Sakyō Komatsu PAPIER CZY WŁOSY

Kami ka kami ka


Drogi czytelniku, muszę cię prosić na samym początku, abyś przeczytał tę opowieść tak szybko, jak tylko potrafisz. Chociaż i tak nie ręczę, czy doczytasz rzecz do końca, choćbyś nie wiem jak się śpieszył.

Nie zalecam jednak czytania po łebkach. Nie umiem opowiadać inaczej jak dokładnie, po kolei, obawiam się więc, że przerzucając tylko niedbale stronice nie uchwycisz tego najważniejszego, co mam do przekazania na samym końcu. Ach, jakżebym chciał, abyś już znał zakończenie tej historii. Życzę ci, i sam również pragnę tego gorąco, aby ta próba zakończyła się pomyślnie…

Słucham? Żebym, w takim razie, od razu powiedział, co mam do powiedzenia? Kiedy mówię przecież, taki już mam charakter — a naraziło mnie to na niemałe kłopoty w moim dziennikarskim fachu że nie potrafię inaczej opowiadać, jak systematycznie, fakt po fakcie.


Od czego by tu więc zacząć? Chyba od tego wieczora, nim się to wszystko — wiecie, o czym mówię — wydarzyło. Tylko błagani, proszę mnie nie ponaglać.

Zasiedziałem się wtedy u Nomury, mego przyjaciela, popijając zdrowo do późna w nocy. Nomura, młody, zdolny biochemik, prowadził wówczas badania naukowe dzięki sporym funduszom uzyskanym na ten cel od pewnej poważnej firmy. Dziwny z niego człowiek, jakby niezupełnie normalny, jakby nie z tego świata, albo raczej pozbawiony poczucia rzeczywistości. Tego wieczora, chociażby, ściągnął mnie do siebie ni mniej, ni więcej tylko na… seans telepatii hipnotycznej z udziałem jego starszej siostry Mayako.

I ona, podobnie jak braciszek, była niezupełnie normalna i może właśnie dlatego miała jakoby być obdarzona właściwościami medium. Jeśli o mnie jednak chodzi, bynajmniej nie podniecały mnie takie sprawy jak duchy czy telepatia. Niekłamane natomiast zainteresowanie budziła we mnie whisky Johnnie Walker z czarną etykietką, której niewyczerpane zapasy można było zawsze znaleźć u Nomury. A że był to luksus, na który początkujący dziennikarz nieczęsto mógł sobie pozwolić, korzystałem czasami z gościnności Nomury i pomagałem mu w opróżnianiu butelek tego szlachetnego trunku (nieraz aż trzech w ciągu wieczora).

Nomura upodobał sobie picie pod przepowiednie swojej siostry, pod nieartykułowane brednie, które plotła bez końca, kiedy wpadała w trans. Cóż, różne bywają dziwactwa. Opowiadają, że przed laty mistrz Fukuchi Ochi, dostojnik z Ikunohata, miał oblubienicę, która nie mogła zasnąć, jeśli nie słyszała trzasku zamykanego wieczka od złotego zegarka mistrza. Kiedy zaś zachorowała, ten nadzwyczaj mądry, wszechstronnie utalentowany człowiek zniszczył kilkadziesiąt złotych zegarków trzaskając nimi u wezgłowia chorej. Może więc w porównaniu z tym nawyk Nomury nie był aż tak nadzwyczajny. W każdym razie mnie jasnowidztwa jego siostry działały mocno na nerwy i nieraz przyprawiały o ból głowy. Zdarzało się, że ni z tego, ni z owego wpadała w stan hipnotyczny i częstowała nas proroctwami w rodzaju: „…Marsjanie na co dzień odżywiają się kimchi[7], można dorobić się majątku eksportując z Ziemi gumę do żucia dla usuwania nieprzyjemnego zapachu z ust”, albo: „…Przyszłość świata należy do karaluchów…” i innymi podobnymi przyjemnościami.

Tego wieczora, kiedy mi już dobrze szumiało w głowie, spytałem Nomury, czy przepowiednie Mayako w ogóle się kiedyś sprawdzają.

— Czy się sprawdzają? — powtórzył Nomura. — Ależ człowieku, nie bierz sobie tego tak do serca. Możesz słuchać tego jak płyty długogrającej. Owszem, zdarza jej się trafić, może raz, dwa razy na sto. Chociaż, dziwna rzecz, kiedy przepowie coś paskudnego, na ogół się sprawdza.

— Stanie się coś strasznego! — nieswoim głosem krzyknęła nagle dziewczyna. Zadrżałem z przerażenia i spojrzałem na twarz Mayako: a nuż usłyszę za chwilę, że ożenię się z Mayako albo coś równie miłego…

— Coś strasznego? To znaczy co? — spytałem.

— To ma jakiś związek z badaniami brata.

Tym razem strach obleciał Nomurę.

— Co tu mają do rzeczy moje badania?

— Rano… Bardzo wcześnie… Ulice są jeszcze puste. — Mayako bełkocze ze wzrokiem utkwionym gdzieś w dal. — Zbliża się roznosiciel mleka… Stawia pod drzwiami butelkę z niezwykłą, wydłużoną szyjką. O, tuż za nim nadchodzi jakaś dziwna postać. Przed sobą pcha taczkę załadowaną po brzegi arkuszami blachy albo czegoś w tym rodzaju.

— Może blacharz?

— Raczej nie. Zbliża się do wszystkich domów po kolei i pod drzwi wkłada po arkuszu blachy. Cóż to może być?

Naraz głowa Mayako gwałtownie opadła i po chwili rozległo się głośne chrapanie. No tak, teraz będzie już tak spała przez cały dzień. Nomura miał minę bardzo niewyraźną.

— Co ty za badania prowadzisz, hę?

— Nie mogę powiedzieć. Tajemnica przedsiębiorstwa — odrzekł Nomura wylewając do szklanki resztki whisky. — Niechby tylko jakiś dziennikarzyna wywąchał sprawę, toby się zakotłowało! No, ale może i my wreszcie pójdziemy spać. Co ty na to?

— Coś podobnego, już świta! — spojrzałem na zegarek i podniosłem się z miejsca. Lada chwila powinienem mieć pierwszy pociąg. Pojadę do domu i prześpię się.

Nomura przeciągnął się i też wstał.

— No, to życzę dobrego dnia. A wyśpij się porządnie. Bywaj!

Był zwyczajny poranek. Ulicę spowijała poranna mgła, ani żywej duszy, tylko sylwetka gospodarza Nomury majaczyła jak w teatrze cieni. Na rogu stał samochód mleczarza. Roznosiciel z rozdziawioną gębą nieprzytomnie przyglądał się platformie obryzganej mlekiem. Może butelki się poprzewracały? W drodze na dworzec minąłem młodego chłopca, roznosiciela gazet. Widocznie rozniósł już wszystko, bo po bokach luźno majtały się mu rzemienie do związywania gazet. Krok miał jakby niepewny, na twarzy widać było ślady łez. Nie zwróciłem na to specjalnej uwagi. W głowie mi porządnie szumiało, poszedłem dalej w stronę dworca.

Na stacji nikogo jeszcze nie było. Do odejścia pierwszego pociągu zostało zaledwie parę minut. Wyciągnąłem bilet i zamierzałem przejść obok kontrolera na peron, gdy ten schwycił mnie nagle za rękę.

— Zaraz, zarazi A miesięczny?

— Przecież pokazuję. Nie widzi pan? — podsunąłem mu pod nos ramkę z biletem miesięcznym.

— Nie widzę.

— Niech pan dobrze popatrzy. — I nagle sam zobaczyłem. Ramka była pusta. Co się stało? Przecież nie dalej jak wczoraj wysiadłem na tej stacji w drodze do Nomury i bilet był z całą pewnością na swoim miejscu. — Zgubiłem po pijanemu czy co? — mruknąłem pod nosem, żeby pokryć zmieszanie. Wkładka, gdzie trzymałem wizytówki i bilety na metro, była pusta.

— Niech pan wykupi bilet — poradził mi antypatyczny pryszczaty kontroler i odwrócił się w drugą stronę. Było mi głupio, ale przede wszystkim zmartwił mnie sam fakt zgubienia biletu i wizytówek. Dopiero co go wykupiłem. No tak, a między kartami wizytowymi był też abonament obiadowy do stołówki redakcyjnej. A niech to! Przez chwilę myślałem, czy nie wrócić do Nomury, ale spać mi się chciało okrutnie, postanowiłem więc wpaść po to wszystko kiedy indziej.

Kasy były jeszcze zamknięte. Wyszukałem odpowiednią monetę i podszedłem do automatów. Coś mnie w tym momencie zastanowiło, rozejrzałem się wokół siebie. Coś tu było nie tak. Ale co, nie wiedziałem. Wrzuciłem monety do automatu z biletami za 30 jenów i nacisnąłem guzik. Rozległ się chrzęst, ale zamiast biletu z otworu wysypała się szczypta jakiegoś prochu.

— Ej tam! — już zupełnie wściekły krzyknąłem na kontrolera — ten automat jest zepsuty!

— To niemożliwe.

— Możliwe czy niemożliwe, biletu nie wydaje, mimo że wrzuciłem monety. — Musiał się przestraszyć mego gniewu, bo po chwili krzyknął w stronę kas.

— Otwórzcie już, zacznijcie sprzedawać!

Ale kas nie otwierano. Z głębi dochodził tylko podniesiony głos, jakby ktoś rozmawiał przez telefon.

— Co? Tak, tak, absolutnie wszystko. Co? U was też? Co się dzieje? Co robić?

Stacja powoli zapełniała się pasażerami. Niektórych, tak jak mnie, zatrzymywano przy przejściu kontrolnym, inni wracali i nerwowo przeszukiwali kieszenie. Jeszcze inni podchodzili do automatów i po bezskutecznym mocowaniu się z guzikami szli do kas i łomotali w zamknięte okienka. — Co się dzieje! Sprzedawajcie bilety! Spieszymy się do pracy, a automaty popsute!

W pewnej chwili zdałem sobie sprawę, co mnie przedtem tak zastanowiło. Otóż ściany dworca, zwykle oblepione najrozmaitszymi plakatami reklamowymi i afiszami turystycznymi, były puste. Tabela przedstawiająca schemat sieci kolejowej była na swoim miejscu, ale wszystkie różnobarwne plakaty ozdabiające zieloną tablicę ogłoszeń — znikły. Pozostały po nich jedynie pinezki i nieco pyłu na framudze.

— Proszę o spokój! Cisza, proszę państwa! — rozległ się za moimi plecami głos kontrolera. Przed przejściem kontrolnym zebrał się już spory tłum i zanosiło się na grubszą awanturę.

— Co to ma znaczyć! Mamy się przez was spóźnić do pracy? — krzyczeli jeden przez drugiego. — Natychmiast sprzedawać bilety. Czekamy już prawie pół godziny. Co się tam dzieje?

Z trzaskiem rozbiło się okienko.

— Proszę się nie awanturować. Na pewno coś zaradzimy — ratował sytuację kasjer. — I tak pociąg jest opóźniony. Właśnie informujemy się telefonicznie, co robić.

— Co z biletami?

— Z biletami… Biletów nie ma. Nie ma ani jednego. — Kasjer był bliski płaczu.

— To chyba nie nasza wina, że nie ma biletów. Wpuśćcie nas bez biletów!

— Nie można! Jakże tak, bez biletów. Regulamin zabrania…

— Ty, biurokrato! — uniósł się ktoś. — Wydajcie nam w takim razie zaświadczenia o opóźnieniu pociągu.

— No tak, ale… — bąkał kasjer. — Jak mam wydać zaświadczenia, kiedy…

W tej chwili rozległ się szum i — z ponad trzydziestominutowym opóźnieniem na peron wjechał pierwszy pociąg elektryczny. Tłum, ledwo mieszczący się już na dworcu, runął w stronę wejścia. Ludzi jakby coś opętało. Drewniane drzwiczki poszły w drzazgi. Usłyszałem przez wrzawę błagalny krzyk kontrolera, ale nie miałem nawet chwili, żeby się obejrzeć. Wskoczyłem na parapet jakiegoś kiosku i zacząłem pośpiesznie fotografować oszalały tłum miniaturowym aparatem, który stale noszę przy sobie.

Dojechałem szczęśliwie do stacji docelowej, wyszedłem do miasta, złapałem taksówkę i kazałem wieźć się do redakcji.

— Co się dzieje? — zagadnął mnie szofer — na poprzedniej stacji awantura, tu to samo…

— Biletów nie chcą sprzedawać!

— A dlaczego?

— Sam nie wiem, ale coś dziwnego jest w tym wszystkim.

Pomyślałem, że ta taksówka może mnie nieźle kosztować, dobre tysiąc jenów aż do redakcji. Pośpiesznie wyciągnąłem portfel. Powinna być jeszcze jakaś połowa pensji… ale, co to? Nie ma nic?! Portfel był pusty: znikły, jakby je kto wymiótł, banknoty pięciotysięczne, dziesięciotysięczne, wszystkie co do jednego. Obracałem portfel na wszystkie strony, ale jedyne, co ujrzałem, to miałki pył wysypujący mi się na kolana. I w tej chwili dopiero zaczęło mi świtać w głowie. Goś dziwnego dzieje się z papierem. Papier znika! Cały papier, jaki jest na świecie, ni stąd, ni zowąd znika nagle bez śladu. Albo też… Nie, to niemożliwe. To pewnie jakieś lokalne zjawisko — pocieszałem się, ale w tej chwili dreszcz mnie przeszedł. A co będzie, jeśli rzeczywiście papier zniknie. A niech to wszyscy diabli… Takie kapitalne zdjęcia zrobiłem i nawet gazet nie będzie, gdzie mógłbym je zamieścić…

Ledwo podjechaliśmy na miejsce, wyskoczyłem z auta i podbiegłem do budki portiera.

— Dziadku, pożycz mi trochę grosza — wymamrotałem z trudem łapiąc oddech. — Zaraz oddam.

— Co pan, żarty sobie stroi. Nie mam ani jednego banknotu.

A więc jednak… Czułem, że blednę.

— No to w takim razie, daj pan trochę monet.

— Co pan! Monety teraz to bogactwo. Zostały mi zresztą same dziesięcio- i stujenówki.

Wściekły obróciłem się na pięcie i podałem kierowcy, który stał za mną, zegarek. — Zapłacę panu innym razem, wtedy mi go pan odda. Dobry zegarek, z kalendarzem.

— Niech pan pójdzie na górę — krzyknął portier — tam się dopiero dzieje. No, no, co to będzie…

Wbiegłem po schodach, otworzyłem drzwi pokoju redakcyjnego i — przed oczami roztoczył mi się straszliwy widok.

Ktoś miotał się po pokoju, krzycząc jak opętany. Inni zbili się w grupki i kłócili zażarcie wymachując rękoma. Telefony urywały się, aż uszy rozsadzało od kakofonii dzwonków. Ktoś wydzierał się do słuchawki, jakby ją miał za chwilę ugryźć. Paru osunęło się bezwładnie na krzesła i siedziało z otępiałymi minami. Widok był dantejski, istny pożar w szpitalu wariatów. I rzeczywiście nikt chyba w tym momencie nie był przy zdrowych zmysłach.

I czyż można się dziwić? W ciągu jednej nocy znika wszystko, co jest owocem naszej pracy, co z wielkim nakładem sił dzień po dniu przelewaliśmy na papier. Wszystko — dokumenty, rękopisy, wycinki, notatki, odbitki korektorskie, słowniki, cała makulatura, wyrzucone manuskrypty, które nie mieściły się już w koszach i walały po podłodze — wszystko to wymiecione bez śladu. Pod sufitem, na drutach smętnie zwisały klamerki, które nie miały już czego przytrzymywać.

Któryś z kolegów z nienaturalnym śmiechem rzucił się w stronę archiwum i zaczął wyrzucać na podłogę pudła po aktach.

Patrzyłem na to wszystko oszołomiony stojąc na progu, gdy wpadł na mnie z całym impetem jeden z redaktorów.

— Gon — złapałem go za rękę. — Naprawdę wszystko…

— Tak, braciszku, koniec, wszystko przepadło. — Poczułem zapach alkoholu. — W magazynach oczywiście też nic nie zostało. Zamówiliśmy pilną dostawę papieru, ale z całego transportu została szczypta prochu na ciężarówkach. Tak to wygląda.

— Ale o co chodzi? W czym rzecz? — wykrztusiłem falsetem ze zdenerwowania. — Przecież to czysty obłęd!

— Ba, któż to może wiedzieć — powiedział Gon lekko się chwiejąc. — Tak czy owak, z nami, dziennikarzami koniec, powiadam ci. Wyciągnął zza siebie butelkę, łyknął zdrowo, po czym uniósł butelkę do góry.

— Patrz, etykietkę też diabli wzięli. Teraz nawet nie wiesz, co pijesz: pierwszy gatunek sake, zwyczajną, czy w ogóle jakieś świństwo.

Obłąkańcze sceny działy się wszędzie — w zecerni, w hali maszyn, w dziale ekspedycji. Jeszcze niedawno aż kipiało tu od roboty, wrzało jak na polu bitwy. A teraz… W powietrzu czuło się takie napięcie, że jeszcze moment, a wszyscy rzucą się na siebie z pięściami.

Wróciłem do swego pokoju, wyciągnąłem jakąś butelkę alkoholu i ciężko opadłem na krzesło. Przy sąsiednim biurku kolega rzucał się raz po raz do telefonu, po czym powtarzał w kółko: — Wszędzie to samo, wszędzie to samo.

— W całym kraju to samo? — spytałem.

— W całej Japonii, i to w jednej chwili. A właściwie w ciągu półtorej godziny, gdzieś od 3.20 nad ranem.

— A depesze z zagranicy. Co mówią w dziale korespondencji?

— Telex wysiadł. Próbowali łapać coś na krótkich falach. Wygląda na to, że na całym świecie…

— Halo! Tak. Co? Tak, wiem. Co takiego? — nie słuchając do końca rzucił z całej siły słuchawkę. Rozpadła się na dwoje.

— Mobilizacja sił samoobrony — rzucił. — A niech to wszyscy diabli! Takie rzeczy się dzieją, a tu nawet głupiej notatki nie ma gdzie zamieścić.

— Siły samoobrony? A cóż one mają wspólnego…

— Wszędzie zaczynają się rozruchy. Zanotowano kilka włamań do banku. Pomyśl tylko — wszystkie banknoty, wszystkie księgi, zapisy bankowe i książeczki oszczędnościowe przestały istnieć. Kupcy boją się sprzedawać swoje towary. Doprawdy, dziwiłbym się, gdyby był spokój.

— A co z naszą wypłatą?

— Jaką wypłatą, skoro gazetę diabli wzięli. Wyobrażasz sobie, jak teraz ci z radia zaczną nosa zadzierać?

— Daj papierosa.

— Aa, proszę bardzo, jeśli tylko potrafisz to zapalić, proszę, proszę. Wysypał z pudełka pokruszony tytoń. — Uprzedzam, szkoda fatygi, fajki nigdzie nie dostaniesz, wykupione wszystkie co do jednej. Pożycz no mi swojej chusteczki.

Dobrodusznie wyjąłem chustkę, podałem mu ją i — tyle go widziałem.

— Czy ktoś pamięta numer telefonu Zakładów Chemicznych Sp. Akc. — odezwał się kolega z redakcji ekonomicznej. — Podobno mają tam produkować papier z mas plastycznych. Ci muszą teraz skakać do góry z uciechy. No więc, zna ktoś ich telefon?

— Czego się drzesz. Masz chyba gdzieś zapisany.

— Mam, a jakże. Tylko że notesu nie mam.

— No to sprawdź w książce telefonicznej — poradził któryś roztropnie.

— A idź ty do wszystkich diabłów! — Redaktor działu ekonomicznego wściekły zaczął wydzwaniać do biura numerów, a kiedy się wreszcie dodzwonił, usłyszał, że oni też nie wiedzą, zawsze przecież informują z książki telefonicznej. Obłęd. W końcu postanowił sam tam pójść i wyszedł z redakcji.

— Wie, że i tak nigdzie niczego nie wydrukuje — rzucił ktoś za nim — a mimo to poleciał. Ot, reporterska dusza.

Wrócił już mój sąsiad, poprosiłem go więc, żeby mi oddał chusteczkę.

— A skąd ci wezmę — odparł najspokojniej w świecie. — Wyobraź sobie, że i papier toaletowy znikł.

— Ej, coś nadają w telewizji — krzyknął ktoś i wszyscy rzuciliśmy się do aparatu. Do tej pory zarówno w radio jak i w TV była przerwa w nadawaniu. Tam również, choć w niewielkiej mierze, stosowane są części z papieru — folie indukcyjne, kondensatory — więc trwało to nieco, nim usunęli awarie. Kiedy w końcu pojawił się na ekranie obraz, okazało się, że był niemy. Nie działały głośniki. Biedny lektor pokazywał coś na tablicy, wychodził, potem znowu wracał, w ogóle scena była dość osobliwa. W miarę patrzenia zaczęliśmy jednak uzmysławiać sobie, jakie rozmiary przybierała katastrofa.

Na posiedzeniu gabinetu podjęto ustną uchwałę o wprowadzeniu stanu wyjątkowego. Ponadto wydano rozporządzenie o bezpłatnym korzystaniu z transportu kolejowego oraz bezpłatnym zaopatrywaniu rynku w towary pierwszej potrzeby. Działalność urzędów państwowych, spółek finansowych i przemysłowych została sparaliżowana. Spiker, drżąc na całym ciele, apelował do obywateli o zachowanie spokoju.

— Słuchaj — trzepnął mnie po ramieniu naczelny — leć do Instytutu Mikroorganizmów. Podobno jeden uczony, nawiasem mówiąc mój znajomy, doszedł, jaka jest przyczyna tego wszystkiego. Mówię ci, będzie rewelacja.

— Co nam z rewelacji, jak nie mamy gazety?

— Wypiszemy na kawałku forniru i wywiesimy przed redakcją — uderzył się w pierś dumny ze swego pomysłu. — Papier nie papier, oto gdzie tkwi duch dziennikarski. No leć na jednej nodze i zaraz wracaj.

Kiedy wychodziłem na ulicę, złapał mnie za rękę młody pisarz i eseista, ostatnio bardzo modny.

— No i co będzie? Co będzie z moim honorarium i z moimi rękopisami. — Rozpacz miał wymalowaną na pobladłej twarzy. — Przecież ja żyję z pisania, co teraz pocznę?

— A może warto by się wziąć za naukę śpiewu? — Wyrwałem rękę i pobiegłem naprzód.

W drodze do Instytutu przyglądałem się przechodniom. Jedni szli otępiali, inni aż rwali się do awantury. Urzędnicy, „white collars”[8], pozbawieni swoich „papierów” nie mieli co robić w biurach. Przepadły listy imienne i listy obecności, mogli więc w godzinach pracy robić, co im się żywnie podobało. Miasto bez plakatów, ogłoszeń, bez śmieci na ulicach wyglądało za to czyściutko i schludnie, aż przyjemnie było patrzeć.

Papier!

Jakże nietrwały materiał obrała sobie ludzkość dla przekazywania potomności dorobku swojej cywilizacji. Od czterech tysięcy lat, odkąd wynaleziono papirus, najświetniejsze osiągnięcia ducha ludzkiego powierzano kruchym, tak łatwo ulegającym zniszczeniu arkuszom papieru. Teraz, kiedy zostały utracone bez śladu, ludzkość utraciła właściwie dowód na swoje istnienie.

Naukowiec, z którym miałem się spotkać w Instytucie Mikroorganizmów, bynajmniej nie wyglądał na wstrząśniętego. Przeciwnie, uśmiechał się promiennie, zadowolony, że ustalił przyczynę nieszczęścia. Dziwaczna rasa, ci uczeni. Zupełnie jakby żyli w innym świecie.

— Wiem! — wykrzyknął na przywitanie. Zacierając ręce podniósł głowę znad mikroskopu. — Cała ta afera to złośliwy kawał pewnego gatunku mikrobów.

„Ładny kawał, nie ma co” — pomyślałem.

— Bardzo rzadka odmiana, niespotykana na Ziemi. To Bacilla Cilcis Maioris, przywleczona na Ziemię prawdopodobnie przez pierwszą ekspedycję na Marsa. Nader dziwna, bardzo szczególna odmiana — kontynuował z lubością.

— Więc dlaczego nie uporano się z nią natychmiast, skoro jest tak niebezpieczna?

— Ależ początkowo była najzupełniej niegroźna. Na ludzki organizm nie oddziaływuje w najmniejszym stopniu. Przypomina w zachowaniu ziemskie odmiany bakterii, które powodują niszczenie tkanki materiałów tekstylnych… Tak, przypuszczalnie przywieziona przez rakietę, przystosowała się do warunków ziemskich mieszając się z innymi odmianami.

— Jakim więc sposobem, jeśli jest tak nieszkodliwa, narobiła tyle bigosu?

— A to spowodowała jeszcze inna odmiana, odmiana sztucznie wyhodowana przez człowieka.

— Wyhodowana przez człowieka? To znaczy, rozmyślnie przez kogoś stworzona…

— Zgadza się. Jest zupełnie wykluczone, aby odmiana o tak silnym działaniu pojawiła się w sposób naturalny. To odmiana, powtarzam, sztucznie wyhodowana. Szybkość jej rozmnażania przewyższa dwieście razy szybkość, z jaką rozmnażają się osobniki należące do odmiany podstawowej, a to w warunkach ziemskich oznacza podwojenie się całego gatunku w ciągu jednej dziesiątej sekundy. Po drugie, reprodukcja następuje przez podział w stadium zarodkowym. Środowiskiem, jakie wybiera odmiana w tej fazie rozwoju, jest powierzchnia papieru. Środowisko to — w momencie przechodzenia bakterii ze stanu zarodkowego w formę ukształtowaną — zostaje przez nie pochłonięte. Niewątpliwie proces ten rozpoczął się znacznie wcześniej, tak że kiedy dziś o świcie sprawa wybuchła, cały papier, jaki się tylko znajdował na kuli ziemskiej, był już opanowany przez zarodki tego mikroba.

— I dziś rano, kiedy te zarodki przeobraziły się w osobniki dojrzałe, w jednej krótkiej chwili… Ale, któż mógłby i w jakim celu wyhodować tak potworną zarazę?

— Tego nie wiem. To wasze zadanie znaleźć odpowiedź na to pytanie. To mówiąc uczony na powrót obrócił się do mikroskopu. — W Instytucie Biologii Kosmicznej mają kulturę zarodków Cilcis Maioris. Wszyscy zainteresowani stamtąd pobierali próbki do swoich badań. Powinni mieć listę tych, komu je wydawano.

Ale oczywiście żadnej listy nie było. I nie tylko listy! Znikły nalepki z nazwami poszczególnych mikroorganizmów, tak że nie wiadomo było, jaki pojemnik co zawiera. W Instytucie palono właśnie, w obawie przed niebezpieczeństwem wszystkie nie zidentyfikowane, bezcenne niekiedy okazy mikroorganizmów kosmicznych.

Próbowałem dowiedzieć się czegoś na temat Cilcis Maioris. Łapałem po kolei pracowników uwijających się jak w gorączce i zarzucałem pytaniami. Czy ktoś nie przeprowadzał badań na tych przeklętych żyjątkach w zachowaniu przypominających mole? Padała niezmiennie odpowiedź: „nie”. Czy wobec tego wydawano ją komuś z zewnątrz? Owszem. Komu? Hmm, nie wiem, i nie pamiętam, a w ogóle niech pan głowy nie zawraca. Jesteśmy bardzo zajęci i możemy jeszcze przypadkiem wylać na głowę zarazki wenusjańskiej grzybicy. A to rzadkie paskudztwo wywołuje egzemę nie tylko między palcami u nóg, ale na całym ciele!

Udało mi się mimo wszystko znaleźć w końcu młodą urzędniczkę, która przypomniała sobie kilku odbiorców bakterii.

— Tak, nie była to specjalnie interesująca odmiana, amatorów na nią było stosunkowo niewielu. Na ogół laboratoria uniwersyteckie. Mam nadzieję, że zachowano odpowiednie środki ostrożności… — Wymieniła nazwy kilku laboratoriów, które niezwłocznie zapisałem na mankiecie koszuli.

— A tak, i jeszcze… — krzyknęła za mną, kiedy szykowałem się już do wyjścia — pewna pracownia przy jakiejś firmie przemysłowej również pobrała próbki. Nie był to żaden instytut naukowy, prowadzono tam tylko badania na zlecenie tej firmy.

— Co takiego? — Obróciłem się gwałtownie w jej stronę. — Jaka firma, gdzie, jak się nazywa?

— Jakieś duże zakłady chemiczne. W nazwie miały „Spółka Akcyjna”, czy coś w tym rodzaju…

I nagle — olśnienie! No tak, wszystko się zgadza. Znalazłem telefon, przedzwoniłem do redakcji i poprosiłem kolegę z działu ekonomicznego, który udał się do Zakładów Chemicznych Sp. Akc. Na szczęście był już z powrotem. Z jego relacji wynikało, że i zakłady te, jak tyle innych, były w stanie zupełnej dezorganizacji, zawieszono przyjęcia interesantów. Dałem mu adres Nomury i poprosiłem, żeby natychmiast do niego poszedł, a sam próbowałem połączyć się z Nomurą. Przecież nie kto inny, tylko mój poczciwy Nomura prowadził badania na zlecenie tej firmy.

— A, to ty — podniósł w końcu słuchawkę Nomura. Głos miał zaspany i wyraźnie skacowany. — Też pomysły dzwonić o tej porze, przecież dopiero dziesiąta.

— Nieważne. Słuchaj, zamknij się w mieszkaniu i nie wpuszczaj nikogo, póki do ciebie nie przyjedziemy. Aha, jeszcze jedno. Radzę ci, zwróć się do policji o ochronę.

— Poczekaj, co ty pleciesz?

— Co plotę? A Cilcis Maioris — nic ci nie mówi? W telefonie słyszałem, jak z trudem łapie oddech. — Przy odrobinie zachodu łatwo będzie dojść po nitce do kłębka. Radzę ci, miej się na baczności. Ci faceci, co ci zlecili tę robotę, nie będą się wahać i unieszkodliwią cię, żeby cała afera nie wyszła na jaw.

Kiedy przybiegłem na miejsce, zastałem już reportera z mojej redakcji. Nomura był blady jak ściana. I miał powody.

— Oni tu rzeczywiście się kręcili. Zachowywali się, jakby zamierzali mnie porwać. Na szczęście dom jest obstawiony przez patrol ochronny.

— I coś ty najlepszego zrobił — złapałem go za klapy ubrania. — Nie miałeś nic innego do roboty, tylko paprać się tą cholerną bakterią?

— Zaistniała, że się tak wyrażę, nieprzewidziana okoliczność — wymamrotał półżywy Nomura. — Wcale nie to było moim zamiarem. Zlecono mi po prostu wyhodowanie odmiany, która w niewielkim tylko stopniu działałaby destrukcyjnie na papier. Takiej, której działanie byłoby nie nazbyt gwałtowne. A jednocześnie miała być odporna na konwencjonalne środki bakteriobójcze.

— A wiedziałeś, na co było im to potrzebne?

— Przypuszczałem, że może dla likwidacji odpadów papierowych.

— Ech, uczeni, ma jakim świecie wy żyjecie, co wy wiecie o życiu? Mam ci wytłumaczyć, o co im chodziło? — rozgorączkował się ten z redakcji ekonomicznej. — Chodzi o ten papier syntetyczny. Te twoje zakłady nawiązały kontakt z jakimś obcym trustem i miały za zadanie przeprowadzić badania związane z produkcją tego papieru, liczyły na kolosalny zbyt. Tymczasem rezultaty okazały się dość mizerne — nie udało im się ani obniżyć w poważniejszym stopniu kosztów produkcji, ani zalety nowego produktu, z wyjątkiem może większej odporności na wilgoć i zniszczenie, nie były aż tak nadzwyczajne. W dodatku, spodziewając się ogromnych zysków, firma obniżyła w celach konkurencyjnych ceny na podstawowe artykuły chemiczne. Gdyby się okazało, że plastykowy papier nie idzie, firma byłaby zmuszona ponownie podnieść te ceny, a to równałoby się bankructwu.

Tu spojrzał z politowaniem na Nomurę, gładząc się po brodzie.

— Uczony dostaje pieniądze na badania i jest zadowolony, nic go więcej nie obchodzi. Ale wielki biznes zdolny jest do wszystkiego. Znacie chyba słynną historię z tą wielką firmą elektryczną gdzieś za granicą. Trzymała w ukryciu patent na lampy luminescencyjne tak długo, póki nie zamortyzowała się jej nowo zbudowana wytwórnia tradycyjnych żarówek. Albo weźcie te lampy jarzeniowe, które są teraz w powszechnym użyciu. Jeszcze niedawno ich żywot wynosił tysiąc trzysta godzin, a obecnie — jakiż postęp technologiczny — zmniejszył się do tysiąca. Przyczyna jest prosta: nie ma na nie popytu, bo nie wytrzymują konkurencji z lampami luminescencyjnymi.

— Rozumiesz już, coś ty narobił? — potrząsnąłem Nomurą. — Otwórz szeroko oczy! Zbudź się, bo znowu każą ci wyhodować bakterię dżumy albo innej cholery, a może zlecą ci wyprodukowanie gazu trującego.

Nomura żałośnie mrugał oczami.

— Ale ja nie chciałem… To wcale nie miała być odmiana o tak silnym działaniu. Tak, już wiem, dlaczego tak się stało. To z powodu aparatury oczyszczającej w pracowni.

— Chcesz powiedzieć, że ty jesteś niewinny, czy tak?

— Stworzenie tego paskudztwa nie było moim celem. Tylko w pracowni, gdzie prowadzę badania, ze względów oszczędnościowych zastosowano aparaturę chroniącą przed promieniami gamma opartą na Kobalcie-60.

— No i co?

— W rozrzedzonej atmosferze Marsa oddziaływanie promieniowania kosmicznego jest znacznie silniejsze niż na Ziemi. Nie uwzględniono faktu, że mikroorganizmy marsjańskie są odporniejsze na promieniowanie kosmiczne od ziemskich. Jakiś procent pozostałych przy życiu bakterii musiał przeniknąć na zewnątrz. Na domiar złego, pod wpływem dawki radiacji Kobaltu-60 doszło w wyniku mutacji do powstania nowej, nieprzewidzianej odmiany, która to…

— Dosyć. Tak czy inaczej, nie kto inny, tylko ty właśnie przysłużyłeś się do zagłady naszej cywilizacji. I tego nie zmienisz. Tego, co utraciliśmy, nie odzyskamy. Ale co dalej, co można zrobić?

— Może istnieje sposób na zniszczenie tej bakterii — odezwał się ekonomista. — Być może zacznie się używać do zapisu błon filmowych, kto wie, może płyt metalowych. Nic jednak nie zastąpi papieru, to pewne. Jakże pogodzić się ze stratą tego wspaniałego, lekkiego, wygodnego, a przy tym taniego materiału! Ach, z jaką rozkoszą wciągnąłbym w nozdrza zapach farby świeżo wydrukowanej gazety…

— O całkowitej likwidacji nie ma nawet mowy — wtrącił się Nomura. — Bakterie dżumy także pozostają przy życiu w różnych zakątkach świata. A co dopiero ta bakteria. Jest tak silna biologicznie, tak odporna, że zwykłymi środkami nie pozbędziemy się jej.

— A więc nie ma wyjścia?

— Myślę, że się znajdzie — rzekł Nomura. — W końcu, kto na świecie zna lepiej tę bakterię ode mnie. Sądzę, że powinno się udać wyprodukowanie takiego papieru, który byłby odporny na działanie Cilcis. Wezmę się natychmiast za badania, może w ten sposób odkupię moją winę…

— Zabieraj się, i to jak najszybciej — przerwałem mu. — Bo jak ci się nie uda, strzeż się: oddamy cię w ręce tłumu!

Nomura rozluźnił kołnierzyk. — Ale dajcie mi się przedtem napić — poprosił błagalnie.

— Nic z tego, bracie. Rekwirujemy twego „czarnego Johnnie”, zanim czegoś mądrego nie wymyślisz. To będzie twoja kara. — Spojrzałem kątem oka na baterię butelek. — A tymczasem my się za to napijemy.

Nie wiadomo skąd pojawiła się znowu Mayako, siostra Nomury.

— Oddalisz jedno nieszczęście, ściągniesz inne — zawyrokowała ponuro. Co za obrzydły babsztyl, z przyjemnością dałbym jej dobrą nauczkę.


A więc, udało ci się, czytelniku, doczytać aż do tej stronicy? Książka nie rozleciała się, nie rozsypała się w trakcie czytania w proch. No to doskonale, dobrze i dla nas, i dla ciebie. Domyślasz się chyba, że Nomura osiągnął już pewne wyniki. Rzeczywiście, wziął się sam do produkcji papieru. Po otrzymaniu pulpy papierowej, nasycał ją roztworem, który miał chronić gotowy produkt przed katastrofalnym działaniem żarłocznej Cilcis Maioris. Uzyskany w ten sposób papier wytrzymywał początkowo nie dłużej niż godzinę, ale stopniowo udało się przedłużyć jego żywot do pięciu, a nawet sześciu godzin. Tak, walka była desperacka. Wreszcie to osiągnięto, że trwałość papieru przekroczyła okres stu godzin, później — przekroczyła barierę trzystu. Wciąż jednak sprawa jest niepewna, czy zdoła się przywrócić papierowi jego dawną trwałość w normalnych warunkach.

Trudno mi wprost opisać, z jakim wzruszeniem wziąłem do ręki pierwszy po długiej przerwie arkusz papieru. Jako dziennikarz przeżyłem to szczególnie mocno. Opanowała mnie, pamiętam, nieodparta chęć, żeby zaraz, natychmiast coś napisać. O czym? Oczywiście o tej całej sprawie, największej aferze ostatnich lat.

No i napisałem. To, co ty teraz, miły czytelniku, czytasz. Kiedy skończyłem pisać, owładnęła miną dzika chęć, aby to zaraz wydrukować. Polecieliśmy z moim kolegą z redakcji do pobliskiej drukarni i tam, na pokrytych warstwą kurzu linotypach, wydrukowaliśmy tę broszurkę.

Tak, wszyscy jesteśmy dziś nałogowymi pożeraczami druku, potrzebujemy go jak narkotyku. Jakbym widział, czytelniku, jak z dreszczem emocji bierzesz do ręki te zapisane kartki, wchłaniasz zapach farby drukarskiej, nasycasz wzrok każdą linijką tekstu, jeszcze chwila, a zaczniesz obsypywać stronice pocałunkami. Rozumiem cię, przecież to pierwszy od trzech miesięcy druk na papierze. Ale nie martw się. Skoro książeczka ta dotarła do twoich rąk — przechodząc wszystkie kolejne etapy produkcji: rękopis, druk, oprawę — oznacza to, że badania nad środkami antybakteryjnymi weszły już w stadium praktycznych zastosowań. Tak więc, wszystko będzie dobrze. Już niedługo znowu wróci nasza utęskniona epoka papierowego zalewu. A moja redakcja szykuje się tymczasem do procesu sądowego wielkiej firmy przemysłowej.

Ale oto przyszła pora, abym wyjawił wam to, o czym wspominałem na samym początku mojej opowieści. Rzecz w tym, że środek, którym udało się unieszkodliwić tę paskudną bakterię, doprowadził zarazem do powstania innej, o odmiennych właściwościach. Ta nowa odmiana nie narusza wprawdzie tkanki papieru, natomiast — wchłonięta przez potarcie powoduje natychmiastowe wypadanie włosów u człowieka. Jeśli mam być szczery, i Nomura, i jego siostra, i ja — wszyscy jesteśmy łysi jak kolano. Tak więc, skoro przeczytałeś to moje opowiadanko, niezwłocznie przemyj ręce środkiem dezynfekującym, chociaż… i na to może być już za późno.

Ale w końcu, cóż znaczą włosy wobec cywilizacji ludzkiej, czyż nie mam racji? — A ty, co ty byś wybrał?

Papier czy włosy?[9]


Przełożył z japońskiego Henryk Lipszyc

Загрузка...