miała znakomity słuch, przybiegała na dźwięk swojego imienia i wykonywała proste polecenia swego właściciela.
Żyjąc bardzo długo, Zana w zadziwiający sposób aż do śmierci nie zdradzała żadnych zewnętrznych oznak starości: nie siwiała, nie traciła zębów i zachowała pełną siłę. A siłę wykazywała niezwykłą. Bez trudu podnosiła jedną ręką pięciopudowy (około 80 kg) worek. Próby przyuczenia jej do pracy w polu skończyły się niepowodzeniem. Potrafiła tylko obracać żarna i przenosiła ciężary. I wreszcie rzecz najciekawsza. Zana kilkakrotnie zachodziła w ciążę z różnymi mężczyznami i rodziła dzieci. Nowo narodzone dzieci natychmiast kąpała w lodowatym potoku, czego mieszańce widocznie nie wytrzymywały. Później zaczęto jej odbierać noworodki i w ten sposób czwórka jej dzieci (dwóch synów i dwie córki) uchowała się i wyrosła, można powiedzieć, na ludzi. Najmłodszy syn Chwist umarł w 1954 roku. Wiele ludzi pamięta jego i jego siostrę Gomasę. Oboje byli niewątpliwie pełnowartościowymi ludźmi, choć wyróżniali się potężną budową ciała, ciemną skórą, bujniejszym owłosieniem i niezwykłą siłą fizyczną.
Dzięki pracy uczonych, którzy nie bacząc na złośliwe uśmiechy swoich kolegów, zajęli się sprawą śnieżnego człowieka, tysiące takich relacji łączą się w jedną całość. Wyłania się z niej obraz całkowicie realnego i konkretnego zwierzęcia.