I

Kiedy zadzwonił A. D. i zaprosił mnie na lunch, wiedziałem, że czegoś ode mnie chce. Znałem A. D. długo, wystarczająco długo, żeby wiedzieć, kiedy dzwoni tak po prostu towarzysko, a kiedy chowa coś w zanadrzu.

A. D. Young pracował w NZZ, bardzo poważnej międzynarodowej organizacji, która jak ośmiornica sięgała swoimi mackami do wszystkich niemal zasiedlanych planet w całej galaktyce. Nie wiem, jakie zajmował tam stanowisko, ale przypuszczałem, że w wieku lat czterdziestu pięciu musiał być czymś więcej niż gońcem. Sądząc ze sposobu, w jaki się do mnie zwrócił, podejrzewałem, że chce mi zaproponować posadę.

Nie powiem, żeby mnie to nie interesowało; byłem właśnie bez pracy, a osiągnąłem wiek, w którym brak posady staje się niepokojący. Owszem, miałem na koncie w banku jakiś tysiąc czy dwa i nigdy jak dotąd nie głodowałem. Nie to mnie więc niepokoiło.

Cały kłopot polega na tym, że z wiekiem człowiek zdobywa wiedzę, coraz wyższe kwalifikacje i coraz więcej wymaga od życia. Byłem rówieśnikiem A. D. — miałem czterdzieści pięć lat; stan wolny; pracownik administracyjny wyższego szczebla bez zakresu obowiązków. Od chwili kiedy przyjąłbym każdą posadę za każde pieniądze — ot tak, żeby tylko pracować — upłynęło ze dwadzieścia lat. Ale teraz przyzwyczaiłem się do czterech dobrych posiłków dziennie i paru innych rzeczy, które wymagają dochodu rocznego wyrażającego się liczbą pięciocyfrową.

W tej chwili nie miałem żadnego dochodu. Nie powinienem był mówić Bentleyowi, co o nim myślę. A już jeśli, to nie w taki sposób, żeby zrozumiał. A jeśli w taki sposób, to trzeba było poczekać, aż to ja będę go mógł zwolnić, a nie odwrotnie.

Myślę, że to wszystko w dostatecznym stopniu uzasadnia moje zainteresowanie propozycją A. D. Nie zależało mi specjalnie na NZZ. Jeszcze nie wtedy; chodziło mi po prostu o zajęcie, z którego miałbym nie mniej niż trzydzieści tysięcy dolarów rocznie.

Kiedy się spotkaliśmy, A. D. od razu przystąpił do rzeczy.

— Wiem, że nie masz nic w tej chwili, Edgar — powiedział — sprawdzałem. Może chciałbyś pracować w NZZ?

— W NZZ? — powtórzyłem, jakbym po raz pierwszy słyszał o tej organizacji.

— Naczelny Zarząd Zespołów — podsunął usłużnie.

— Pod złym adresem się zgłosiłeś, stary — odparłem. Jestem z siebie zupełnie zadowolony.

— Ale nie jako członek Zespołu, jako Ojciec.

Spodobał mi się ten pomysł. Poprawiło to i tak dobry smak cygara, którym poczęstował mnie A. D. Ojciec Zespołu to poważne stanowisko. Dostanę swoje trzydzieści tysięcy. Na wszelki wypadek nie okazałem zainteresowania.

— Nie udawaj takiego powściągliwego — powiedział A. D. — Płacą tak samo, czy potrzebujesz posady, czy nie.

— Wcale mi ta posada nie jest potrzebna do szczęścia odparłem. — I ciekawe, na jakiej podstawie uważasz, że mi tak zależy na pieniądzach?

— Na podstawie obserwacji — rzekł sucho A. D.

Nie miałem co na to odpowiedzieć, więc nawet nie usiłowałem.

— Jakie zadanie dostałby mój Zespół? — zapytałem przezornie. — I czy byłoby to na Ziemi, czy w jakiejś zapadłej dziurze w drugim końcu galaktyki?

A. D. potrząsnął głową.

— Takich rzeczy się nie mówi. Twój Zespół równie dobrze może prowadzić tu na miejscu fabrykę, jak… zostać wysłany na Perryona.

— Perryon… z tego, co słyszałem, to musi być rzeczywiście straszna dziura.

— Dziwne, że w ogóle coś na ten temat słyszałeś.

— Mój Boże, ostatecznie wie się to i owo. — Ale w dalszym ciągu nie byłem zadowolony. Coś w tym wietrzyłem.

— A. D., ty jeszcze coś chowasz w zanadrzu — powiedziałem. — Ty zawsze lubisz upiec przynajmniej dwie pieczenie przy jednym ogniu. Chciałbym wiedzieć, na co się decyduję. No, mów.

— Cóż, tak czy siak musiałbyś się dowiedzieć — odparł nie speszony A. D. — Ja cię znam, Edgar. Po prawej stronie masz portfel, a po lewej serce. Nigdy nie pozwalasz, żeby jedno wzięło górę nad drugim. Rozumiem to doskonale. Będziesz znakomitym Ojcem Zespołu. Zmysł praktyczny i ludzkie uczucia masz wyważone we właściwych proporcjach.

— Rozczuliłeś mnie do łez — odparłem. — A teraz mi powiedz, do czego to wszystko zmierza.

— Moja córka — rzekł spokojnie — zgłosiła się do Zespołu. Dzisiaj.

Dlaczego? — zapytałem zdumiony.

— To nieważne. Ważne jest, że nie mogę jej tego wyperswadować i że jak wstąpi do Zespołu, nie będzie wiedziała, kim była poprzednio. Mogę jej już nigdy nie zobaczyć. I nie wolno mi powiedzieć jej, że jestem jej ojcem. Nie będę w stanie nic dla niej zrobić.

Przerwał. Nie odezwałem się ani słowem.

— Po wstąpieniu Lorraine do Zespołu — podjął — będziemy dla siebie obcymi ludźmi. Mogę, powiedzmy, uruchamiając pewne mechanizmy, dowiadywać się, co się z nią dzieje. Mogę od czasu do czasu pod jakimś pretekstem widywać ją w siedzibie NZZ. I na tym koniec. Rozumiesz teraz?

Skinąłem głową.

— Z tobą też nie będę się mógł często kontaktować — dodał A. D. — Ale niech przynajmniej wiem, że opiekujesz się Zespołem, w którym będzie Lorraine. To już coś jest.

— Zdołasz to załatwić? — spytałem zaciekawiony.

— Tak.

Zacząłem się nad tym zastanawiać. Nie wyraziłem A. D. swojego współczucia. Nie należał do ludzi, którzy by tego chcieli czy potrzebowali.

Teraz już wiedziałem wszystko.

— Ach, więc to są te dwie pieczenie — rozpamiętywałem głośno. — Po pierwsze: twój stary przyjaciel jest bez pracy, którą możesz mu zaoferować. Po drugie: potrzebujecie Ojców Zespołów, a ty osobiście chcesz, żeby ktoś miał na oku Lorraine.

— Po trzecie: masz trzymać język za zębami — zakończył A. D. — Zdajesz sobie chyba sprawę, że gdyby się dowiedziano, że ci zdradziłem, dokąd ma być wysłany twój Zespól, czy że tak pokierowałem sprawami, że moja córka została wyznaczona do Zespołu,podlegającego mojemu przyjacielowi, miałbym grube nieprzyjemności. Ale zatrzymasz to przy sobie.

— Zgoda — odparłem. — Na wszystkie trzy warunki.

— Podejmiesz się tego?

— Podejmę. Mój portfel wziął górę mad sercem. Czy też może odwrotnie.

Poszliśmy więc do NZZ i zostałem Ojcem Zespołu.


Po południu patrzyłem, jak powstają moje dzieci. Tak, powstają, nie rodzą się. Czas już skończyć z tą metaforą.

Siedziałem z technikiem za jednostronną szybą i patrzyłem, jak psycholog bada tych ludzi. Ja też zostałem poddany badaniu. Przeszedłem swój test summa cum laude. Powiedzieli mi, że już od dawna powinienem być Ojcem Zespołu. Odparłem, że jak dotąd nie spotkałem odpowiedniej matki. Popatrzyli na mnie, jakby to już kiedyś słyszeli.

Nie widziałem tam nigdzie A. D. Prawdopodobnie był jednym z pych zakulisowych działaczy. Musiał poruszyć odpowiednie sprężyny, bo Lorraine była pierwszą z badanych osób.

Widziałem ją przedtem raz czy dwa — zawsze w momencie, kiedy właśnie miała się gdzieś ulotnić. Znaliśmy się właściwie jedynie ze słyszenia.

Muszę powiedzieć, że dopiero tutaj, w NZZ, kiedy miałem okazję dłużej i dokładniej jej się przyjrzeć, stwierdziłem, że Lorraine jest pięknością. Miała ten rodzaj twarzy i figury, że trzeba było na nią patrzeć przez jakiś czas, żeby nagle docenić jej urodę.

Miała za mały nos i za wysokie czoło. Robiła wrażenie zupełnie płaskiej, dopóki się czymś nie podnieciła czy nie rozzłościła. Dopiero wtedy widać było, że mimo wszystko ma zupełnie normalne wymiary.

— Proszę mi powiedzieć, panno Young — zapytał psycholog uprzejmie — dlaczego pani się do nas zgłosiła?

— Czy muszę się z tego tłumaczyć? — odparła Lorraine przygryzając wargę.

— Nie. Ale i tak się tego dowiemy, za pomocą testów.

Jeszcze raz zagryzła wargę, po czym nagle spojrzała wyzywająco.

— Jeśli już koniecznie musicie wiedzieć, to miałam do wyboru: to albo samobójstwo.

Chciała zaskoczyć psychologa, ale była to z jej strony naiwność. Przede wszystkim był dobrym specjalistą, a po drugie co tydzień przewijały się przez NZZ dziesiątki ludzi, traktujących swoje zgłoszenie do Zespołów jako alternatywę samobójstwa.

Skinął głową.

— Z jakiego powodu? — zapytał po prostu.

— Odszedł ode mnie mężczyzna, którego kocham — odparła.

Nie robił wrażenia zdziwionego ani nie zapytał, czy to aż tak poważna sprawa. Musiała być poważna, w przeciwnym razie dziewczyna nie przyszłaby tutaj. A poza tym nie wierzył tak całkowicie w to, co mówiła. Jak już powiedział, wszystko i tak wykazałyby testy.

— Chętnie widzimy ochotników, panno Young — powiedział psycholog — ale niepotrzebni nam są ludzie, którzy przychodzą tutaj pod wpływem chwili i potem tego żałują. Jeśli pani…

— Ja się nie wycofam.

— Nie o to chodzi. To i tak byłoby niemożliwe. Ale czy jest pani pewna… że w przeciągu trzech miesięcy, powiedzmy, w dalszym ciągu będzie pani chciała to zrobić?

— W przeciągu trzech miesięcy — odparła Lorraine z goryczą — już by mnie nie było i nie mogłabym zgłosić się do Zespołu.

— Kiedy to się stało, panno Young? To znaczy od jak dawna…

— Zerwaliśmy dwa tygodnie temu.

— No, to już o czymś świadczy — przyznał psycholog. Jeżeli jest pani zupełnie pewna, nie mogę odmówić pani przyjęcia.

— Jestem zupełnie pewna.

Potem było wstępne badanie za pomocą testów, przy którym też asystowałem. Trwało to dosyć długo i po chwili technik zostawił mnie samego. Patrzyłem z zainteresowaniem, bo badali Lorraine.

Zastanawiałem się, jaki jest A. D. jako ojciec. Czy to jego wina, że w wieku lat dwudziestu dwóch Lorraine uważała, że ma złamane życie? Prawdopodobnie, pomyślałem, między innymi przez to, że ją tak psuli. Zawsze miała wszystko, czego tylko chciała, więc kiedy raz mężczyzna, którego pragnęła, wzgardził nią, wydało jej się, że świat się kończy.

Wiele dowiedziałem się o Lorraine, przysłuchując się wszelkim możliwym testom, jakim została poddana: testom na inteligencję, zrównoważenie, zdolności, osobowość, testom psychosomatycznym, testom na skojarzenia słowne — krótko mówiąc wszystkim, o jakich słyszałem, i wielu takim, o których mi się nawet nie śniło.

I wtedy zrozumiałem — a powinienem był znacznie wcześniej — że wszystko to jest bez znaczenia. Lorraine, taka, jaka była w tej chwili, przestanie istnieć w ciągu kilku minut czy godzin, a Lorraine, którą ja będę znał, ukształtuje się dopiero potem.

Wstałem i poszedłem za technikiem. Lorraine w dalszym ciągu poddawana była testom.

Chociaż było już późne popołudnie, technik powiedział mi, że mój Zespół zostanie skompletowany jeszcze przed zamknięciem NZZ. Biura NZZ czynne były do północy i większość spraw, jak mnie poinformował, załatwiało się tam wieczorami. Ludzie, którzy,się tu zgłaszali, opuszczali Zarząd coraz,później, przechodząc stopniowo coraz bardziej skomplikowane badania, aż w końcu albo odchodzili z kwitkiem, albo zjawiali się nazajutrz.

Następną osobą, której badaniu się przysłuchiwałem, był Dick Lowson. Nie było to jego prawdziwe nazwisko. Zostało mu ono nadane później i pod tym nazwiskiem go znałem.

Mężczyźni i kobiety, którzy zgłaszają się do Zespołów, muszą całkowicie zerwać ze swoim poprzednim życiem. Zwykle nadaje się im nowe nazwiska, a czasem nawet nowe twarze. Lorraine z pewnych względów nie zmieniono imienia, ale zmieniono jej nazwisko. Miała się teraz nazywać Lorraine Waterson — co zresztą nie ma większego znaczenia.

Dick był wysokim, chudym mężczyzną około trzydziestki, z linią włosów cofającą się jak odpływ. Był kapryśny, senny, obojętny.

— A jakby pan sam scharakteryzował swój problem? — zapytał psycholog.

Dick patrzył wprost na nas, usiłując zebrać myśli. Poruszyłem się zmieszany.

— On nas nie widzi — szepnął technik. — Patrzy po prostu przed siebie.

— Ile ludzi jest tam za tym szkłem? — zapytał Dick. Wzruszył ramionami i odwrócił się. — A zresztą co za różnica. Możecie ich tu nawet wszystkich przyprowadzić. Jak bym scharakteryzował swój problem? A czy to ważne?

— Tak — odrzekł psycholog.

Dick wzruszył ramionami.

— Dobrze, spróbuję. Byłem cudownym dzieckiem. W szkole same piątki, poza szkołą też sukcesy. Pieniądze z różnych dorywczych zajęć, konkiety towarzyskie, sercowe… Jako piętnastoletni chłopak miałem sześć dziewczyn: wystarczyło kiwnąć palcem. Czego mogłem jeszcze pragnąć? W wieku lat dwudziestu miałem właściwie już wszystko poza sobą. Przez siedem czy osiem kolejnych lat powtarzałem po prostu znane do znudzenia rzeczy, znajdując w nich coraz mniej przyjemności: robiłem pieniądze, windowałem się do góry kosztem innych, wygrywałem w różnych grach, kupowałem i sprzedawałem rozmaite rzeczy i systematycznie zmniejszałem liczbę dziewic w Stanach Zjednoczonych. Przez ostatnie trzy lata nie zadawałem sobie trudu, żeby robić cokolwiek. Nic mnie już nie bawi.

Westchnął.

— Zmażcie ta wszystko i pozwólcie mi zacząć od nowa.

Psycholog skinął głową.

— Pan ma bardzo wysoki iloraz inteligencji.

— Właśnie. Czy nie jestem szczęściarzem? Każdy chce być mądry. I to jest właśnie podstawowy błąd. Dla głupca wszystko jest proste. Im jesteś mądrzejszy, tym bardziej życie wydaje się skomplikowane. Czy zrobicie ze mnie głupca?

— Nie. Pan będzie mózgiem Zespołu.

— Dziękuję wam bardzo.

— Będzie pan zadowolony.

— Zgoda. A co mam robić teraz?

Psycholog powiedział mu, co ma robić.

W ciemnym korytarzu mruknąłem:

— To musi być straszne.

— Co musi być straszne? — zapytał technik.

— Jak człowiek przed trzydziestką zrobił już wszystko. — Ale on wcale nie zrobił wszystkiego. Tak mu się tylko wydaje.

Dobrze, to wobec tego przeświadczenie, że się przed trzydziestką zrobiło już wszystko, musi być straszne.

— Nerwica — rzekł technik. — Szybko sobie z tym poradzimy.

— A na czym właściwie polega proces „prania mózgu”?

— Usuwamy z mózgu wszystko: doświadczenia, wspomnienia, sposób wysławiania się, nerwice — wszystko. Pozostawiamy tylko chłonność i niewiele więcej. Możemy wtedy tych ludzi odpowiednio kształtować.

— To brzmi nieludzko.

— Nonsens. Członkowie Zespołów są szczęśliwsi, zdrowsi i pożyteczniejsi niż ktokolwiek inny. Znacznie pożyteczniejsi na przykład niż pan czy ja.

— To dlaczego my się nie zgłaszamy?

Technik uśmiechnął się.

— A dlaczego ludzie wierzący bronią się przed rajem?


Byłem świadkiem badania wielu ludzi, ale oczywiście tylko nieliczni znaleźli się w moim Zespole. Zarząd załatwiał dziennie około dwudziestu osób — dla czterech Zespołów.

Pomijam tych, którzy nie trafili do mnie. Szybko zresztą ich pozapominałem. Wszyscy, poza Lorraine i Helen, dostali nowe imiona. Może po prostu nie było warto zmieniać takiego imienia jak Helen — ostatecznie tyle ich jest.

Helen byłaby bardzo piękną dziewczyną, gdyby nie jedne wada. Ale za to poważna.

W jej twarzy mniej było życia niż w twarzy z okładki magazynu ilustrowanego. Mimika pogłębiała jeszcze bardziej jej martwy wyraz. Uśmiech: rozciągnięcie mięśni twarzy. Śmiech: otwarcie ust i wibrowanie strun głosowych. Troska: zmarszczenie czoła. Wszystko to mógłby równie dobrze wykonywać robot.

— A co, poszukuje mnie policja? — zapytała. — Dlaczego miałaby mnie poszukiwać?

— Nas interesuje jedynie — odparł psycholog — jak dalece sprawa jest zaawansowana.

Był dobrym specjalistą. Wiedział, jak nawiązać kontakt.

Helen uspokoiła się.

— To znaczy, że was to nie obchodzi?

— W najmniejszym nawet stopniu. Po „praniu” i tak nie może pani mieć żadnych przestępczych skłonności.

— Ty szmato, chciałeś powiedzieć…

— Nic nie chciałem powiedzieć. Czy gliny są już na twoim tropie?

— Jeszcze nie, Ale w każdej chwili mogą być — przyznała Helen. — No dobrze, ale jeśli „pranie” usuwa skłonności przestępcze, to dlaczego kryminaliści nie mogą się zgłaszać do Zespołów?

— Mogą, ale dopiero po odsiedzeniu wyroków. Zespół nie może stanowić ucieczki od więzienia. Gdyby tak było, ludzie dopuszczaliby się najbardziej karygodnych czynów, a w razie wpadki zgłaszaliby się do Zespołów, żeby uniknąć kary.

— Rozumiem — odparła Helen. — Poddaję się „praniu” — patrzyła w zadumie. — Ciekawe, jaka będę potem.

— Wspaniała — odrzekł psycholog.

— Dzięki — powiedziała Helen. — Wiem, że pan tak nie myśli. Ale mimo to dziękuję.

Po Helen był Brent.

Brent był młodym, zdrowym, przystojnym debilem. Społeczeństwo go wprawdzie spaczyło, ale i bez tego nie przedstawiałby właściwie żadnej wartości ani dla siebie, ani dla innych.

— A co mi przyjdzie z tego? — zapytałem niezadowolony z tej kandydatury. Lorraine, Dick, nawet Helen reprezentowali jakieś wartości, ale z tego wielkiego, przystojnego kretyna nie będę miał chyba żadnego pożytku.

— Powinien pan wiedzieć — rzekł technik z wyrzutem że niczego nie można osiągnąć bez pewnego ładunku głupoty i ignorancji.

Spojrzałem na niego czujnie, dopatrując się w tym ironii, ale jedynym światłem, jakie tu przenikało, było światło sączące się z sąsiedniego pomieszczenia, tak że nie mogłem stwierdzić, czy mówi serio, czy nie.

Po Brencie nastąpiła dłuższa przerwa. Badania wprawdzie trwały nadal, ale najwyraźniej nie dotyczyły kandydatów do mojego Zespołu, bo psycholog nie dawał mi żadnych znaków.

— To może trochę potrwać — szepnął technik. — Zawsze pod koniec kompletowania Zespołu są największe trudności. Na początku każdy jest dobry. To tak, jakby się wkładało do pudełka pięć ciastek. Pierwsze cztery mogą być praktycznie każdej wielkości, ale to ostatnie musi mieć zarówno odpowiedni kształt, jak i rozmiary.

— A co ze mną? — zapytałem. — Czym ja jestem?

— Pan jest pudełkiem — odparł technik.

Powinienem może zapytać, dlaczego przywiązują stosunkowo niewielką wagę do Ojców Zespołów. Zwykłych członków poddają najpierw starannemu „praniu”, a następnie szkolą ich przez wiele tygodni robiąc z nich coś w rodzaju nadludzi, gdy tymczasem Ojciec Zespołu, przynajmniej teoretycznie szef całej tej historii, jest po prostu zwykłym człowiekiem, którego dosyć krótko bada się za pomocą testów, bez żadnych korektur psychicznych. Nie musiałem jednak o to pytać; domyślałem się.

Ludzie są jeszcze ciągle podejrzliwi w stosunku do Zespołów. Posługują się nimi, ale im nie ufają całkowicie. Cały ten system ma posmak czegoś nieludzkiego. Publiczność nie lubi być zdana na łaskę tych, z których umysłami coś robiono.

Stąd Ojcowie Zespołów to ludzie z gruntu zwyczajni, nie poddawani żadnym zabiegom — ani „praniu”, ani innym psychicznym przeróbkom. Hamulec dla supernormalnych członków Zespołu. Rodzaj klapy bezpieczeństwa. Żeby pokazać światu, że zwykli ludzie stanowią element nadrzędny, któremu Zespoły są podporządkowane.

Ostatni kandydat do mojego Zespołu zjawił się tui przed zamknięciem biur NZZ. Zobaczyłem, że psycholog daje mi znaki, i zacząłem się uważnie przyglądać. Jona była zadartonosym, sentymentalnym i postrzelonym stworzeniem, które spodobało mi się od pierwszego wejrzenia. Zastanawiałem się, z jakich pobudek tego rodzaju dziewczyna może się zgłaszać do Zespołu — w wieku lat dziewiętnastu.

— Ale ja nie będę zupełnie inna, prawda? — spytała smętnie. — Niektóre rzeczy we mnie podobają mi się.

— Im zdrowsi są ludzie zgłaszający się do nas — odpowiedział psycholog — tym mniej się ich zmienia.

— Ale ja nie muszę mieć zgody rodziców, prawda?

— Teraz już nie. Te sprawy zostały uregulowane parę lat temu. A czy pani rodzice byliby temu przeciwni?

— Moi rodzice są wszystkiemu przeciwni — odparła Jona z odrobiną goryczy w głosie.

A więc to tak.

Jona była dzieckiem niechcianym. I w dziewiętnaście lat po przyjściu na świat jako dziecko niechciane zgłosiła się do NZZ. To się nawet trzymało kupy.

Lorraine i Jona stanowiły całkowite przeciwieństwa; oba takie typy często trafiały do Zespołów. Dzieci zepsute, wychowane w warunkach cieplarnianych, dla których pierwsze niepowodzenie w życiu równa się całkowitej klęsce. I dzieci niepotrzebne, dzieci rodziców obojętnych, które wcześnie dochodzą do wniosku, że miłość, przyjmowana przez innych jako coś należnego, nie jest dla nich przeznaczona. Pierwsza grupa — zbyt pewna siebie, oczekująca od życia zbyt wiele; druga oczekująca i otrzymująca od życia zbyt mało.

Teraz kiedy mój Zespół był już skompletowany, zrobiłem w myśli jego przegląd.

Larraine, dziewczyna, która zawsze miała wszystko, czego chciała, i która załamała się całkowicie, kiedy życie po raz pierwszy powiedziało: nie.

Dick, człowiek znudzony życiem, w którym wszystko przychodziło za łatwo i za wcześnie.

Helen, bez żadnego kośćca moralnego, pozbawiona kobiecego ciepła, twarda jak diament.

Brent, po macoszemu traktowany przez świat, w którym każdy był szybszy i mądrzejszy od niego.

I Jona, dziewczyna, która zamiast być kochana i podziwiana — zawsze spotykała się z niechęcią i obojętnością.

W sumie piątka ludzi bezużytecznych, którzy przegrali w zmaganiu z życiem i światem.

Pięć przegranych miało się stopić w coś nowego, wspaniałego, doskonałego.


Wiele jeszcze razy byłem świadkiem „prania mózgu” i szkolenia, ale nie spotkałem już więcej A. D. Był bardzo ostrożny, nie widywał Lorraine. Przygotowany na to zawczasu, wiedział, że i tak już po pierwszym dniu by go nie poznała.

Umysł zwykłego człowieka jest jak wybujały ugór. Rosną na nim piękne kwiaty i drzewa, ale żaden kwiat trwałością nie dorównuje chwastom. Opanowują one ogromne obszary, czając się w cieniu najwspanialszych roślin i krzewów. Wysysają z gleby większość saków, zagłuszając często delikatniejsze okazy. Czasem, gdy spojrzysz w taką dżunglę, nie widzisz nic poza chwastami. Psychiatria od wieków prowadzi z nimi beznadziejną wojnę, ale jest to równie skuteczne; jak na przykład próba wyczerpania morza za pomocą tekturowego pudełka.

Jedyne, co można w tej sytuacji zrobić, to oczyścić ugór i zacząć od nowa.

Tak jak prąd zmienny przeciwdziała gromadzeniu się magnetyzmu stałego w danym przedmiocie, tak samo sztucznie wywołany prąd nerwowy może skasować wszystko — przez zneutralizowanie, unieważnienie, całkowite wymazanie tego, co istniało dotąd w mózgu. Można to porównać z nowym zapisem na taśmie magnetofonowej.

I taki „wyprany” umysł jest zdolny do rzeczy wspaniałych. Uczy się szybko i poprawnie, wolny od formuł w rodzaju: „blondyni biją”. Instynkt samozachowawczy nie podlega zahamowaniom typu: „w razie niebezpieczeństwa uskakuj zawsze w lewo”. Mężczyźni nie muszą tracić głowy dla każdej kobiety, która przypomina im matkę, a kobiety nie omdlewają z byle powodu.

Oczywiście nie byłoby z tego wszystkiego wielkiego pożytku, gdyby chwasty mogły nagle odżyć.

Ale nie mogą. Chwasty umysłowe bowiem zyskują na sile z wiekiem i gdyby nawet wyrosły na glebie takiego wypranego mózgu, minęłoby ze trzydzieści lat, zanimby się dobrze zakorzeniły. A przy tym ludzie dorośli, bardziej świadomi niż dzieci, potrafią wyrwać je na długo przedtem, zanim staną się niebezpieczne.

W miarę jak ludzkość opanowywała coraz większe przestrzenie, w miarę rozwoju techniki, nauczania, nauk społecznych, ekonomicznych, polityki, w miarę jak ludzie żyli coraz dłużej i z planet przenosili się do galaktyki, problem zarządzania stawał się coraz bardziej skomplikowany.

Z każdym tygodniem zatrudniano więcej mózgów elektronowych, ale zawsze otrzymywanie właściwych odpowiedzi zależało od naciskania odpowiednich guzików. Cybernetyka pomagała w wykonywaniu pewnych czynności, ale ich nie wykonywała.

Dlatego właśnie powstały Zespoły. Pięć „wypranych” ludzkich istot, specjalnie wyszkolonych, wdrożonych do współpracy tak, by każda wykonując swoją część zadania związana była z pozostałymi czterema, potrafiło dokonać rzeczy, do których nie byłby zdolny żaden mózg elektronowy czy grupa choćby i tysiąca zwykłych śmiertelników.

Otóż Zespoły nigdy się nie mylą. Wydawać się to może przesadą, ale tak jest naprawdę. U podstaw bowiem nawet błędnych posunięć leżą z reguły właściwe decyzje. Zdarza się to, gdy brakuje na przykład informacji o zasadniczym znaczeniu albo gdy zostanie podjęta natychmiastowa akcja w oparciu o domysły. Zespół może wreszcie wybrać jedno spośród kilku niewłaściwych wyjść czy podjąć działanie za późno. Owszem, tego rodzaju pomyłki — wynikłe często z błędnej synchronizacji — zdarzają się czasem. Ale Zespół właściwie skonstruowany, w stu procentach zdrowy, kompletny, wyszkolony — taki Zespół nie może się mylić, nawet gdyby chciał.

Ojcowie Zespołów byli czymś w rodzaju menażerów drużyn sportowych. Zespół jest po prostu instrumentem zbyt precyzyjnym do załatwiania spraw prostych, jak zakwaterowanie, bilety na pociąg czy urlop. Pozwalanie Zespołom na zajmowanie się takimi rzeczami równałoby się krojeniu chleba skalpelem.

I nawet nie w tym problem, że zwykłym nożem można to zrobić równie dobrze. Zwykłym nożem można to zrobić znacznie lepiej.

Na tym z grubsza polegała maja rola: byłem owym zwykłym nożem do chleba. Szkolenie Zespołu trwało zaledwie trzy do czterech miesięcy i obejmowało wiedzę ogólną o życiu, potrzebną każdemu z członków indywidualnie. Pozostawały patem oczywiście jeszcze wielkie luki, ale można je było łatwo i szybko wypełnić.

Pod koniec trzeciego miesiąca mój Zespół i ja znajdowaliśmy się na pokładzie statku kosmicznego lecącego na Perryona.

Загрузка...